Klasycyzujący rap niejedno ma imię i niejedno brzmienie. Od wiernych rekonstrukcji 90'sowych trendów, przez wszystkie fale trueschoolu, aż po post-trapowe, przepauzowane numery bez bębnów – zbiór ten jest dziś zbyt duży, żeby go domknąć; nie mówiąc już o jakiejkolwiek określającej go etykiecie.
Po ćwierci wieku na scenie The Alchemist nadal jest punktem odniesienia w kwestii rapowej produkcji, a Griselda ciągle nie zwalnia kroku w swojej wydawniczej szarży. W międzyczasie Tede wciąż leci na skrzydłach swojego powrotu do przeszłości, Soulpete z Barto Kattem wypuszczają jeden z najciekawszych krajowych albumów ostatnich lat, a zazwyczaj trapujący CRANK ALL nagrywa na bicie Urbka z Dinali. Roc Marciano zapewne uśmiecha się pod nosem, widząc dziś swój wpływ na ewolucję rapu w minionej dekadzie, Mach-Hommy, Flee Lord czy Boldy James wydają więcej niż ktokolwiek jest w stanie przesłuchać, a Harry Fraud, Nicholas Craven i Real Bad Man zacierają w tym czasie łapki z myślą o tym, ile bitów sprzedadzą w najbliższych latach. Sukces Kukona w sporej części wynika z jego klasycyzującego oblicza realizowanego pod szyldem Ogrodów, Ziomcy, hubert. czy Konrad Brzos powoli stają się fenomenami ponadpodziemnymi, a na trueschoolowo brzmiących bitach lubią sobie nawinąć ostatnimi czasy nawet lokalni sadboye.
Z roku na rok coraz bardziej zasadnym pytaniem wydaje się natomiast być to, czy wszystkie nagrania dialogujące z 90'sowym nowojorskim rapem naprawdę da się okleić jedną metką?
Muzyka na jedno miasto i sto perkusji
Marley Marl i Easy Mo Bee, Large Professor, Pete Rock i DJ Premier, Da Beatminerz i producencka część składu D.I.T.C. to najczęściej przywoływani autorzy bitów, którymi rozbrzmiewało wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych schyłku zeszłego wieku. Ich kalifornijskimi satelitami byli DJ Muggs i Tash, a nieco bardziej osobnymi twórcami tegoż trendu – Prince Paul, Q-Tip, RZA czy Havoc. Służący zazwyczaj do definiowania brzmienia tego okresu, onomatopeiczny termin boom-bap KRS-One, którego debiutancki solowy krążek nazywał się nomen omen Return of the Boom-Bap, opisał kiedyś jako styl produkcji, względem którego wykorzystuje się jak najbardziej ograniczone instrumentarium do budowy jak najbardziej perkusyjnego brzmienia. Boom to stopa, bap to werbel... i tak to sobie idzie od końca lat osiemdziesiątych. Stopa, werbel, stopa, werbel, stopa, werbel… Stopa zazwyczaj jest samplowana, werbel również; z początku wychodziło to najczęściej z samplera Emu SP-1200, a później z MPC, komputera czy jakiegokolwiek innego urządzenia służącego do próbkowania dźwięku.
Z początku ów pochód bębnów był zazwyczaj doprawiany jedynie jakimś melodyjnym wycinkiem z którejś płyty winylowej, a wraz z latami obrastał w kolejne elementy, prowadząc w stronę bardzo rozbudowanych instrumentacji i aranżacji. Na tym patencie opiera się właściwie cały kanon nowojorskich płyt rapowych lat dziewięćdziesiątych. Stał się też punktem odniesienia dla wielu produkcji pochodzących nie tylko z innych części Stanów, ale i całego świata. To rzeczony boom-bap zaczął prędko być określany mianem złotej ery i prawdziwego hip-hopu. To na nim bazowała też każda kolejna fala trueschoolu - od Jurassic 5 po Pro Erę.
Należy się zmieniać, by jakim jest się pozostać
Joey Bada$$, Pro Era, właściwie cały ten ruch Beast Coast z Nowego Jorku, to wszystko – z wyjątkiem może Flatbush Zombies – jest mocno osadzone w klasyce. Tym się jarałem i tym się inspirowałem, bo nie jest tak, że ja znam całą historię amerykańskiego i polskiego oldschoolu; to zupełnie nie mój klimat. Słuchałem sobie pierwszego mixtejpu Bada$$a i… praktycznie tylko tego, to on zaszczepił we mnie zajwkę na te starsze brzmienia, brzmienia z duszą. I właśnie tego typu rzeczy zacząłem wtedy szukać po soundcloudach i beatmakerach, którzy nigdy nie przebili się jakoś wysoko w polskiej rap-grze. I też z tego wyrósł „Slam” - w 2018 roku mówił mi Otsochodzi, który w recepcji świadków hip-hopu wyrósł po swoim pierwszym albumie na naczelnego apostoła prawdziwego rapu, czyli właśnie 90sowego boom-bapu.
I tu dochodzimy do pierwszej nieścisłości w definiowaniu tego, czym ten punkt odniesienia w ogóle jest. O ile bowiem pamiętający lata dziewięćdziesiąte weterani lokalnego środowiska widzieli w Młodym Janie wychowanka Native Tongues, o tyle on sam dyskografię A Tribe Called Quest znał co najwyżej na wyrywki, a samplowanego rapu uczył go nowojorski, zanurzony w klasyce newschool. Jeszcze kilka lat temu wszystkie kolejne fale trueschoolu, od west coastowego zrywu spod znaku Dilated Peoples i Stones Throw, po east coastowe dialogi z samplami, które prowadziła Pro Era i niekiedy też A$AP Moby, napędzał wspominany tu już perkusyjny dukt, opierający się na powtarzanym wte i nazad boom-bap, boom-bap. Rytm ten przez lata ubierano w przeróżne instrumentacje i aranżacje. Liczba różnorodnych gatunkowych i subgatunkowych wpływów w nim pobrzmiewających – od południowych rapów przez trip-hop, po właściwie każdy nurt muzyki rozrywkowej – była ogromna. Nieustannie napędzały go jednak te stopy i werble. Aż pod koniec pierwszej dekady XXI wieku kilku rewolucjonistów przypuściło atak na fundament tego nurtu – na rzeczony boom i bap.
Muzyka na (nie)jedno miasto i żadnej perkusji
Historię tego, w jaki sposób dwudziestopierwszowieczny, klasycyzujący rap wypreparował brzmienie pozbawione bębnów bardzo zgrabnie opisał jakiś czas temu na niuansie Cyryl Rozwadowski. I choć tu – jak w większości wypadków, kiedy jakiś trend dorabia się swojej osobnej nazwy – nie sposób wskazać jednego pioniera rzeczonego nurtu, to ksywki Alchemista i DJ’a Muggsa, Roca Marciano i Ka, Earla Sweatshirta i Navy Blue (do kórych dodałbym jeszcze Apollo Browna i Adriana Younge’a) muszą paść. To oni bowiem sztukę klejenia różnie rozumianych sampli (dawno przecież nie są to już tylko próbki z cudzej twórczości) wyciągnęli za uszy z klatki, jaką był dla niej przez lata boom-bapowo rozumiany rytm. Nie uciekając od równego taktowania i różnie akcentowanej perkusji – od samych hi-hatów, po budowę pętli – wyrwali klasycznie rozumiany rap z łańcucha stóp i werbli.
Za promocję i dzisiejszą rozpoznawalność rzeczonego brzmienia odpowiada natomiast w ogromnej mierze trzech jeźdźców apokalipsy z Buffalo – Westside Gunn, Conway the Machine i Benny the Butcher czyli Griselda… by Fashion Rebels. Ekipa, do której należą również Mach-Hommy, Armani Caesar czy Boldy James swój charakterystyczny język wypowiedzi wypreparowała w ogromnej mierze na bazie bitów, za które odpowiadają Beat Butcha, Daringer, Conductor Williams czy Camouflage Monk. To właśnie ich bity przewijają się we wszystkich opisach trendu i playlistach dających wgląd w to, jak brzmi neo boom-bap. Obok nich figurują tam równie często produkcje Statik Selektah czy… DJ’a Premiera, ludzi, którzy są żywymi klasykami 90'sowego, nowojorskiego stylu, bądź jego wiernymi uczniami i kontynuatorami.
I tu ja zgłaszam liberum veto, bo naprawdę nie łączy ich zbyt wiele. Poza tym, że zdarzy im się wszystkim skorzystać z jakiejś starej soulowej próbki, to w kwestii perkusji, rytmu, tempa i brzmienia wywodzą się z zupełnie innych szkół. Nieraz zresztą w mojej audycji z różnymi gośćmi próbowaliśmy ukuć jakąś definicję tego trendu. 1988 proponował post-trap rap, a Soulpete… nowy newschool. Chodzi o tempo - w większości tych rzeczy „bębny” chodzą na 70 bpmów czyli w doubletajmie 140; wypisz wymaluj nowa szkoła. Do tego poza samplami tam jest mnóstwo dogranych rzeczy. Beat Butcha zrobił w Griseldzie taką robotę, że teraz sprzedaje swoje wtyczki czy drum packi po kilkadziesiąt dolarów i żyje głównie z tego - mówił producent, który pośród naszych lokalnych beatmakerów bodajże najczęściej dialoguje z tym nurtem, choćby na swoim zeszłorocznym krążku nagranym wspólnie z Barto Kattem wyśmienitym longplayu HVNCWOTY.
Nie wiedział, co go czeka, gdy otwierał szufladę
I se robię neo boom bap, oni kurwa już nie wiedzą o co cho / Trupy się przewracają w trumnach - nawija Tede w refrenie duetu ze Szczylem, dosyć celnie podsumowując sytuację, w której wykorzystanie klasycznie smakującej próbki prowokuje odbiorców do tego, żeby nagle przełknąć nowoszkolne tempo i dominujące w post-trapowym rapie powtórzenia, przeciągnięcia i pauzy. Trudno mi się bowiem nadziwić temu, że świadkowie hip-hopu tak prędko przyjęli Westside Gunna jako swojego. Brzmiący jak dziecko przed mutacją, nieustannie wypluwający z siebie balistyczne onomatopeje, rozpłynięty gangus z Buffalo jest przecież wprost wzorcowym przykładem nowoszkolnego rapera, który coś zawsze przememła, co innego przemilczy, a swój styl opiera w ogromnej mierze na ad-libach. Nawet kiedy nawija na bitach takich legend jak Preemo czy Pete Rock, FlyGod przecież w niczym nie przypomina żadnego 90'sowego MC. Podobnie jak ten klasycyzujący nowoszkolny nurt, którego stał się twarzą w niczym nie przypomina boom-bapu.
Bo jeśli gdziekolwiek w ogóle widziałbym nagrania, do których pasuje termin neo boom bap – czyli jakkolwiek odświeżających ów styl nowych produkcji – to prędzej szukałbym ich w trendzie, który również w ostatnich latach nabrał na sile: swoistych producenckich follow upach do różnych hitowych numerów tego czasu. W tym, jak bardzo sampel z Hollywood Swinging Kool & the Gang wykorzystany w 2 Stepie 2 Chainza przywodzi na myśl to, jak został pocięty w Feel So Good Mase’a; tym, jak Brownowska próbka z Somethin’ Funky Big Daddy’ego Kane’a napędza Slap Busta Rhymesa, Conwaya i… Big Daddy’ego Kane’a, czy tym, jak wiele znajdziecie punktów odniesienia w Gunshot Jima Jonesa. W tym, jak French Montana coveruje Fugees w Whippn It Slowly albo tym, jak Lil Wayne gada z DMX’em na Kant Nobody. I choć to żaden nowy patent, to takiego natłoku podobnych rozwiązań w amerykańskim mainstreamie nie pamiętam od lat. No i są w tym bębny – jest stopa i jest werbel, jest boom i bap.
Komentarze 0