Klasyczny cytat z Greka Zorby przychodzi na myśl ilekroć zajrzy się do świata Ye. Z bezpiecznej odległości widok jest doprawy fascynujący, ale płonie tam dorobek jednego z najważniejszych artystów XXI wieku.
What if I start off the track, hum the beginnin', fuck up the middle part and mumble the endin'? – pyta Kanye w zamykającym drugą część VULTURES utworze MY SOUL. Po czym dodaje zaraz: It just feels bеtter in my humble opinion. Temu lepszemu trudno przyklasnąć, ale może jest to po prostu ciekawsze? Żyjąc w dobie ustandaryzowanej, taśmowej produkcji dóbr kultury, każdy błąd w matriksie warto przyjąć z szelmowskim uśmiechem.
Kiedy większość rzeczy w amerykańskim filmie czy serialu powstaje na bazie tego samego schematu narracyjnego, a ze szkół (nie)kreatywnego scenopisarstwa wychodzą następne pokolenia pozbawionych inwencji rzemieślników… Gdy standardy brzmieniowe narzuca kompresja platform streamingowych i parametry słuchawek dousznych, a struktura i długość trwania numerów ustalana jest względem statystycznego zakresu uwagi masowego słuchacza… Jak pieniądz i zasięg góruje nad potrzebą i chęcią, a wartość człowieka jest mierzona jego nieustanną zdolnością do przebijania poprzednich dokonań… Wtedy wokal Westa, który słychać (za głośno) tylko w lewym głośniku, szczególnie przykuwa uwagę. Nie przeszkadza – wręcz cieszy ta kompresja rodem z konwerterów youtubetomp3, rozpikselowana okładka w rozdzielczości print screena i każdy moment, w którym on brzmi, jakby zwrotki powstały przy pomocy generatywnego AI. Ale to tylko zdanie dziecka kontrkultury; wychowanka transgresji; fascynata tego co inne, osobne i często za dalekie.
Nie oceniaj płyty po (wstępnej) okładce
Ten tekst powstał w momencie, gdy VULTURES 2 dorobiło się już kilku aktualizacji na platformach streamingowych i pięciu bonus tracków dorzuconych do oryginalnej tracklisty. Pierwotna wersja albumu trafiła do sieci kilka dni temu. Niespodziewanie, ku zaskoczeniu i oburzeniu nie tylko zwolenników #cancelkanye, ale również miłośników produktów skończonych, pod każdym względem dopieszczonych i – jak to się zwykle mawia – profesjonalnych. Nadal można się zastanawiać, czy to dobry moment na konfrontację za bary z tym krążkiem, ale jednak proces jest obecnie w przypadku Ye nieporównywalnie ważniejszy niż efekty.
Osobiście w przekonaniu, że the time is now utwierdziło mnie doświadczenie The Life of Pablo – bodajże pierwszego, a na pewno pierwszego w mainstreamie wydawnictwa, które było przemiksowywane na uszach odbiorców. Oburzony wówczas rodzimą recepcją tego krążka – sprowadzającą się do opinii Kanye to buc i ten album to potwierdza – naskrobałem wtedy kilka stron znormalizowanego maszynopisu o tym, jak bardzo rewolucyjny jest to gest i dlaczego nikt inny nie wykorzystuje możliwości oferowanych przez współczesne modele dystrybucji muzyki?! O ile bowiem większość odbiorców zbywa intencjonalność tego typu posunięć na zasadzie, że komuś się nie chciało i wypuścił jakieś nieskończone gówno, o tyle ja wolę je widzieć jako świadome wybory. Podobnie jak to, jaki plakat wisi w pokoju bohatera jednego z filmów czy to, że ktoś w 2024 roku zaczyna robić muzykę na Commodore. Może warto wierzyć, że właśnie tego chciał twórca? Jest ryzyko, że będzie to prowadzić do pomyłek albo nadinterpretacji różnych posunięć, ale niby przez niedopatrzenie okładka VULTURES 2 zaprezentowana w momencie premiery została zdowngrade'owana w stosunku do tego, co u siebie wrzucał Ty Dolla $ign?
Pogarda, którą Ye wykazuje w ostatnich latach dla przemysłu fonograficznego, showbiznesu czy też – szerzej – całego współczesnego obrotu dóbr konsumpcjonistycznych, uniemożliwia wręcz myślenie, że na początku sierpnia miał takie ciśnienie na publikację materiału, że załadował to, co akurat leżało na dysku i… chuj; wszystko jedno, że niedowiezione, ale jest. Sam proces zdejmowania i wrzucania nowych wersji numerów na platformy streamingowe jest przecież takim bólem dupy (przede wszystkim dla samych platform, którym nikt raczej na odcisk nie chce nadepnąć), że robią to tylko nieliczni. The industry don't like me, tell them pussy niggas likewise – rapuje tymczasem West w majestatycznym openerze SLIDE.
Głupstwo, wszystko głupstwo! Głupstwo całe życie
Jeśli ktoś spośród was mniema, że jest mądry na tym świecie, niech się stanie głupim, by posiadł mądrość. Mądrość bowiem tego świata jest głupstwem u Boga. To pierwszy list do Koryntian; Kanye jako człowiek radykalnie (choć mało ortodoksyjnie) wierzący zapewne zna ten passus. Czasem człowiek chce być głupi, jeżeli to pozwala zrobić coś, czego mu wzbrania mądrość. To z kolei niemiecki duchowny Julius Döpfner – wątpliwe, czy jego dorobek West zna na pamięć, ale oba te cytaty wydają dobrym kluczem do czytania post-poopy-di-scoopowej twórczości. Świadomy wybór głupkowatości jest zresztą ważnym tropem interpretacyjnym do czytania nie tylko rapu, ale też – szerzej – ogromnej części afroamerykańskiej ekspresji artystycznej. Od czasów niewolnictwa, gdy przymusowi pracownicy plantacji pojedynkowali się na żarty o twojej matce, mając faktycznie na myśli (skurwiałego) właściciela, historia czarnej literatury, filmu i – przede wszystkim – muzyki jest pełna przykładów twórczości, która jest dumb, ale jednocześnie też erudycyjna, świadoma i zazwyczaj też dywersyjna.
I tu wracamy do poruszającego MY SOUL, gdzie Ty Dolla swoim kościelnym zaśpiewem modli się za wszystkich osadzonych i osieroconych, a Ye kończy zwrotkę słowami: Over in Danville, Stateville, Taylorville, Menard/Jacksonville, Pontiac, Pinckneyville/We mass targeted, mass marketed/Mass incarceration, mass in police stations/Mass incorporated; fuck Adidas! Na podobny przekaz rzadko kiedy zdobywają się nawet najbardziej świadomi, politycznie zaangażowani, podziemni raperzy, a już na pewno nie chłop, który kilka piosenek wcześniej rapuje She givin' blowjobs and I applied. I choć przeważająca większość numerów z VULTURES 2 jest w tonie tego ostatniego wersu i mówi głownie o seksie, pieniądzach, związkach, żalach, pretensjach czy (boskich wręcz) ambicjach, to chyba takie jest po prostu życie Westa. Życie przyziemne i hedonistyczne, ale też emocjonalne i zaangażowane; oscylujące szczerze wokół różnych kwestii, które wybrzmiewają często tylko w pojedynczych linijkach czy wręcz słowach. Życie, którego nie sposób opisać w kilku zdaniach, jednoznacznie scharakteryzować i pominąć przy tym wszystkie jego wewnętrzne sprzeczności, a te przecież zawsze fascynują najbardziej. Całe to życie Ye tu – zgodnie z cytowaną maksymą – z początku wyjęczy, w środku spierdoli, a na koniec wymemła, dając przy okazji słuchaczom podkładkę rozkminę, czy przypadkiem części jego wersów nie kładł ktoś inny i nie były one później modulowane przy pomocy AI. I nawet jeśli tak by miało być to… gituwa; Kanye nigdy nie był indywidualistą, który na szczycie wieży z kości słoniowej tworzy albumy wyabstrahowane ze świata. Od samego początku solowej kariery czerpał z ludzi, do których zawsze miał świetnego czuja. Bez względu na to, czy robili mu całe beaty czy pojedyncze syntezatorowe staby, udzielali się na featach w jego numerach czy pisali mu teksty.
Nienawidzę Ye, jest wspaniały
Lot koszący Westa równoważy więc – przede wszystkim – uliczny gospel Ty Dolla $igna i mocne, gościnne udziały Weezy’ego, Future’a czy Dona Tolivera. Kodak Black robi wejście smoka na samplu z Machine Gun Portishead, meksykański narko-corridero Peso Pluma prowadzi pijacki dialog sam ze sobą, a dzieci Ye… uczą się japońskiego. Pi’erre Bourne odciska charakterystyczne piętno na beacie do 530, James Blake rejestruje kolejne rozpłynięte, klubowe pogłosy na FOREVER, a to, że JPEGMAFIA pociął w BELIEVER kanoniczny dla sceny breakowej Super Sharp Shooter Ganja Kru przejdzie do historii.
Numery, których zaczątki sięgają dziesięć lat wstecz, mieszają się tu ze świeżynkami, a nostalgiczne spojrzenia w przeszłość przeplatana są krótkimi momentami wizyjnego wręcz słyszenia tego, co może nas czekać w przyszłości; cytowanie samego siebie wkracza na kolejny poziom, a sztampę rozrywają olśnienia. Chaos króluje, ale w tym szaleństwie jest metoda i to właśnie kontrasty wciągają najbardziej. Gremialnie uznany za najgorszy numer w dyskografii Kanye HUSBAND żenuje tekstem, ale też intryguje ambientowym, podwodnym podkładem. Dzieciackie BOMB brzmi jakby Chicago i North bawiły się w robienie muzyki, a jednak efektem tych harców jest zaraźliwie wręcz chwytliwy tune. Wreszcie, po latach wypuszczone CAN U BE (znane też jako PRESSURE) straceńczo balansuje na granicy taniej dyskoteki i filmowego, emocjonalnego dryfu, przy którym – koniec końców – wjeżdżają ciarki.
Wszystko wszędzie naraz zdarza się tu słyszeć, ale nad całością unosi się duch tej gremialnej, kościelnej celebracji, którą rozbrzmiewała pierwsza część VULTURES. Tym razem jednak to hedonistyczne, egotyczne święto wkroczyło już w późniejszą fazę melanżu. Pojawił się nagle ten poranny rozgardiasz, w którym niektórzy się gubią na urwanym filmie, a jednak niektóre rozmowy stają się w odklejce i upojeniu nad wyraz ciekawe. Bywa męcząco, ale też uwalniająco czy wręcz uwznioślająco; psychoaktywnie acz schyłkowo; po prostu fucked up jak przystało na środkową część. Słuchając TAKE OFF YOUR DRESS na pętli pozostaje więc tylko czekać na domknięcie sępiej trylogii. Ciekawe, co tam Ye wymemła.
Zobacz także:
Vulture culture. Felieton o albumie Kanye’ego Westa i Ty Dolla $igna
Shdøw i Hubi o tym, jak to się stało, że ich beaty trafiły na album Kanye Westa