Requiem dla snu już niedługo trafi na Netflix! Przyznamy, że trochę boimy się seansu po latach...

Zobacz również:Adam Sandler, Kevin Garnett, The Weeknd i... świetne recenzje. Na ten netflixowy film czekamy jak źli
Leto And Connelly In 'Requiem For A Dream'
Artisan Entertainment/Getty Images

Mamy takie wrażenie, że dla bardzo wielu osób seans Requiem dla snu był jednym z pierwszych wielkich filmowych wstrząsów w życiu. Tylko czy film Aronofsky'ego nie należy tych tytułów, które bardzo źle się starzeją?

Na początku była powieść Requiem dla snu Huberta Selby'ego juniora, wydana w 1978 roku. Jedna z ulubionych książek młodego Darrena Aronofsky'ego, późniejszego reżysera filmu - nie tylko dlatego, że akcja działa się w jego rodzinnym Nowym Jorku. Czytanie Selby'ego to jedno z najbardziej intensywnych doświadczeń, jakie przeżyłem. Nie chciałem żałować, że nie odważyłem się sięgnąć po adaptację jego książki - opowiadał po premierze Requiem dla snu Aronofsky. Przedtem udało mu się kupić od pisarza prawa do sfilmowania powieści. Nabył je za... 1000 dolarów; Selby'emu podobała się koncepcja i to, że mógł pracować nad scenariuszem, a Aronofsky nie miał za wiele pieniędzy po nakręceniu debiutanckiego Pi.

Warto od razu dodać, że ta książka jest niemal nieprzetłumaczalna na język kina. Kto próbował czytać, ten wie; to literatura ciężka, oparta na strumieniu myśli. Darrenowi Aronofsky'emu jakoś się udało.

Na papierze Requiem dla snu wygląda jak konwencjonalny dramat o nałogach. To historia niezdrowo uzależnionej od telewizji starszej kobiety, Sary Goldfarb, oraz jej syna Harry'ego i jego dziewczyny Marion, pary heroinistów. Ale to, jak Requiem dla snu jest opowiedziane, całkowicie zrobiło historię. Aronofsky postawił na bardzo mocno oddziałujące na odbiór, intensywne sceny, na szybki montaż (przeciętny film fabularny ma około 700 cięć montażowych, tu było ich ponad 2000), na wszechobecne poczucie duszności i na muzykę, która wymaga osobnego akapitu.

Co wynikło ze spotkania jednego z twórców brytyjskiego rave'u lat 80. i 90. oraz zespołu, grającego współczesną muzykę poważną? Soundtrack, który przeszedł do historii kina. Clint Mansell był przez lata muzykiem zespołu Pop Will Eat Itself, który w czasach eksplozji rave'u udanie łączył elektronikę z alternatywnym, gitarowym graniem. Aronofsky odkrył go dla kina jako kompozytora i zaprosił do współtworzenia ścieżki dźwiękowej filmu Pi. Wyszło tak dobrze, że ich współpraca trwała dalej, ale przy Requiem dla snu Mansell dostał dodatkowo... czterech profesjonalnych muzyków, czyli zespół Kronos Quartet z San Francisco. I razem zrobili to:

Ten supercharakterystyczny motyw został potem wielokrotnie zremiksowany, przekładano go też na inne soundtracki - pojawił się m.in. we Władcy Pierścieni. Dwóch Wieżach. I jest to też przykład filmu - mówimy o Requiem dla snu - w którym muzyka stanowi niejako część scenariusza. Gdyby oglądać wersję bez niej, całość bardzo straciłaby na wartości.

I właśnie dlatego zadajemy sobie pytanie z tytułu tego tekstu. Czy nie jest tak, że to taki film, który ostro niszczy mózg, gdy jest się młodym, a po latach okazuje się, że treści tam niewiele, za to sporo efakciarstwa? Szczerze? Nie wiemy. Część z nas oglądała go tylko raz, kilkanaście lat temu. Z tym większą chęcią sięgniemy po Requiem dla snu jeszcze raz. W końcu soundtracku, pewnie tak jak wy, słuchaliśmy wiele razy.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Różne pokolenia, ta sama zajawka. Piszemy dla was o wszystkich odcieniach popkultury. Robimy to dobrze.