Zimowe dyscypliny w Polsce są zdominowane przez skoki narciarskie, a co dzieje się na przykład ze snowboardem? Fanów deski jest coraz więcej, ale informacji o zawodach czy sukcesach już nie tak łatwo się doszukać. W styczniu tego roku snowboardzista z Łodzi Michał Nowaczyk zdobył pierwszy raz w karierze podium Pucharu Świata. Co kryje się za jego niespodziewanym awansem?
Autorka: Katarzyna Caputa
Katarzyna Caputa: Jakim jesteś sportowcem, a jakim człowiekiem? Jest dwóch Michałów?
Michał Nowaczyk: Staram się być cały czas taki sam, ale gdy podczas zawodów pojawia się stres, to zamykam się w sobie. Potrzebuję ciszy i samotności. Muszę porozciągać się, rozgrzać przed startem, pomyśleć. Ale czasami mam tak, że zagaduję i rozśmieszam wszystkich. Różnie to bywa. Jeśli chodzi o sposób bycia, to niektórzy są głośni, inni cisi, skupieni, a ja jestem gdzieś pośrodku. To mój sposób na życie i na sport. Staram się też poszerzać swoją perspektywę, dlatego słucham podcastów. Mega mnie nakręcają podcasty Kędzierskiego z Wojewódzkim. Czerpię inspirację od Cypriana Majchera i jego podcastów z ludźmi, którzy osiągnęli sukces. Również Mikołaj Marczyk, kierowca rajdowy z Łodzi, motywuje mnie, udowadniając, że treningiem i ciężką pracą można zdobyć sponsorów.
Jak wygląda sport w czasach zarazy? Jak ta sytuacja wpływa na Ciebie?
W życiu sportowców dużo się nie zmieniło, oprócz wielkiej liczby testów i ciągłych formalności. Na szczęście, jako licencjonowani zawodnicy, możemy trenować. Byliśmy w lutym w Rosji w Bannoye Lake, jest to duży resort z dala od centrum. Byliśmy na zamkniętym terenie. Ochraniała nas policja, a każdy kraj miał swoje bloki mieszkalne. Kontakty między zawodnikami były ograniczone. Z jednej strony jestem zadowolony z takich warunków, bo mogę teraz skupić się na swojej robocie. Minusem czasów zarazy jest brak publiczności na zawodach, chyba że jesteśmy w Rosji. Tutaj obowiązuje ciekawa ustawa covidowa, bo na zawodach może być 50% oczekiwanej publiczności. Ostatecznie trybuny są pełne.
Jaka jest „twoja historia”? Kto stoi za twoimi pierwszymi snowboardowymi sukcesami? Jak to się w ogóle zaczęło?
Moim pierwszym trenerem był Wawrzyniec Żelechowski, były snowboardzista z Zakopanego. Uczył mnie jeździć na nartach. Pewnego dnia na zajęcia przyniósł taką dziwną, twardą deskę i buty wyglądające na takie od nart. Byłem zaskoczony i chciałem, żeby pokazał, jak się na tym jeździ. Po pierwszym skręcie już się wkręciłem. Najpierw uczył mnie jazdy na krawędzi na miękkiej desce, a dopiero później kupiłem swój pierwszy twardy sprzęt. Na początku startowałem w gumie narciarskiej.
Skąd wziąłeś się w górach? Pochodzisz z Łodzi...
W drugiej gimnazjum rodzice zapisali mnie do klubu snowboardowego Doroty Żyły, zresztą siostry Piotrka Żyły. Siedziba klubu mieściła się w Katowicach, czyli byłem już coraz bliżej gór. Przejeździłem z nimi sezon, w trakcie którego mieliśmy zgrupowania na lodowcach i tygodniowe wyjazdy do Zakopanego. Zacząłem startować w Mistrzostwach Polski, w Olimpiadzie Młodzieży, gdzie trzeba mieć już licencję z PZN. Po jednych zawodach spotkałem się z braćmi Sitarzami, którzy zaproponowali mi dołączenie do SMS-u w Zakopanem i do tamtejszego klubu AZS Zakopane. Odpowiedź nie była dla mnie jasna, grałem wtedy jeszcze w tenisa w Łodzi, dodatkowo ten klub w Katowicach... Byłem rozdarty, ale później okazało się, że mój klub snowboardowy będzie zamknięty. Zostałem trochę na lodzie i zacząłem się zastanawiać, czy iść do Zakopanego, czy zostać w tenisie.
To ciężka decyzja dla młodego człowieka. Po pierwsze zmiana miejsca zamieszkania, po drugie pozostawienie dyscypliny, w którą już sporo zainwestowałeś. Zaryzykowałeś?
Tak, poszedłem all in. Była to decyzja podjęta w jeden wieczór. Mama dostała maila od Michała Sitarza, że są wolne miejsca na snowboard w szkole sportowej w Zakopanem i żebym przyjechał na testy sprawnościowe. Przeszedłem je i dostałem się do szkoły. Wylądowałem z Oskarem Kwiatkowskim w jednej szkole i ławce na końcu Polski, w Zakopanem.
Jak wygląda życie w Łodzi, a jak w Zakopanem? Jakbyś mógł porównać te dwa miejsca, gdzie żyje Ci się lepiej?
Nie ukrywam, że lepiej żyje mi się w Zakopanem. Górale są dość specyficzni i na początku było to dla mnie odczuwalne. Życie w mieście kojarzy mi się z życiem na pokaz i z brakiem rozmów między ludźmi, a górale są bardzo życzliwi, lubią dużo gadać i spotykać się. Nie jest tak, że każdy żyje w swoim mieszkaniu i ma swoje problemy, ludzie w górach dzielą się wszystkim z innymi, żyją we wspólnocie. Ale też więcej przeklinają. U mnie było tak, że jak ktoś sobie przeklął, to już było grubo, a tutaj w szkole czy poza nią, to działo się na porządku dziennym, ale przestawiłem się.
Wróćmy do 9 stycznia. Stanąłeś wtedy pierwszy raz w swojej karierze Pucharu Świata na podium w szwajcarskim Scuol. Nad czym musiałeś pracować, żeby z końca tabeli dostać się na sam szczyt?
Zeszły sezon zakończył się wcześniej przez covida. Z jednej strony się cieszyłem, bo nie był to mój najlepszy sezon. „Dostawałem baty” na Pucharze Świata i nie mogłem się z tym pogodzić. Myślałem nawet, żeby zakończyć karierę. Na szczęście covidowa przerwa pozwoliła spojrzeć mi na to z innej strony. Pomyślałem, że mogę zmienić parę rzeczy, między innymi w ustawieniu pozycji na desce. Przyłożyłem także większą uwagę do treningów siłowych. Poświęciłem na to dużo czasu. W styczniu w Scuol udało się zdobyć pierwszy raz podium, a jeszcze w grudniu się to nie zapowiadało, bo po nieudanej inauguracji Pucharu Świata zajmowałem najpierw 30., a potem 44. miejsce. To spowodowało, że czułem niedosyt i wróciłem niezadowolony do domu na Święta. Tyle rzeczy zmieniłem i nadal nic! Święta dały mi czas na rozkminy i treningi.
I co wykminiłeś? Ktoś Ci pomógł?
Ogarnąłem całokształt. Pewnie ktoś mi coś tam podpowiedział, ale musiałem sam stworzyć i zrozumieć swoją definicję snowboardu. Połączyłem wszystko w całość i „pykło”. Każdy przejazd podczas zawodów w Scuol był taki jak sobie wymarzyłem. Wiedziałem, że przeciwnik popełnił błąd, ale nie pojechałem na jedną kartę całej trasy, tylko zrobiłem obszerniejszą linię i nie schodziłem z tempa. Pomimo dużych emocji, potrafiłem zapanować nad każdym elementem. A to był dopiero mój drugi raz w finałowej szesnastce Pucharu Świata! Byłem 5. po kwalifikacjach, a to daje możliwość wybrania własnego toru jazdy w finale. W pierwszych rundach wszyscy musieli dostosować się do moich reguł. To też kolejny czynnik stresogenny dla młodego zawodnika, ale podszedłem do tego z głową.
Gratuluję jeszcze raz nie tylko wygranej, ale całego procesu: od kryzysu poprzez zbudowanie pewności siebie po opanowanie na zawodach rangi światowej.
Wystarczy tak naprawdę jeden moment, który zmienia cały bieg życia i kariery sportowej. Ja wiem, że mam ten ciężki moment za sobą. Zawsze dawałem PŚ na najwyższą półkę. Zupełnie niepotrzebnie, ale wiadomo, to są najtrudniejsze zawody. Mogłem przez poprzednie lata podejść do nich inaczej, a za dużo o tym myślałem, za bardzo się stresowałem. Jedne zawody zmieniły wszystko.
Podziel się swoimi rytuałami. Co pomaga wejść Ci na wyższy level skupienia?
Wprowadziłem ćwiczenia oddechowe. Głęboki wdech nosem i długi wydech. Zainspirował mnie do tego fizjoterapeuta, Szymon Ładzik, który współpracuje z kadrą od tego sezonu. Bardzo mi to pomaga, bo potrafię na zawodach wejść w stan jak na treningu. Nie myślę za dużo np. że się wywalę. Jest pełna koncentracja, żeby przejechać z odcinka „a” do „b”, nie rozpraszając się. Nie potrafiłem tego wcześniej wprowadzić na zawodach, a teraz czuję jak ćwiczenia oddechowe mnie uspokajają. Przy każdej tyczce mam nawyk wydychania powietrza, tak jak przy przysiadach ze sztangą. Dzięki temu mam odpowiedni rytm już od pierwszych tyczek. Powoduje to, że jestem dotleniony i odstresowany.
A co z muzyką? Co leci w twoich słuchawkach?
Odłączam się od muzyki w dzień startu. Dopiero słyszę coś z głośników na mecie, wtedy wchodzę w ten rytm. Nie chcę być ogłuszony, pragnę wszystko poczuć. Śnieg. Ciszę. Za to między startami muzyka zawsze u mnie gra. Jestem wychowany na radiowej „Trójce”, moja mama zawsze o to dbała. Później poznałem trap i rap. Nie zamykam się na jeden gatunek. Muzyka otwiera mi umysł.
Domyślam się, że adrenalina i prędkość są ważne w twoim życiu. Jakie sporty ekstremalne wypełniają twój czas wolny?
Rowery są od zawsze w moim życiu. Jeżdżę na szosie i startuję razem z Weroniką, moją żoną, w amatorskich tourach, bardziej dla funu. Od dwóch sezonów, jak tylko mamy wolny dzień, wyskakujemy do Zawoi albo do Bielska-Białej na trasy enduro. Startuję również amatorsko w rajdach samochodowych. Jeżdżę przerobionym Oplem Astrą. Wiadomo, nie jest to jakiś demon prędkości, ale zawsze jest ryzyko podczas jazdy, bo dookoła są drzewa, barierki i można się roztrzaskać. Trochę ryzykuję w tym swoim życiu, ale myślę, że ciężko by mi było bez tego. Potrzebuję adrenaliny, ale jednocześnie boję się np. latać samolotami, bo mam poczucie, że nie kontroluję czegoś.
Co daje Ci taka różnorodność w uprawianych dyscyplinach sportowych?
Mam wtedy czas, żeby zapomnieć o snowboardzie i później po tym „zapomnieniu” inaczej na niego spojrzeć. Inspirowanie się innymi dyscyplinami bardzo w tym pomaga. Przykładowo, właśnie to moje zauroczenie rajdami samochodowymi spowodowało, że inaczej spojrzałem na moje ustawienie na desce i różne detale w sprzęcie, które można zmienić, żeby szybciej jeździć. W motorsporcie każdy detal ma znaczenie. W snowboardzie jest tak samo.
Dowiedziałam się, że miałeś styczność z wojskiem. Skąd mundur wziął się w twoim życiu?
To był tygodniowy, wojskowy epizod. Jest coś takiego jak Zimowe Światowe Igrzyska Wojskowe, a żeby w nich wystartować, trzeba być żołnierzem, a żeby być żołnierzem, trzeba przejść miesięczny kurs. My, jako sportowcy, mieliśmy tylko tydzień szkolenia zakończony ślubowaniem we Wrocławiu. No i jesteśmy wojskowymi, ale nie czerpiemy z tego, jak na razie, żadnych profitów. W przypadku sukcesu na Igrzyskach można się ubiegać o etat w wojsku jako sportowiec. Dużo zawodników tak robi na całym świecie. Na przykład znajomy Francuz, który jeździ w Pucharze Świata, pracuje w francuskim odpowiedniku naszego PKP. Jest w pracy tylko dwa miesiące, a przez resztę czasu pracuje reprezentując firmę na zawodach.
Jest to dla Ciebie bardziej funkcja reprezentacyjna czy widzisz w tym możliwość zarabiania i zabezpieczenia finansowego na przyszłość?
Na razie nie zarabiam w ten sposób, ale fajnie byłoby to zrobić w przyszłości. Na co dzień pracuję w Zakopanem w sieci pralni samoobsługowych. Do moich obowiązków należy czyszczenie i sprawy menedżerskie. Sam zarządzam tym miejscem, a jak jestem na wyjeździe kadrowym, to zatrudniam osoby sprzątające, resztę rzeczy załatwiam zdalnie. Praca łączy się z moimi studiami, bo jestem na zarządzaniu na AWF-ie w Katowicach.
Zawodowe uprawianie snowboardu w Polsce wymaga wyrzeczeń i środków finansowych, które musisz sam sobie zapewnić. Jak wygląda to z Twojej perspektywy?
Prawda jest taka, że trzeba harować, żeby nie brać całe życie pieniędzy od rodziców. W Polsce mamy problem z dyscyplinami olimpijskimi, które nie są popularne. Trzeba przyznać, że skoczkowie mają się bardzo dobrze. Biathloniści również, bo są przeważnie w wojsku i otrzymują pensję. Dyscypliny niszowe, takie jak snowboard, mają niską oglądalność, a przez to małą liczbę sponsorów. Myślę, że jak zrobimy swoje na Igrzyskach, to PZN będzie musiał coś zmienić. Też nie można się porównywać do skoczków, bo oni mają mnóstwo sukcesów, a u nas to parę strzałów na sezon, co i tak jest sukcesem, bo wcześniej tego w ogóle nie było. Idziemy z progresją, jest dużo nowych zawodników. Przed nami Mistrzostwa Świata, zaraz będą Igrzyska. Wszystko jest w naszych rękach. Czuję, że dzięki nam już jest lepiej - i w rankingach, i w kwestii promocji snowboardu.
Mam nadzieję, że ten wywiad również przyczyni się do promocji snowboardu w Polsce. Czego mogę Ci życzyć na koniec rozmowy?
Co do życzeń, to połamania deski. A tak poważnie, to więcej sukcesów, żeby to nie był taki jednorazowy strzał, żeby snowboard był coraz bardziej popularny w Polsce. Chciałbym, żeby młodzi sportowcy, nie musieli być na utrzymaniu rodziców albo łączyć harowanie ze startami. Oni muszą widzieć sens i muszą wiedzieć, że ciężkie treningi pozwolą żyć ze snowboardu.