Dziewczyna, która ma więcej Oscarów niż Martin Scorsese; nasz ulubiony golfista (obok Garetha Bale'a); gość, który w Chicago powinien mieć pomnik jak Michael Jordan. To autorzy trzech spośród dziesięciu płyt z naszego zestawienia The Best Albums Of 2024 So Far.
Stało się w zasadzie tradycją, że redakcje podsumowują albumowo nie tylko cały rok, ale również półrocze. Dla nas to też żadna nowość – podobnie jak niemal równo dwanaście miesięcy temu zaczynamy więc od najlepszych krążków światowych, a w kolejnym kroku (przyszły tydzień) przyjrzymy się polskim wydawnictwom.
Aha, kolejność alfabetyczna.
Billie Eilish – „HIT ME HARD AND SOFT”
Jak się ma 22 lata, dwa Oscary i dziewięć nagród Grammy, to trudno o systematyczne podnoszenie sobie poprzeczki – na dobrą sprawę ta kariera mogłaby się skończyć, a Billie Eilish i tak przeszłaby do historii. Nic się jednak nie kończy. W końcu Billie właśnie wydała swój najlepszy album. Na HIT ME HARD AND SOFT czasem eksperymentuje, a czasem płynnie przechodzi z tego eksperymentu w zabawę gatunkami. Czasem jest przebojowa, a czasem też jest przebojowa, ale trochę mniej. Czasem szepcze, a czasem krzyczy. Obiegowa opinia mówi, że ona nigdy nie uwolni się od smętnych mruczanek. No to ten krążek dowodzi, że ta opinia nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Imo nie było w tym roku lepszego mainstreamowego popu. Jacek Sobczyński
Burial – „Dreamfear / Boy Sent From Above”
2024 – rok, w którym Burial zaczął grać jak The Prodigy trzy dekady wcześniej. Chociaż jest różnica – The Prodigy byli przebojowi, a Burial ostentacyjnie układa sobie definicję piosenki pod własne widzimisię. Na Dreamfear / Boy Sent From Above składają się dwa numery po 12 minut, pełne zwrotów akcji i przełamań klimatu; od industrialnego techno, przez rave, po samplowanie samego siebie. I tak, jak na albumach pełnowymiarowych Burial stawiał na utrzymanie konkretnego klimatu, tak teraz co chwilę psuje nastrój, celowo porzuca w połowie dopiero co rozwijające się melodie. Jest jak ten irytujący kierowca samochodu, który cały czas przełącza stacje, bo nic mu nie siedzi. Inna sprawa, że tu akurat siedzi absolutnie wszystko. Jacek Sobczyński
Charli XCX – „BRAT”
Nie od dziś wiadomo, że na peryferiach głównego nurtu, na granicy między mainstreamem a offem, dzieją się rzeczy najciekawsze. I tam właśnie rezyduje Charli XCX – już nie artystka alternatywna, zwłaszcza po premierze popowego albumu Crash z 2022 roku, ale jeszcze nie stadionowa diwa o zasięgach, którymi dysponuje chociażby Dua Lipa. Ale gdzie byłaby taka Dua Lipa, gdyby nie zuchwałe poszukiwania Charli XCX, ambitnie rozszerzającej formułę popowej piosenki? Na Brat, swojej szóstej płycie, brytyjska wokalistka i kompozytorka z powodzeniem porywa się na dekonstrukcję dusznego rave’u, zestawiając intensywne, parkietowe kawałki z konfesyjnymi, wolniejszymi numerami o tym, że kiedyś było lepiej i przy okazji wywracając dominującą retorykę w muzyce tanecznej. Bo u Charli XCX ten konstytucyjny dla klubowego doświadczenia bezrefleksyjny eskapizm zyskuje wiarygodny emocjonalny fundament. Charli XCX myśli, kiedy tańczy. Angelika Kucińska
Chief Keef – „Almighty So 2”
Sosa rozpoczął rollout follow-upu legendarnego Almighty So jeszcze w 2018 roku, przekładając jednak później premierę tak wiele razy, że zaczęło to przypominać zawiłe losy Detoxu Dr. Dre. Ale długo oczekiwany materiał wreszcie ujrzał światło dzienne i oddał z nawiązką, bo to najlepszy Chief Keef od czasu najlepszych Chief Keefów z pierwszej połowy poprzedniej dekady. Chociaż mamy tu zapis zupełnie innego etapu życia – dobijającego trzydziestki – rapera. On od dawna nie jeździ już z klamą na kolanach po Chicago, tylko opływa w luksusy na Zachodnim Wybrzeżu. I sam przyznał niedawno, że Almighty So 2 nie ma wiele wspólnego z pierwowzorem, ale też jest to wydawnictwo, które wskazuje, że nie zapomniał, jak robić porywające, atawistyczne trapowanie. Nawet, jeżeli komuś koło sami-wiecie-czego latały jego ostatnie ruchy, nadszedł moment, żeby ponownie się nimi zainteresować; raz, dwa, trzy! Marek Fall
evilgiane – „#HEAVENSGATE VOL. 1” / evilgiane & Slimesito – „EVILSLIME”
Nie było cienia przesady w tym, że na początku lat dwudziestych Rolling Stone poświęcił Surf Gangowi obszerny – znakomity skądinąd – materiał, gdzie tytułował ekipę mianem Gen-Z Rap Heroes. I że w tym samym okresie dziennikarz Pitchforka rozkminiał, czy sample drill to nie jest czasem przyszłość nowojorskiej sceny. Adresatem obu tych publikacji był faktycznie evilgiane – wizjoner; producent; miłośnik deskorolki, vaporwave'ów i 808-ki. Obecnie ten gość – mający już na koncie m.in. The Hillbillies Baby Keema i Kendricka Lamara czy Our Destiny Playboia Cartiego i A$AP Rocky'ego – na pytanie o inspiracje napędzające #HEAVENSGATE VOL. 1 odpowiada na bezczelnego: My inspiration was just tryna make a classic mixtape, a na pytanie o najbardziej ekscytującą rzecz, jaką zrobił, wymienia tę najświeższą: Most exciting project is „EVILSLIME” with slimesito. Evilgiane to jest man of the hour, a to, co robi stanowi obecnie powiew witalności na amerykańskiej scenie. No i operuje złotym dotykiem, bo na przestrzeni ostatnich miesięcy machnął sobie jeszcze singiel roku: Maxo Kream – Bang The Bus. Marek Fall
Future & Metro Boomin – „WE DON'T TRUST YOU”
Już teraz śmiało możemy nazwać ten album historycznym. I to nie tylko dlatego, że stał się polem bitwy i zapalnikiem wielkiego beefu Kendricka Lamara z Drake'em, ale też – a może przede wszystkim – dlatego, że stanowi ostateczny dowód na niesamowity talent i kunszt Metro Boomina. Nie ujmując oczywiście nic Future’owi, ale to właśnie Metro prowadzi ten materiał. Świeże produkcje, mroczny klimat i oryginalność, a wszystko to połączone z wokalem Future’a i gościnnymi zwrotkami od m.in. Travisa Scotta, Playboia Cartiego czy wspomnianego wyżej Kendricka stawia WE DON’T TRUST YOU w samej czołówce rapowych płyt tego roku. Jj Święcicki
Kim Gordon – „The Collective”
71-letnia muzyczka nieistniejącego już zespołu Sonic Youth – ikony nowojorskiego indie rocka – ponownie zatrudnia Justina Reisena i wspólnie z producentem Drake’a i Lil Yachty’ego wykręca płytę tak żwawą intelektualnie, że co drugi samozwańczy król trapu nie dźwignąłby wyzwania. Eklektyczny w formie, punkowy w treści album The Collective miesza progresywne hip-hopowe beaty z mocarną industrialną perkusją i hałasem dysonansowych gitar, a Gordon tonem mrocznej wieszczki – odrobinę cynicznej, ale autentycznie przerażonej – wypluwa litanie pozornie przypadkowych linijek, które układają się w głęboko przemyślaną wizję niechybnej apokalipsy. Melodie są niemiłe, refreny bywają szorstkie, a Gordon pozostaje brutalnie szczera i celna w swojej refleksji nad czasami bezmyślnej konsumpcji i konfekcjonowanej duchowości. Królowo, prowadź! Angelika Kucińska
Nia Archives – „Silence Is Loud”
Mocny kandydat do tytułu płyty roku, ukoronowanie dotychczasowej kariery, a jednocześnie dowód na to, że można złożyć hołd dobrze znanemu gatunkowi i wnieść do niego wartość dodaną – pisaliśmy po premierze Silence Is Loud. Wyczekiwany debiut Nii Archives dał wszystko, na co liczyliśmy. To hołd dla brytyjskiej muzyki klubowej połączony z bardzo osobistą i emocjonalną liryką. Jungle, drum&bass i bedroom rave, ale też trochę gitar czy R&B. Z perspektywy czasu aż trudno uwierzyć, że żaden label nie był zainteresowany jej muzyką i żeby ją wydać, musiała założyć własną wytwórnię. Trzy EP-ki poprzedzające ten projekt, a potem już samo Silence Is Loud udowadniają: Nia Archives to dziś obok PinkPantheress i Charli XCX najciekawsza artystka z Wysp Brytyjskich. Jj Święcicki
ScHoolboy Q – „BLUE LIPS”
Golf zabrał nam już Garetha Bale'a, ale na szczeście oszczędził ScHoolboya, który przyznawał ostatnio w wywiadzie, że zarobił na tym hobby wystarczająco wiele, żeby zrobić sobie przerwę od rapowania. Przerwa trwała pięć lat, licząc pomiędzy Crash Talk i BLUE LIPS, ale Q – jak to się mówi – wrócił silniejszy. Bo jeżeli nagrywać hip-hopowy album przed czterdziestką z pozycji weterana, to właśnie taki – awangardowy w formie i stawiający przed słuchaczem wyzwanie; bez cienia stagnacji i odcinania kuponów. Marek Fall
Yeat – „2093”
Wnuk Lil Wayne’a, prekursor i aktualnie jeden z najbardziej wpływowych artystów na scenie rapowej. Nie każdy musi przepadać za Yeatem, ale trudno go nie docenić. Zwłaszcza, że w jego twórczości słychać ciągły rozwój. Tak, jak w przypadku poprzednich projektów, na 2093 kalifornijski raper wysyła słuchaczy we wręcz filmową podróż. I choć jego apokaliptyczna wizja przyszłości lekko przeraża, to sam album zachwyca – klimatem i przede wszystkim produkcją. Ta sprawia, że mimo 22 utworów, trudno się tą płytą znudzić, co w czasach wiecznego przebodźcowania i ogromnej ilości nowej muzyki jest niemałym osiągnięciem. Jj Święcicki