Żeby dobrze zrozumieć wyjątkowość plądrofonicznej muzyki Oneohtrix Point Never, trzeba wrócić do początków II dekady XXI wieku. Wtedy Daniel Lopatin stawiał swoje pierwsze kroki, tworząc dziwaczną, hypnagogiczną elektronikę, będącą wypadkową wielu jego fascynacji - starej telewizji, rozwijającego się internetu i syntezatorowej nerdozy.
To właśnie awangardowa elektronika była dla nowojorczyka punktem wyjścia, z którego dotarł do etapu produkcji utworów dla takich tuzów, jak The Weeknd czy FKA Twigs oraz tworzenia syntezatorowych soundtracków w filmach braci Safdie. Jakby nie patrzeć - autostrada do mainstreamu i szerokiej rozpoznawalności.
O filmowych dokonaniach Daniela Lopatina pisaliśmy już przy okazji rewolucyjnych soundtracków z ostatnich lat, ale powtórzymy tylko: OPN wypracował swój unikatowy styl, czerpiąc z szeroko rozumianej hauntologii, barokowej stylistyki czy odwołując się do dźwięków z reklam i na nowo definiując pojęcie muzycznego kolażu. Obok Jamesa Ferraro stał na czele vaporwave’owej bandy, która zawładnęła internetem blisko dekadę temu.
No to przypomnijmy sobie, co dobrego dostarczył nam ten mastermind współczesnej sceny elektronicznej, który w ciągu ostatnich dziesięciu lat zapracował sobie na miano jednego z najważniejszych kompozytorów kojarzonych z muzyką eksperymentalną.
Eksperymentalne początki
Cofnijmy się nieco w czasie, aby przyjrzeć się wczesnym kompozycjom Oneohtrix Point Never, zorientowanym głównie ambientowo, gdzie sporą rolę odgrywała muzyka konkretna, syntezatory i wspomniania kolażowość. Na debiutanckim Betrayed In The Octagon czy kolejnych - Russian Mind i Zones Without People amerykański producent eksplorował raczej mroczne rejony ludzkich emocji. Co ważne, już wtedy w jego twórczości zauważalne były pierwsze przebłyski filmowości.
Duża rolę w jego oryginalnej stylówie odgrywały filozofia New Age, dziwaczne sample ze starych spotów reklamowych (tu wyraźny hołd dla Szkotów z Boards of Canada), abstrakcyjna konstrukcja i kaskadowe brzmienie podobne do soundu, jakim wyróżniał się inny elektroniczny geniusz - Tim Hecker. Lopatin wypracował jednak całkowicie niezależny, odmienny styl, oparty na wcześniej wymienionych inspiracjach. Całość można sprowadzić do dwóch terminów: halucynogennej hypnagogii oraz derridowskiej hauntologii, na których elementy można się natknąć niemalże na każdym wydawnictwie artysty. Oneohtrix Point Never to wizjoner, change our minds.
W tamtym czasie muzyka Lopatina była absolutnie odkrywcza i świeża - nic dziwnego, że OPN zdobył ogromne uznanie niezależnego środowiska, co zaowocowało dalszym rozgłosem. Momentem przełomowym w jego karierze był oczywiście...
Transfer do Warp Records
…czyli jednej z najważniejszych wytwórni zajmujących się bardzo szeroko rozumianą elektroniką. Ciężko nie kojarzyć brytyjskiego labelu - i to nawet, jeśli nie jest się entuzjastą undergroundowych klimatów. Kilka lat temu Warp otworzył się zresztą na inne gatunki niż dominujące w nim IDM i ambient, a swoje albumy wydali tam m.in. Kelela, Danny Brown, GAIKA czy Yves Tumor.
Lopatin zaczął przygodę z brytyjską stajnią od porywającego R Plus Seven, który konkretnie wywindował notowania amerykańskiego producenta. Album pełen wzruszających, ekstatycznych utworów, które dostarczały eksperymentalną hypnagogię poprzednich płyt, jednocześnie idąc w stronę większej przystępności i stanowiąc pomost między tym, co teraz, a tym, co miało nastąpić kilka lat później.
A potem nadeszło opus magnum OPN - Garden of Delete, na którym muzyk zestawił ze sobą przesterowaną muzykę gitarową, surrealistycznie brzmiące pocięte sample, melodie rodem z retro gier komputerowych i dziwaczne harmonie. Kiedy wydawało się, że już bardziej nowatorsko się nie da, Lopatin z uśmiechem na twarzy odpowiedział: to ja wam pokażę. I po raz kolejny wywrócił wszystko do góry nogami.
Ciekawostka: przy okazji tego albumu pojawił się kinowy akcent - w rewelacyjnym klipie do Animals wystąpił Val Kilmer. Złośliwi mogliby powiedzieć, że na całe szczęście teledysk trwał tylko 4 minuty, dzięki czemu aktor nie miał zbyt wiele przestrzeni na wpadki. Zobaczycie, jeszcze dostanie taką rolę, jak Nicholas Cage w Mandy!
Zwrot w przystępniejszą stronę
Tu przechodzimy już do historii najnowszej i bierzemy na tapet album Age Of, który zdobył zarówno wielu zwolenników, jak i kręcących nosem. Niektórzy zachwyceni, niektórzy przytłoczeni barokowym przepychem i zniechęceni piosenkowymi strukturami.
To, co mogło lekko szokować na Age Of, świetnie sprawdziło się na wydanym 30 października 2020 roku albumie Magic Oneohtrix Point Never. W wywiadzie dla magazynu GQ Lopatin przyznał, że podczas pracy nad dziewiątą płytą inspirował się amerykańskimi stacjami radiowymi i chciał nagrać album, który we właściwy sposób odda ich wajb. Czyli klasyczny dla niego retrofuturyzm - czerpanie z przeszłości i przepuszczanie tych wrażeń przez ultranowoczesną, zaawansowaną technologicznie wizję. Krystaliczna produkcja na tym albumie to next level shit, a stwierdzenie, że brzmi znakomicie, jest zwyczajnym eufemizmem.
Nie da się opowiadać o popowych zapędach 38-letniego muzyka bez wspomnienia o znajomości z Ablem Tesfaye’em. Zaczęło się od współpracy przy soundtracku do Uncut Gems, a na MOPN The Weeknd nie tylko zaśpiewał w utworze No Nightmares - inspirowanym ckliwymi sophisti popowymi balladami z ejtisów - ale objął stanowisko producenta wykonawczego, które dzielił do spółki z Lopatinem. Początek pięknego ziomalstwa.
Poza The Weeknd, na MOPN swoich umiejętności użyczyły też Caroline Polachek i Arca, obie kojarzone z abstrakcyjnym (hyper)popem, gdzie klubowa elektronika, post-club i synthy odgrywają dużą rolę. Dziewiąty studyjny album Lopatina to zbiór radiowych hiciorów, oczywiście nie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Nowojorski artysta owija to wszystko kwasową psychodelą, ponownie sampluje reklamy i fragmenty audycji, dorzuca znacznie więcej wokali i tworzy ekwiwalent radiowej ramówki przechodzącej od radośniejszego początku dnia do melancholijnych wieczornych pór. Trochę tak, jakbyście spędzili cały dzień z newonce.radio - od Bolesnych Poranków, poprzez Audiencję, aż po dobrelatanie. Różnorodnie, zawsze jakościowo.
Nie zdarzało się jeszcze, żeby OPN był jednocześnie tak przebojowy i tak precyzyjnie korespondował ze swoją muzyczną przeszłością. Najnowszy longplay Amerykanina to jego najprzystępniejsze dzieło, od którego śmiało można zacząć przygodę z twórczością Lopatina, nie odbić się i kopać dalej, aż do poziomu awangardowych debiutów. Nagrany podczas wiosennego lockdownu album jest kompleksowym przelotem przez jego estetykę: od najnowszych popowych wycieczek, poprzez syntezatorowe pasaże i powalający sound design, aż po noise’owe korzenie z pierwszych płyt. Podane jak na tacy - nic, tylko konsumować.
Murowany kandydat do Oscara?
Opuszczając na koniec główny nurt dorobku Daniela Lopatina, przejdźmy do równie istotnego wątku - soundtracków. Tak naprawdę to dzięki muzyce filmowej poznał The Weeknda, i to w dużej mierze jej zawdzięcza stanie się ważną osobistością, która wyszła z głębokiego podziemia na czerwone dywany. Jesteśmy niezwykle ciekawi następnego kinowego projektu, za jaki weźmie się Lopatin po ocierających się o doskonałość ścieżkach dźwiękowych do filmów Josha i Benny'ego Safdiech: Good Time i Uncut Gems. Wskazówek póki co brak, może poza dwuletnim kontraktem, jaki bracia podpisali z HBO. Nie musimy przypominać, jaki los spotkał Hildur Guðnadóttir po skomponowaniu muzyki do Czarnobyla. Historia napisze się sama.