Na początku ubiegłej dekady Japonię nawiedziło trzęsienie ziemi o sile 9 stopni w skali Richtera. Potężny wstrząs wywołał 14-metrową falę tsunami, która uderzyła także w elektrownię jądrową Fukushima Dai-Ichi.
Tamtymi dramatycznymi wydarzeniami żył wówczas cały świat. Awaria została sklasyfikowana na najwyższym poziomie międzynarodowej skali zdarzeń jądrowych i radiologicznych. Podobnie jak Czarnobyl ćwierć wieku wcześniej. Diametralnie różne były jednak uwarunkowania. Choć władze koncernu energetycznego TEPCO ukrywały wiedzę o uszkodzeniu rdzenia, nie ma porównania z realiami sowieckiej Rosji. Nie było żadnej żelaznej kurtyny; Fukushima rozgrywała się na żywo w telewizji.
W ostatnim – skądinąd dziwnym, obejmującym prorządową tyradę i dokumentalną puentę – odcinku zostaje zarysowany background katastrofy. Japonia odbudowywała się po przegranej wojnie. Zanotowano niebywały wstrząs gospodarczy, co wymagało ogromnych nakładów energii. Miała zapewnić ją właśnie elektrownia, której budowa rozpoczęła się na początku lat 70-tych. Minęło 40 lat i Kraj Kwitnącej Wiśni stanął przed kolejnym wyzwaniem, jakim jest rozbiórka radioaktywnej ruiny, która potrwa drugie tyle. Japońskie Ministerstwo Gospodarki, Handlu i Przemysłu oszacowało koszty katastrofy na blisko 200 miliardów dolarów.
Na rozmiary dwóch kataklizmów z 11 marca 2011 roku nikt nie mógł być gotowy. W wyniku trzęsienia ziemi zginęło wtedy 16 tysięcy osób, a pół miliona straciło dach nad głową. Fala tsunami okazała się dwukrotnie większa niż zakładano w najczarniejszych scenariuszach, uruchamiając Fukushimę. Jakkolwiek niefortunnie to zabrzmi – naprawdę najczarniejszemu scenariuszowi i tak udało się zapobiec. W serialu mowa jest o potencjalnym skażeniu jednej trzeciej całego kraju, co de facto oznaczałoby jego koniec.
The Days opowiada historię dni, gdy taka groźba – właściwie dosłownie – wisiała w powietrzu. Od momentu, gdy zatrzęsła się ziemia w północno-wschodniej części Japonii, poprzez heroiczną walkę pracowników elektrowni – Pięćdziesięciu z Fukushimy i tarcia na linii władze - TEPCO, aż do ustabilizowania sytuacji. I wydawałoby się, że – tutaj kolejna niefortunność – trudno o lepszy materiał na serial z pogranicza kina katastroficznego i thrillera politycznego. Zwłaszcza, że twórcy ostro grają, raz po raz odwołując się do Czarnobyla.
Bo katastrofa katastrofą, ale przecież jasne jest, że biorąc pod uwagę popkulturowy kontekst, skojarzenia z wybitną produkcją HBO nasuwają się same. Gdyby nie chodziło o tak wielką tragedię, pokusilibyśmy się o makabryczny żart, pisząc, że było warto. Miniserial – częściowo na podstawie reportażu noblistki Swiatłany Aleksijewicz – jest czymś więcej niż tylko oszałamiającą wizualnie i perfekcyjnie zagraną relacją z wydarzeń, które miały miejsce na północy Ukrainy w 1986 roku. To alegoria totalitaryzmu; traktat o relacji człowieka z władzą – pisaliśmy, pakując arcydzieło Craiga Mazina (późniejszego showrunnera The Last of Us) na podium zestawienia naszych ulubionych seriali wszech czasów.
Srogo rozczarują się jednak ci, którzy po Dniach będą obiecywać sobie równie sugestywnego i dojmującego przedstawienia zdarzeń. O uzbrojeniu w drugie dno nie mówiąc. Twórcy – posiłkując się książką Na skraju: Wewnątrz Fukushimy Dai-Ichi – próbują jeszcze coś nadpisywać na ostatniej prostej, ale ich ruchy są wymuszone i pozorowane.
Na zupełnie podstawowym poziomie – Dni nie zachwycają pod względem realizacji. Często wyglądają dość low-costowo. Niby to spojrzenie zaledwie kilkanaście lat wstecz, ale w niektórych sekwencjach wskazówki zegara wydają się cofnięte znacznie dalej. Sceny z tsunami jeszcze wyeksponowano i choć te statyczne względnie się bronią, nasza Wielka woda wypada znacznie wiarygodniej. Wstrząsy? Eksplozje? Jakby zdano sobie sprawę z ograniczeń – sporo trzeba sobie dopowiadać, spora część akcji rozgrywa się w mroku. A akcja ślimaczy się niemiłosiernie do tego stopnia, że trudno nie ulec pokusie podkręcenia szybkości na Netfliksie. No i jest dość schematyczna, co na upartego można by usprawiedliwiać rzetelnością, ale jednak po to się robi series, a nie docuseries, żeby móc dramaturgicznie podrasować rzeczywistość. W bólach udało się wykreować jednego bohatera – kierownika elektrowni Masao Yoshidę (Kôji Yakusho kradnie dla siebie cały spektakl), a jeśli chodzi o zakulisowe rozgrywki, serial nie ma do zaoferowania wiele ponad wejrzenie w urzędniczą niekompetencję i grę na chaos.
Przyjmowało się płyn Lugola w 1986 roku... Kto by przypuszczał, że teraz trzeba będzie przyjmować suplement na koncentrację, żeby nie zamulić się od serialu o potencjalnej hekatombie jądrowej.