Bosski Roman, Wysoki Lot, dubstepy, DRIM i rap na emigracji. Oto czwarta z sześciu części opowieści Filipa Kalinowskiego o rapie spod Wawelu.
W części pierwszej nieprostej historii krakowskiego rapu opowiedzieliśmy m.in. o absolutnych początkach rapu pod Wawelem, przywołując postać słynnego Bolca. Część druga to specyfika krakowskich lat 90., a trzecia – pełen misz masz; było i o konfliktach kibicowskich, i o tym, jak powstała Firma.
Historia muzyki rozrywkowej jest w ogromnej części zapisana dziejami zespołów, którym się nie udało. Zostały po nich tylko podziemne wydawnictwa, pojedyncze numery i pamięć bliższych lub dalszych lokalnych kręgów. Szczególnie w przypadku gatunków demokratycznych, niewymagających przygotowania akademickiego, stawiających pomysły ponad wirtuozerię i posługujących się etyką DIY. Losy podobnych składów są esencją każdego z tych nurtów, czy to będzie punk, rap czy chałupnicza produkcja okołobitowa.
I podobnie jest również w przypadku pionierskich działań na polskiej scenie hip-hopowej. Kluczem do zrozumienia tego ogólnonarodowego fenomenu nie są bowiem dyskografie Wzgórza, Molesty czy Slums Attack, ale powszechnie nieznane, a w wielu aspektach bardzo do siebie zbliżone, codzienne historie ekip, których nazwy nie mówią większości słuchaczy zupełnie nic. Jedną z takich ekip jest, a raczej był DRIM, czyli Dym, Rym I Muzyka. Małopolski kwartet z Grzegórzek, którego biografia jest w niektórych miejscach Krakowa wręcz legendarna.
1997, 1998, właściwie wszędzie pojawiało się coraz więcej rapu, a my mieliśmy dwukasetowiec, na którym nagrywaliśmy pierwsze freestyle. Nie było instrumentali, więc (Super) Szo robił takie pętle kasetowe, że loopował końcówki bitów z amerykańskich taśm i do tego nawijaliśmy.
W naszych domach się nie przelewało, więc o komputerach mogliśmy zapomnieć. Jacyś szczególnie umuzykalnieni też nie byliśmy, w rodzinach żadnych muzyków nie mieliśmy, płyt w domach też nie za wiele, a o edukacji muzycznej nikt w ogóle nie słyszał. Jedyne, co nam zostawało, to ta nieznosząca sprzeciwu zajawka na rap. Siedzieliśmy na chacie, nawijaliśmy do kasetowych loopów, podobnych nagrywek powstało wtedy naprawdę dużo. Jakość tego była straszna, większość koleżków nie chciała w ogóle tego słuchać, ale w końcu dopadliśmy gdzieś kompaktowy singiel „Bow Down” Westside Connection i pod ten bit nagraliśmy numer „Dostawa” - „Tematu dostawa to poważna sprawa…”. Wtedy pierwszy raz ktoś powiedział, że wow, to jest niezłe, ciśnijcie dalej.
Kafu i Szo cisnęli. Regularnie pojawiali się w znajdującym się u nich na dzielnicy klubie Emergency, coraz częściej chwytali tam za mikrofony, poznawali ekipy z innych rejonów Krakowa. MSC zaczęło robić imprezy w Rotundzie, a Bastek miał już wtedy studio i robił bity. DSN działało na Olszy, Sentencja i NHN na Hucie, a ja poznałem Kfatra, który chwilę później wyjechał do Stanów, a jak wrócił to już w opcji: „trzeba się za to wziąć na serio – kupuję kompa, kartę muzyczną i robimy nielegala”. No i zrobiliśmy. Nagraliśmy to wszystko u niego w pokoju, na Prokocimiu, w czwórkę: Szo, Kfatru, Tybuch i ja. Wstawałem rano i tramwajem numer 9 zapieprzałem przez pół miasta, żeby dogrywać się do kolejnych numerów – swoje pierwsze półprofesjonalne sesje nagraniowe relacjonuje Kafu. W międzyczasie MSC przerodziło się w Zootekę i działało na coraz większą skalę. A że ja z Zulusem mieszkałem przy jednej ulicy, to Tomek prędko nam zaproponował udział w „KRK Rap Atak”. Tak powstał numer „Styl Fahura Jana”, nasz pierwszy oficjalnie wydany utwór, kamień milowy. Kasy z tego nie było żadnej. Za to były koncerty promocyjne i był melanż, który w Krakowie był zawsze kolejnym elementem hip-hopu. Zaprzepaścił tu wiele spraw, skreślił wielu ludzi, zakończył masę aktywności. Jakbym wtedy tak nie leciał, to zrobiłbym więcej, a nie tylko świrował.
„KRK Rap Atak” narobił nam jednak smaku na więcej. Właściwie od razu zabraliśmy się za nasz drugi nielegal, „Ewidentnie wbrew systemowi”. Kfatru załatwił profesjonalne studio, z którym był tylko jeden problem. Nikt tam nie kumał rapu, więc ta płyta miała nieporównywalnie lepsze brzmienie, ale też nie brzmiała jak rap – mówi Kafu. To była zresztą powszechna zależność. Czy to bowiem będzie debiutancki krążek Trials-X, czy większość wydawnictw z SP Records – szereg rapowych płyt przełomu lat 90. i 00. była miksowana i masterowana względem rockowych standardów. Zamiast kłaść nacisk na bębny i bas, wyciągano naprzód wokale i samplowane melodie; tym chętniej, jak były gitarowe.
Do tej płyty zrealizowaliśmy nasz pierwszy teledysk. Na kamerze VHS staraliśmy się jakoś złapać ten nasz klimat, jeździliśmy z miejsca na miejsce i nagrywaliśmy co się akurat działo – historię powstania i promocji Ewidentnie wbrew systemowi kontynuuje Kafu. Własnym sumptem wypaliliśmy i zrobiliśmy około czterystu płyt. Bardzo ładnie nam w Krakowie schodziły, ale chcieliśmy ruszyć z tym szerzej. Któregoś dnia wsiedliśmy w furę i przejechaliśmy się po wszystkich okolicznych miastach i miasteczkach – Bochnia, Tarnów, Rzeszów, Jasło; Małopolska i Podkarpacie. W każdym z tych miejsc były już wówczas skateshopy, więc zostawialiśmy tam płyty w komis i po miesiącu wracaliśmy się rozliczyć. Koncertów natomiast graliśmy niewiele, bo też różne śmieszne sytuacje się przy tym zdarzały. Kiedyś wzięli nas na jakiś festyn, ale chyba nie mieli pojęcia, jakie my teksty mamy i jakim językiem się posługujemy. Więc jak tylko nas zobaczyli i zrozumieli, z czym to się może wiązać, to od razu odwołali. Innym razem graliśmy przed krakowską premierą „Ghost Doga”, razem z takimi grzecznymi chłopakami z zespołu Osatsheni. Oni tam robili jakąś prelekcję o graffiti, breakdance i rapie, a my mieliśmy zaprezentować freestyle. Przychodzimy więc do tego, już nieistniejącego, kina Wanda, a w środku jest kilkaset osób ubranych na galowo. Jacyś radni, nie radni, wszyscy z zaproszeniami piją wino, a ja w dresie takim szeleszczącym, jakbym dopiero z boiska zszedł; siatka browarów w ręku i siadamy gdzieś tam z boku, czekając na swoją kolej. Cieć jakiś przybiegł, że tu siadać nie można, atmosfera ogólnie napięta i Kfater mówi: „ja to pierdolę, nie będę tu rapował” i poszedł do domu. Zostaliśmy więc sami z Szo, wyszliśmy tylko na chwilę na jointa, pijemy te piwka i nagle słyszymy: „a teraz Kafu W Oparach Stafu i Super Szo przedstawią wam, co znaczy wolny styl”. No więc wychodzimy na scenę. Ja się w ogóle obróciłem do ludzi plecami, bo nie chciałem na nich patrzeć, a Szo jak czekał na bit to jakoś kabel od mikrofonu mu się zawinął, więc strzelił z niego jak z bata i ludzie w pierwszym rzędzie musieli się wychylić do tyłu, żeby nie dostać po twarzach tą gumą. I wtedy zaczyna się bit, a ja słyszę: „Siemano, teraz Super Szo / Co się, kurwa, patrzysz jak na zwierzę w ZOO?”
I co prawda zdarzały się fajne koncerty, z Wysokim Lotem czy SPK, czasem jakiś support jak przed Das-EFX, czasem nawet publika większa, jak wtedy gdy Zulus organizował taki duży festiwal z Malą Rodriguez i Tedem, ale nie było tego za wiele. Mieliśmy coraz mniej motywacji. Nie mieliśmy już po te kilkanaście lat, tylko dwadzieścia kilka. Trzeba było zacząć myśleć o jakiejś legalnej pracy, rodzinie, przyszłości. Poważne życie zaczęło się o nas niepostrzeżenie upominać – powody tego, dlaczego nazwę DRIM w drugiej połowie lat dwutysięcznych coraz trudniej było znaleźć nawet w podziemiu, wykłada Kafu. Powody te są zresztą jednym z najistotniejszych czynników wpływających na załamanie się pierwszej fali polskiego rapu. Poza postępującą komercjalizacją gatunku i nieustannymi brakami finansowymi, jakie dotykały tę branżę, to właśnie dorastanie pierwszych pokoleń nadwiślańskich hip-hopowców miało największy wpływ na podupadnięcie rynku w okolicach roku 2005..
Dojrzewanie w tamtym momencie historii nowoczesnej Polski, zaraz po wejściu do Unii Europejskiej i otwarciu szeregu zachodnich rynków pracy, wiązało się często z migracją zarobkową.
Ja wyjechałem na tej pierwszej fali, najpierw do Austrii, a później do Anglii. Przez pierwsze pół roku emigracji dalej miałem rapową zajawkę. Za każdym razem jak przyjeżdżałem na urlop, to wpadałem do studia Grunt i coś tam nagrywałem gościnnie, czy nawet czasem jakieś swoje własne rzeczy, co później zostawały featuringami – jak choćby „Parę lat palę”, które trafiło na pierwszą solówkę Kaliego. Ale po tych kilku miesiącach odpuściłem - skupiłem się na pracy i nie myślałem o hip-hopie, który po jakimś czasie sam się o mnie upomniał. Jak Szo też przyjechał na Wyspy, to się często razem nudziliśmy i w pewnym momencie zaczęliśmy jeździć po polskich koncertach rapowych w Anglii i robić z nich relacje pod szyldem KMWTV – emigracyjny kontekst polskiej sceny w Wielkiej Brytanii zaczyna pokrótce kreślić Kafu.
Swoją drogą ten temat zasługuje wreszcie na jakaś dłuższą publikację, bo choć spora część słuchaczy rapu kojarzy brytyjskie losy Popka, Pomidora czy Nizioła, a na socialach tuzów rodzimej sceny co rusz pojawiają się zapowiedzi występów na Wyspach, to tamtejsze środowisko hip-hopowe jest dużo szersze.
Wtedy znów zacząłem poznawać ludzi; tych, którzy mieszkali już tam na stałe, tych, co wpadali tylko na chwilę żeby zarobić i tych, co grali koncerty. I wtedy też pojawił się temat mojej solówki – Szo mnie przekonywał, że przecież dużo fristajluję na melanżach, mam sporo nowych tekstów. W końcu to zrobiliśmy. Puściliśmy tego dwieście sztuk i… na tym niestety kończy się nasza dyskografia. Pograłem trochę koncertów z tym materiałem, supporty przed Peją, Guralem czy Zip Składem, ale to zawsze było takie myślenie półprofesjonalne. Że zrobimy sobie nielegal, że ogarniemy promocję i że może ktoś to wreszcie zauważy, przyjdzie z kontraktem i zaczniemy wielką karierę. A w Krakowie nigdy czegoś takiego nie było. Co prawda w Firmę i Intoksynatora wpakowano więcej pieniędzy, wszystko się bardziej rozbujało, ale też prędko się skończyło. A taki choćby Wysoki Lot... Naprawdę nie potrafię zrozumieć, że skład z taką liczbą płyt, z takim stylem i skillami nigdy nigdzie się nie przebił… Poza pojedynczymi osobami, którym udało się wejść do pierwszej ligi, to w Krakowie większość osób albo zostawała, albo – jak Red czy Fazi – w ogóle z Krakowa nie była. Bądź nie trzymała się z naszym hip-hopowym środowiskiem..
Rób swoje
Dla tych, którzy nie wierzyli – jestem tutaj! / Dla tych, którzy mnie wspierali – jestem tutaj! / To dla polskiej rap sceny – jestem tutaj! Wiesz kto tu jest? Nowa Huta!
Po tym, jak w okolicach 2003 roku Zooteka nieco się przebranżowiła i zaprzestała wydawania płyt, krakowska scena wróciła poniekąd do punktu wyjścia. Bo choć od tamtej pory pojawiło się na tamtejszym rynku fonograficznym przynajmniej kilka mniej lub bardziej efemerycznych, nad- i podziemnych oficyn, a pojedynczym szczęśliwcom udało się podpisać kontrakty z labelami z innych miast Polski, to trudno się nie zgodzić z Kobikiem w tym, że w Krakowie nigdy nie było infrastruktury.
Zawsze byli raperzy, producenci i didżeje, różne społeczności hip-hopowe, imprezy i koncerty, ale nie było zaplecza – wytwórni i mediów czy nawet ludzi, którzy mogliby komuś ułatwić kontakt z wytwórniami i mediami z innych miast. Tu się żyje wolno, nikomu się nie śpieszy, wszyscy siedzą sobie w knajpach, piją piwko i palą joinciki; każdy niby coś robi, ale rzadko coś z tego wychodzi, a jak już wychodzi, to zazwyczaj tylko w podziemiu, lokalnie. Poza tym jeśli chodzi o to, co się dzieje na południu, to trzeba jeszcze dodać, że zaraz obok Krakowa – który jest co prawda sporym miastem – jest coś nieporównywalnie większego, czyli Śląsk. Ogromna aglomeracja, w której mieszka w kurwę ludzi i naturalną sprawą jest to, że stamtąd wypłynęło więcej osób niż od nas.
Diagnozę Kobika potwierdzają wszelkie zestawienia sprzedażowe, (przez szereg lat niezbyt miarodajne) radiowe playlisty czy nominacje do różnych branżowych nagród. I – a raczej: przede wszystkim – różnej formy medialne opisy polskiej sceny rapowej. Choć kilku tuzów tamtejszej sceny wypłynęło na przestwór krajowego rap-oceanu (na moment bądź na stałe), to biorąc poprawkę, że współczesny Kraków, wspólnie z Nową Hutą, jest drugim co do wielkości miastem w Polsce, tych tuzów było i jest zaskakująco mało. Taka to już… klątwa Krakowa.
Takie na przykład Yez Yez Yo alias 3Y. Jak już wspominałem – pierwszy rapowy zespół z Małopolski, który podpisał kontrakt z majorsem. Swój oficjalny debiut zaliczyło dopiero w 2004 roku i od tamtej pory wydało jeszcze trzy płyty, z których żadna nie odbiła się szerszym, branżowym echem.
Mam wrażenie, że ten skład zawsze był w Krakowie traktowany trochę po macoszemu, a oni robili dosyć duże rzeczy. Jak wydawali drugą płytę, to mieli koncert promocyjny w Multikinie, na trzecim albumie mieli featy od Onara, Chady czy Piha i gadało o tym radio. W środowisku natomiast oni zawsze byli widziani jakoś tak „z boku”. „Boginię seksu” zna każdy, a mało kto kojarzy jakiekolwiek inne ich numery – tu znów Kobik ma sporo racji. Yez Yez Yo miało ten niefart, że debiutowało oficjalnie już w momencie ogólnopolskiej rapowej bessy. Dejo czy Żółwik do dzisiaj pozostają aktywni jako raperzy, producenci i promotorzy – to założyciele 3Y GUN Label, za sprawą którego szersze gremia poznały Karę, a Fazi z Nagłego Ataku Spawacza zyskał kolejne życie. Ale ich działalność trudno określić inaczej niż jako stricte podziemną.
Albo taki Żustoprocent, producent, DJ i raper związany ze składem Decybel, autor bitów na płytach m.in. Intoksynatora, WWO, Abradaba czy Grubsona, a także gość dwóch kompilacji DJ-a Volta. Żu100 jest co prawda z Nowego Sącza, ale jego debiutancki longplay, wydany w 2003 roku przez małopolską Doperację krążek Hiphopbbitz Vol. 1, może posłużyć za całkiem niezły probierz tego, jak brzmiała krakowska scena początku lat dwutysięcznych. Bo choć pojawiają się na nim również reprezentanci Śląska (Fokus), Kielc (Pęku) czy Częstochowy (Dziker), to przeważająca część jego gości wywodzi się właśnie z Grodu Kraka. DJ-e DMC i Krime stworzyli turntablistyczne intro, a przez tracklistę hiphopbbitów przewijają się między innymi Tobi, Seber, Papaj, Norman i Gruber z Sabotem, czyli Wysoki Lot. Działo się to w latach, w których albumy producenckie wciąż jeszcze nadawały ton całej krajowej scenie, a szereg aranżacyjnych pomysłów i studyjnych patentów Żusta wciąż pozostaje intrygującymi. Ale całość nie odbiła się jakimś szczególnie szerokim echem i zupełnie przepadła w historii powszechnej krajowej sceny.
Czy choćby taki Juree, znany w Krakowie lepiej jako Jurand, który w 2007 roku wydał nakładem lokalnej oficyny POKAZZ swój debiutancki album noszący tytuł Brudny hustling. Płyta wyszła w oficjalnym obiegu, była dystrybuowana przez Fonografikę i miała patronat przepotężnego w tamtym momencie hip-hop.pl; gościnnie pojawił się na niej Pih i pobrzmiewająca reggaetonowymi wpływami Mili Morena, a towarzyszący jej klip… nie odbiegał od ówczesnych standardów. Dziś chyba już nikt o niej nie pamięta. Warto wspomnieć o tym wydawnictwie z dwóch względów – jako bonus track na tym krążku pojawiła się jedna z nielicznych w historii krajowej sceny wersja chopped & screwed, a lokalne, krakowskie środowisko hip-hopowe dłuższa chwilę żyło beefem, który Jurand stoczył z innym małopolskim południowcem – białasem znanym jako Last Dance. O tym, kim jest ta krowodrzańska bestia i tym, że southowe inspiracje nigdy w Polsce nie cieszyły się szczególną popularnością przyjdzie mi jednak napisać dopiero za chwilę.
Bo teraz przyszedł czas na wspomniany wcześniej Wysoki Lot. Zespół, którego reprezentanci działają właściwie od początku krakowskiej sceny; działają pod szyldami różnych ekip, solowo i wspólnie. Sabot i Gruber, bo o nich mowa, wydali do tej pory siedem albumów. I choć w 2006 roku pojawili się na samplerze nigdy niepowstałej wytwórni Waco Records, a w latach 2015-2017 trzymali się blisko z Ganja Mafią, która szturmowała wówczas główny nurt, to szerszej rozpoznawalności nigdy się dorobili.
A szkoda, bo to bardzo charakterni i charakterystyczni MC’s. Wzorce krakowskiego, łobuzerskiego rapu nawijanego przy wtórze zbasowanych, klubowych stóp i warkotu syntezatora. Nie ma chyba w Polsce drugiego składu, który w swojej dyskografii ma kooperacje z tak ważnymi – i zupełnie od siebie odmiennymi – postaciami krajowej sceny klubowej jak Zeppy Zep i PZG. A na pewno nie ma żadnego, któremu konferansjerkę robi… Joanna Kulig.
Pamiętam, że jak pierwszy raz siedziałem u chłopaków w Studiu Grunt, to byłem z trochę innego świata. Wjeżdżam tam w moim szaliczku, taki grzeczny chłopak, a tam siekiera z jointów, że ledwo co widać i Sabot, który mi w ogóle nie wierzy, że sam zrobiłem te bity: „Gruber, kogoś ty kurwa tu sprowadził, chłop ściągnął z netu jakieś amerykańskie instrumentale i odstawia tu przed nami pawiana.
Te bity Zeppy’ego, które trafiły na płytę 3 nie były jeszcze stricte elektroniczne, ale już flirtowały z syntezą, a inspiracje czerpały nie z boom-bapu, tylko ówczesnych produkcji Neptunes czy Timbalanda. Chwilę później Sabot z Gruberem – za sprawą PZG, Dubsknita czy Fidsera – zapędzili się nieporównywalnie dalej w klub.
Kraków, od kiedy pamiętam, zawsze był w stanie przyjąć więcej basu niż reszta Polski. Podobnie było z tamtejszą sceną rapową – stwierdza Zeppy, który z lokalną sceną hip-hopową przeciął się twórczo tylko raz przy okazji współpracy z Wysokim Lotem. Ale tamtejsze piwniczne parkiety odwiedza od lat wpierw jako ich anonimowy bywalec, a dziś zwykle jako DJ.
Myślę, że jakiś wpływ na to mógł mieć klub Roentgen, w którym leciały głównie drum’n’bassy i happy hardcore. Było to dosyć mroczne miejsce, ale na pewno kilka głów się w nim otworzyło na nowe brzmienia i gatunki. Pamiętam, że nawet na którejś Firmie gdzieś tam się ta nazwa przewijała - że na którejś „wyprawie nocnej” oni trafili na Plac Szczepański, a tam leciała zazwyczaj naprawdę ciekawa muzyka.
Ijo, ijo, jadą, jadą
Dodaj do rejestru nowy styl muzyki, krak, krak, krak / Nowe spojrzenie na rap, krak, krak, elektroniki smak
Jak się sprowadziłem do Krakowa na studia, to już byłem mocno wkręcony w breakcore. Graliśmy sobie małą ekipką jakieś różne imprezki pod szyldem Blotklaat Rave. I to był mniej więcej ten moment, w którym wybuchł dubstep. Jeszcze nie ten komercyjny, spod znaku przesterowanych wobbli, tylko ten ciemniejszy, bardziej dubowy. Ja wtedy wyjechałem na chwilę do Holandii do pracy, gdzie codziennie kupowałem kolejne płyty i przywiozłem ich stamtąd naprawdę sporo. A jak wróciłem, to Kraków ogarnęła basowa gorączka. Dubseed wystawiał swój soundsystem i robił pierwsze imprezy, z balangi na balangę przychodziło coraz więcej ludzi. To była końcówka Roentgena, Krzysztofory i też chwilami Łódź Kaliska czy Caryca – początki krakowskiej, dubstepowej fali wspomina PZG, producent, DJ i promotor wszelkich gatunków ekstremalnych, od happy hardcore’u po footwork, od jungle po raggacore; współtwórca kolektywów Blotklaat Rave, dobrebity.pl i We Rob Rave, producent numerów i remixów dla Wuzeta, Bosskiego Romana czy Wysokiego Lotu.
Kiedy bowiem w połowie lat dwutysięcznych londyńska dzielnica Croydon zaczęła rozbrzmiewać chuligańskimi, sunącymi w tempie 140bpm basami, stolica Małopolski była już świetnie przygotowana na przyjęcie tego uderzenia.
Fundamenty pod międzypaństwowy most dźwiękowy lata wcześniej zbudował MK Fever i szereg innych lokalnych raverów, a brytyjskie tradycje muzyczne były na południu Polski nieustannie, skrzętnie pielęgnowane. Nie dość, że nowy trend był zakorzeniony w nieobcych przecież krakowiakom jamajskich tradycjach dubowych, to jeszcze był do szpiku tych tjunów ciemny i awanturniczy, co dosyć prędko sprawiło, że zyskał posłuch pośród małopolskich raperów.
Te środowiska z początku nie za bardzo się przecinały. Jak jeszcze mieszkałem w Holandii, zrobiłem basowy remix któregoś numeru Firmy i wysłałem go im na jakąś ogólnodostępną skrzynkę mailową. Po niespełna trzech minutach dostałem odpowiedź od Bosskiego, że tego właśnie szukał, że „z nieba mu spadłem” – swoje pierwsze spotkanie z rapowym światkiem Krakowa wspomina PZG.
Bosski zaczął robić podobne rzeczy dużo wcześniej niż inni. Od początku bardzo konsekwentnie. Nie bał się tego, z jakim to się spotka odbiorem i cisnął swoje, kiedy inni nie mieli jaj, żeby nawijać pod takie bity. A odpalili się dopiero jak się okazało, że to jest fajne i ludziom się podoba. Jarał się tym bardzo i miał spore parcie, żeby to zrobić, żeby mieć takie bity, żeby mieć takie remixy i żeby w końcu mieć na featach Virus Syndicate czy Tempę T.
Wszystkie te podszyte Jamajką, zbasowane, digitalowe wątki słyszalne na Z dedykacją dla ulicy swoje dopełnienie zyskały natomiast jeszcze kilka lat wcześniej, kiedy Firma wypuściła w 2005 roku Nielegalne rytmy. Ten wypalony własnym sumptem krążek zarejestrowano w okresie, w którym Popek i Pomidor wybyli już z Krakowa. Został nagrany na klasycznych, dancehallowych riddimach tego czasu. Jak wspominał po latach w newonce.radio Zeppy Zep, u niego w liceum słuchali tego wszyscy, a te kilkaset drugoobiegowych kompaktów prędko zaczęto ripować, zgrywać i wrzucać na dyski. Największym hitem z tego nielegala prędko okazała się kooperacja z Mercedresu, w której refrenie ten krakamuffinowy MC nawijał, że jeden buch z fajki wodnej odmula, więc zaprzestań papierosy palić, a wspólnie z nim śpiewała to cała ówczesna, przejarana młodzież. Antypolicyjne MO faja dorobiło się nawet teledysku, ale w kontekście kolejnych poczynań Bosskiego najważniejsza wydaje się jego kolejna Wyprawa nocna. Wykorzystany w jej nagraniu energetyczny Kopa Riddim zapowiadał już bowiem, że na swojej drodze na Jamajkę Roman może na dłużej zabawić w Wielkiej Brytanii. Drumy, jungle, hip-hopy, dancehalle, to lubię ale klubingowców pierdolę – nawijał tam Bosski, a gęsto bita linia perkusyjna autorstwa Dwayne’a „Supa Dupsa” Chin-Quee’go tworzyła jeden długi, nisko sunący baseline.
Dwa lata po premierze Nielegalnych rytmów Bosski dorzucił basu do pieca. Wspólnie ze znanym z KRK Rap Atak producentem i raperem o ksywce Piero wypuścił swój pierwszy KRAK – krążek, który stanowił pęknięcie na w dużej mierze nadal monolitycznej, polskiej scenie ulicznej drugiej połowy lat dwutysięcznych. O tym, jak ten karkołomny przelot przez wszelkie niskopienne, brytyjskie wątki, od breakbeatu i electro po dubstep i grime, jest wciąż dzisiaj na wskroś intrygujący i zupełnie osobny – rozpisywał się chwilę temu na niuansie Cyryl Rozwadowski. A Roman Bosski w kolejnych latach dołożył jeszcze do tego cyklu pięć kolejnych krążków, przez które przewinęła się nie dość, że bardzo mocna reprezentacja raperów z całej Polski (Sokół, Paluch, Słoń, Pezet i długo by jeszcze wymieniać), to jeszcze zupełnie szalony team producencki, w którego skład wchodzili między innymi Robert M, P.A.F.F., duet Kaosbreed, Dubsknit czy PZG.
Ja się nigdy nie znałem na rapie. Jak wkładałem rapowe zwrotki do moich numerów, to zawsze ktoś mi mówił, że to jest krzywo, a mi się podobało. Nigdy też nie oddawałem ludziom bitów, tylko zwykle prosiłem raperów, żeby nagrali pod jakiś bardzo prosty rytm czy pętle i dopiero wokół tego układałem te swoje klocki. Dorzucałem czasem do tego jakieś kabaretowe wręcz, breakcore’owe patenty, a innymi razy trzymałem się bliżej klasycznej, dubstepowej formuły – proces produkcyjny stojący za tymi kilkunastoma rap-stepowymi numerami podpisanymi akronimem PZG wspomina sam dePiZGator aka Polski Związek Głuchych.
W pewnym momencie całkiem sporo osób zaczęło się do mnie odzywać o bity, bo ten krakowski dubstepowy boom osiągnął wówczas swój peak. Na naszych imprezach zawsze ktoś nawijał, a wiele szlaków zostało wcześniej przetartych. Wuzet, który mieszkał już wtedy w Anglii, był naszym stałym gościem, a chwilę po tym, jak spotkałem się z Bosskim, poznałem chłopaków z Wysokiego Lotu i też coś tam zaczęliśmy wspólnie działać. Z początku dosyć niemrawo, bo oni byli strasznie wybredni, dużo naszych rzeczy było dla nich zbyt „poryte”. Ale z czasem przekonywali się do tych bardziej ekstremalnych brzmień i dziś pewnie taki Aphex Twin zupełnie im nie przeszkadza, może sobie lecieć w tle. Wielu raperów w tym właśnie okresie „nauczyło się” elektroniki. Wielu z nich nawijało do naszych setów – Wuzet, Bosski, Kali, Gruber, Sabot i jeszcze inni mniej lub bardziej anonimowi MC’s z Krakowa. I oni wszyscy chcieli ode mnie bity, a ja nie chciałem robić bitów, tylko muzyczkę dla siebie i mojej ekipy. To wszystko, co wyszło pod moją ksywką, powstało więc bardzo naturalnie, po kumpelsku. Część tych rzeczy trafiła co prawda na kompakty Romana czy Wysokich Lotów, ale zdecydowana większość tylko na MySpace, na nasz kanał - dobrebity.pl, czy jakieś inne zaprzyjaźnione inicjatywy.
Po raz kolejny wspomniany tu Wuzet pochodzi co prawda ze Szczecinka, a w momencie jego najbardziej wytężonego zaangażowania w poczynania małopolskich basistów mieszkał już na Wyspach i nie zamierzał się stamtąd nigdzie ruszać. Ale historię dubstepowej gorączki, która ogarnęła Kraków na przełomie lat dwutysięcznych i dwa tysiące dziesiątych nie sposób opisać bez jego ksywki. Zanim jego debiutancka, legalna płyta Własne zdanie ukazała się w 2013 roku nakładem KOKA Beats, to właśnie stolica Małopolski była jego naturalnym punktem zaczepienia, a imprezy rozkręcane przez PZG, Dubsknita czy CLN’a 3000 miejscem, w którym pracował na swój może i nie powszechny, acz w pewnych kręgach kanoniczny i pionierski status.
Filip, CLN3000, otworzył wtedy knajpę Dobre Bity i wszyscy skupiliśmy się już tylko na basowej muzyce – breakcore’y i jungle zeszły na plan dalszy. Graliśmy właściwie wszystko, co wolniejsze: garage, dubstep i od czasu do czasu trochę grime’u – tak imprezy, które od początku służyły za motor napędowy tego ruchu wspomina PZG. Cały czas szedł też freestyle. To w pewnym momencie zaczęło być wręcz męczące, że chłopaki wpadali do nas na chatę i przez trzy godziny cały czas nawijali, aż ktoś wreszcie im powiedział: „błagam, już przestańcie”. I na balangach było to samo. Ich naprawdę nie dało się powstrzymać.
Freestyle szedł cały czas – jak gdzieś wbijaliśmy na imprezę, to ludzie byli załamani, bo nikogo nie dopuszczaliśmy do głośników, tylko odpalaliśmy instrumentale z youtube’a i cały czas nawijaliśmy. Nawet jak na takie „oficjalne”, klubowe imprezy wbijaliśmy, działo się to samo. W Krzysztoforach na Dub Temple się wpierdalaliśmy na scenę i z tymi rastafarianami z dreadami do kostek też tam freestyle’owalismy. Na tych wszystkich dubach, dubstepach i ragga numerach na pewno mocno się wyskillowałem – w wywiadzie dla niuansa wspominał Alick/Cool P z ĆPAJ STAJLu.
Tam też zaczęła się moja przygoda z różnymi mocniejszymi substancjami. To były złote czasy dubstepów, a że ja zdałem właśnie maturę, to poszedłem w taki melanż, że przez trzy miesiące spałem chyba ze trzy noce. Mam wrażenie, że w tych Krzysztoforach byłem codziennie, choć też pewnie dałoby się to jakoś zweryfikować, bo może one nie były otwarte codziennie, tylko w weekendy, ale jeśli tak było, to ja naprawdę nie pamiętam, co robiłem w inne dni. Ten soundsystem, ta muzyka, i te często negatywne doświadczenia, które tam zebrałem, to wszystko zdeterminowało moje kolejne lata.
To, że wiele z tych wybuchów kreatywności było napędzane różnymi substancjami, potwierdza też PZG.
Ja w tym moim dosyć ekstremalnym, elektronicznym świecie nigdy się nie spotkałem z takim nihilizmem narkotykowym jak w rapie. Ci ludzie jechali po bandzie – kilkudniowe tripy, które się zaczynały w piątek, a kończyły we wtorek. Nasze basowe balangi przyciągały naprawdę bardzo różną publikę. Już nie pamiętam, czy w Krzysztoforach były środy, czy czwartki basowe, ale w któryś z tych dni Dubseed wyciągał soundsystem, a lokalni DJ-e przychodzili sobie pograć. Zawsze też jacyś raperzy wpadali z mikrofonem, a wśród ludzi pod głośnikami byli wszyscy – raverzy, chuligani, skejci i złodzieje, hip-hopowcy, dilerzy i rastamanie. Pamiętam jak kiedyś przyszła jakaś bojówka z siekierami i maczetam, no i wyglądało to naprawdę bardzo niebezpiecznie. Wuja z wrocławskiego My Head Is Dubby grał akurat swojego seta, a za jego plecami przez bite dwie godziny bawił się jakiś typ, machający maczetą w takt muzyki. I choć bywało różnie, to nie pamiętam żadnej imprezy, żeby trzeba się było szybko ewakuować. To się zdarzyło tylko raz – jak wpadł do klubu ZAiKS i w 30 sekund z DJ-ki zniknął cały sprzęt, a na scenie został tylko Wuzet, który robił beatbox.
Komentarze 0