Kategoria najgorsze z miejsca działa na niektórych jak płachta na byka, stąd konieczne będą didaskalia. W to zestawienie wpisany jest pewien dualizm, który można sprowadzić do stwierdzenia, że symboliczny Marek Piestrak i równie symboliczny Łukasz Karwowski stanowią ostatecznie dwie strony tej samej monety. Wysokooktanowym paliwem dla naszych redaktorów pozostaje więc szydera, ale poza goleniem frajerów – Marek Fall i Jacek Sobczyński kreślą odę do guilty pleasures; produkcji tak okropnych, że aż fantastycznych.
Krajobraz popkulturowy zmienia się na tyle dynamicznie, że trudno przywiązywać się do zestawień z przeszłości i traktować je jako wyryte w kamieniu. Stąd decyzja, żeby wzorem redakcji Rolling Stone’a, która już dwukrotnie zmodyfikowała klasyczną listę The 500 Greatest Albums of All Time, ponownie spojrzeć w otchłań rodzimej kinematografii ostatnich trzech dekad.
„Futro z misia” (2019)
reż. Michał Milowicz i Kacper Anuszewski
Aż chciałoby się zapytać za Pezetem: co mielibyśmy powiedzieć, skoro Futro z misia to film Michała Milowicza z kreacją aktorską Sławomira? Siedemnaście lat po premierze E=mc² twórcy dokonali tutaj aktu nekrofilii kinematograficznej, żerując na truchłach dorobku Olafa Lubaszenki i polskiego kabaretu. Punktem dojścia jest wielobarwna, gatunkowa mozaika, którą reżyserski duet stara się złożyć z prefabrykatów komedii gangsterskiej. Ale ponieważ klisze są już wyblakłe, a za spoiwo służy głównie humor niskich lotów, całość błyskawicznie rozłazi się w szwach i rozpada na serię luźnych gagów, skeczów oraz dowcipów z brodą – celnie punktował Michał Walkiewicz w recenzji dla Filmwebu. Futro z misia jest dla filmu tym, czym Bałkanica dla piosenki; kim Sławomir Peszko dla piłki. No nie polecamy. Marek Fall
„Dżej Dżej” (2014)
reż. Maciej Pisarek
Jaki kraj, takie Her. Tam jednak, gdzie u Spike'a Jonze pojawiają się rozważania o samotności w coraz mocniej scyfryzowanym świecie, tam u Macieja Pisarka mamy dziadeksowe żarty. Oba filmy porównujemy nie bez przyczyny, bo Dżej Dżej to opowieść o facecie, który nawiązuje relacje ze swoim samochodowym GPS-em. Ale że to polska komedia, to zamiast błyskotliwych insidejoke'ów na linii człowiek-maszyna obowiązkowo musiał pojawić się cały garnitur żartów fruwających wokół rozporka. Rozkoszna jest ta branża: z jednej strony akademickie dyskusje o tym, jak poprawić stan polskiego kina, z drugiej – dofinansowanie Dżej Dżej przez Polski Instytut Sztuki Filmowej. Czy w komisji zasiadała Sexmasterka? Jacek Sobczyński
„Bad Boy” (2020)
reż. Patryk Vega
Krypto-Wisła w ogniu polskiego Eda Wooda trafiła do kin na kilka tygodniu przed wprowadzeniem w Polsce stanu zagrożenia epidemicznego, a na Netflix – w przededniu rocznicy katastrofy smoleńskiej i niedługo po wprowadzeniu lockdownu. Tak jakby Polska mało jeszcze wówczas wycierpiała… Patryk Vega miał taki etap po Polityce, kiedy przeszedł nawrócenie i samobiczował się, obiecując, że nie będzie więcej kręcił atencyjnego gówna z tematów, o których nie ma bladego pojęcia. Najwyraźniej konsekwencja nie jest jego mocną stroną, skoro niedługo później zabrał się za piłkarskie kino, uzasadniając to w ten sposób, że kopał sobie kiedyś w młodzikach. Niby dokonywano już większych zbrodni na dziesiątej muzie, ale tutaj przewina jest szczególna. Demaskatorski reportaż Szymona Jadczaka o chuligańskiej ośmiornicy w uniwersum Wisły Kraków to był materiał na polską Suburrę, tymczasem wyszła z tego kolejna – obrzydliwa na poziomie estetycznym i narracyjnym – produkcja Vegi. Jakby tego było mało, reżyser wciągnął jeszcze do swojego bagna Macieja Stuhra. Patryk, przestań nam środowisko filmowe prześladować! Marek Fall
„Szamanka” (1996)
reż. Andrzej Żuławski
Andrzeja Żuławskiego w naszym kraju zawsze ochoczo krytykowano, choć ze zrozumieniem bywało gorzej. Za tę sytuację był w znacznym stopniu odpowiedzialny sam reżyser, który przyciągał skandale jak magnes, wzbudzał kontrowersje i balansował na granicy przypału. I z tego balansowania raz wychodziło mu takie arcydzieło jak „Opętanie”, a innym razem campowy dramat psychologiczny czy tam thriller erotyczny w postaci „Szamanki”. Film został zapamiętany głównie ze słynnej sceny, w której Iwona Petry zjada mózg Bogusława Lindy. Mówiło się zresztą, że amatorka przypłaciła udział w produkcji uszczerbkiem na psychice i trafiła do zakładu zamkniętego. W rzeczywistości tylko uciekła z Polski na wiele lat – pisaliśmy, podsumowując najbardziej ikoniczne polskie filmy lat 90. Na podobną reakcję do zastosowanej przez panią Iwonę ma ochotę każdy, kto wziął udział w ceremonii ayahuasca, przygotowanej przez Żuławskiego w samym środku transformacyjnej zawieruchy. Mózg rozje*any! Jacek Sobczyński
„Nieruchomy poruszyciel” (2008)
reż. Łukasz Barczyk
Chciałem dać Hiszpankę, także jako przykład efektownego przetopienia 25 baniek w somnabuliczny bełkot, ale redaktor Fall kocha ten film i nie pozwolił. Jednak Łukasz Barczyk już wcześniej sygnalizował niepokojące objawy zamknięcia się we własnej bańce, do której nie dochodzą odgłosy ze świata zewnętrznego. I nakręcił naprawdę kiepskiego, usiłującego nawiązać do Davida Lyncha, Nieruchomego poruszyciela – najwyraźniej akurat jemu udało się dotrzeć do wrażliwości reżysera. Rzecz o patriarchacie, ale tak skupiona na symbolice i próbie wczucia widza w mroczny klimat, że zupełnie zapominająca o tak – mimo wszystko – istotnym elemencie kina jak bohaterowie. Zamiast tego mamy półmrok, diabolicznego Jana Frycza i ganiającą z nożem Mariettę Żukowską. Taka anegdota z seansu: na moim pokazie w dużym multipleksie (dzień powszedni, 22:00) poza mną była tylko jedna osoba. I ta osoba w środku projekcji nagle poderwała się z fotela i – dosłownie – uciekła. Jacek Sobczyński
„Szatan kazał tańczyć” (2016)
reż. Katarzyna Rosłaniec
Tańczyć? Chyba kręcić filmy. Hasłem promującym obraz Katarzyny Rosłaniec jest Sex, drugs & Instagram i to chyba najlepiej oddaje powierzchowność całości. Jej bohaterowie skaczą od łóżka do łóżka, ćpają, robią sobie foty, ale nie wiadomo, po co, kim są i w ogóle o ch** tu chodzi. To jest pułapka, w którą wpada wielu reżyserów – pojadą raz na Open'era, wypiją piwko w Barze Studio i nagle doznają oświecenia, po czym z pozycji ex cathedra robią film, w którym przekazują kilka prawd objawionych na temat młodszej generacji. Efekt jest taki, że Szatan kazał tańczyć to jakiś koślawy żart i próba opowiedzenia historii o ludziach, którzy nie istnieją. A jakby mało było nieszczęść, tego po prostu nie da się oglądać, bo Rosłaniec pobawiła się w Julio Cortazara i randomowo ułożyła pięćdziesiąt scen, z których składa się całość – wiecie, bo to portret pokolenia. Chociaż napisy początkowe są super. Jacek Sobczyński
„Labirynt świadomości” (2017)
reż. Konrad Niewolski
Ależ to mogło być piękne kino klasy B! Trzecie oko, kabała, więź jajników z fazami Księżyca, eksperymenty nazistów z II wojny światowej... Tak – o tym wszystkim opowiada Labirynt świadomości. Problem w tym, że Konrad Niewolski naprawdę uwierzył w ten cały cyrk. I ze śmiertelną powagą zaserwował chyba najnudniejszy film z tego zestawienia. To jest przegadane, odarte z jakichkolwiek emocji słuchowisko. A zaczyna się tak wspaniale: dziennikarka bada sprawę tajemniczych samobójstw i trafia do firmy, skupującej... krew miesięczną. Później na potomka nazistowskiego oficera. I kabalistę, który pomaga jej w działaniach, przybliżając meandry żydowskiego mistycyzmu. Tego nie dało się zepsuć, a jednak – zepsuto. To już lepiej zapuścić sobie legendarne CGM-owe wywiady Reda z Niewolskim. Jacek Sobczyński
„Polska śmierć” (1994)
reż. Waldemar Krzystek
Złe filmy mają to do siebie, że z czasem zaczynają funkcjonować jako świadectwo konkretnej epoki, do głosu dochodzi nostalgia i nagle okazuje się, że żywimy do nich sympatię – taką Polską śmierć, w odróżnieniu od czegokolwiek Patryka Vegi, możemy oglądać i oglądać. To najntisy w pełnej krasie, uniwersum ubogiej realizacji, topornych dialogów i przerysowanych ról, zupełnie jakby aktorzy chcieli podkreślić przy każdej scenie, że to jest właśnie TA scena, na którą musimy zwrócić uwagę. Cezary Pazura jako doktorant uwikłany w serię zbrodni tajemniczego Ogrodnika, tłuczącego ludzi motyką, a Agnieszka Pilaszewska – Alinka z Miodowych lat – tym razem w roli femme fatale. Mogło być polskie Milczenie owiec, wyszedł wannabe-thriller z nocnego pasma Polonii 1. Jacek Sobczyński
„Quo Vadis” (2001)
reż. Jerzy Kawalerowicz
Pod koniec lat 90. rodzime środowisko filmowe zwariowało na punkcie kina historycznego, epopei narodowych i ekranizacji lektur. W ten sposób światło dzienne ujrzały kolejno Ogniem i mieczem, Pan Tadeusz i Wiedźmin (he he), a w ramach drugiej fali – właśnie Quo Vadis czy późniejsza Stara baśń. Kiedy słońce było bogiem. Jerzy Kawalerowicz blisko 40 lat wcześniej cieszył się nominacją do Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego za Faraona i ewidentnie miał zakusy, żeby powtórzyć ten sukces. Zgromadził na produkcję prawie 80 milionów złotych, miał rzekomo do dyspozycji najnowocześniejszy hardware i software oraz tysiące statystów, kręcił po całym świecie. Tylko co z tego, gdy Quo Vadis kłuło w oczy nieudolnym imitowaniem Hollywood, a z kartonowej scenografii w ogniu grającej starożytny Rzym śmiano się tak samo, jak wiele lat później ze śmierci Hanki Mostowiak? Inna sprawa, że na etapie castingu zdecydowano się postawić na Pawła Deląga, Magdalenę Mielcarz czy Rafała Kubackiego, więc zaawansowana technologia nie miała tu wiele do rzeczy. Mimo wszystko – superprodukcji Kawalerowicza i tak udało się odcisnąć ślad na losach naszej kinematografii. W Polsce po „Quo Vadis” wszystkie duże produkcje padły – mówił Bogusław Linda w wywiadzie dla Playboya. Marek Fall
„Operacja koza” (2000
reż. Konrad Szołajski
Czy może być coś śmieszniejszego i bardziej oryginalnego od tego, żeby się chłop z babą zamienili rolami? No w ch*j nie! Z takiego założenia wyszedł przynajmniej Konrad Szołajski, który zrobił komedię o tym, że Ewa Gawryluk jest agentką KGB, a Olaf Lubaszenko – polskim naukowcem i na skutek zwariowanego splotu okoliczności – ona się budzi w jego ciele, a on w jej. Uprzedzając pytania, tak – wjeżdża lekkie zabarwienie erotyczne, brakuje natomiast slapstickowych żartów ze skórką od banana i drabiną. Cóż – nie można mieć wszystkiego. Podobno cała koncepcja powstała jeszcze w latach 80. jako głos sprzeciwu wobec kina moralnego niepokoju, a w kolejnej dekadzie o scenariuszu życzliwie wypowiadali się writerzy od JFK i 48 godzin. To takie fun facty jako antidotum na sam film, w którym żadne fun nie występuje. Marek Fall
„Powrót wilczycy” (1990)
reż. Marek Piestrak
Przy okazji jednego z dalszych miejsc obrazoburczo przypinaliśmy łatkę polskiego Eda Wooda Patrykowi Vedze, tymczasem ten tytuł od lat 80. bezwzględnie należy się Markowi Piestrakowi. Kultowy reżyser na pewnym etapie kariery był propsowany przez Stanisława Lema, ale nieśmiertelność zapewnił sobie jako autor zwariowanego kina gatunkowego; tak złego, że aż dobrego. Jego opus magnum to Klątwa Doliny Węży, którą w dawnym bloku wschodnim zobaczyło 25 milionów ludzi (!), ale pewnego rodzaju hidden treasure stanowi Powrót wilczycy, czyli kontynuacja horroru z 1983 roku. Likantropiczny rollercoaster, rozpędzony na pierwszej prostej transformacji ustrojowej? Piestrak wchodzi z tą produkcją na każdy pokaz midnight movies w dowolnej części świata z drzwiami jak ABW! Marek Fall
„Wirus (1996)”
reż. Jan Kidawa-Błoński
W drugiej połowie lat 90. nad światem zawisło widmo informatycznego krachu. Prowadzono laboratoryjne symulacje, które wskazywały, że wraz z końcem 1999 roku wystrzelą nie tylko fajerwerki, ale także systemy energetyczne i rakiety balistyczne. Światowe mocarstwa wydały 300 miliardów dolarów na walkę z Y2K, a Polacy w koprodukcji z Brytyjczykami i Francuzami odpowiedzieli na to filmem Wirus, który kanalizował nie tylko milenijne strachy, ale także fascynację komputerami, charakterystyczną dla najntisów nad Wisłą. Jan Kidawa-Błoński ewidentnie zapatrzył się tutaj w Hakerów z gorącą rolą Angeliny Jolie – no i wyszło mu to, co mogło wyjść z remake’u Hakerów… realizowanego w duchologicznym Eldorado z Cezarym Pazurą i Pauliną Młynarską oraz scenariuszem Macieja Ślesickiego. Ten informatyczno-terrorystyczny thriller okazał się zresztą na tyle dramatycznym flopem, że Ślesicki ostatecznie wycofał swoje nazwisko. Pewną rekompensatę w kontekście niezamierzonej komedii pomyłek stanowi wysublimowana erotyka. 9 1/2 tygodnia się chowa. Marek Fall
„Rób swoje, ryzyko jest twoje” (2002)
reż. Marian Terlecki
Dobra, to jest naprawdę hit. Rób swoje, ryzyko jest twoje miało być sitcomem, ale nie wyszło, dlatego reżyser Marian Terlecki postanowił zrobić z tego fabułę. Od razu trzeba dodać, że facet usiadł za kamerą po raz pierwszy, bo przedtem był... prezesem TVP. W filmie idzie o to, że aktor i reżyser idą do pudła na własne życzenie, żeby w spokoju napisać scenariusz. A na miejscu galeria osobliwości – naczelnik, który interesuje się pigmejami albo robiący rzeźby z kulek chleba współwięzień. Nie to jest jednak najdziwniejsze, a sam koncept: wyobraźcie sobie, że dokopujemy się do rowu Mariańskiego polskich gównoseriali lat dwutysięcznych (nie żadne Miodowe lata, a hidden treasures w stylu Pucusia albo Dylematu 5), po czym robimy z nich pełnometrażowy film, zachowując stricte telewizyjną czołówkę i muzyczkę. I dodajemy do obsady Michała Milowicza oraz Monikę Sewioło z pierwszego Big Brothera.
Prezes TVP. Pigmeje. Monika Sewioło. Jacek Sobczyński
„Serce gór” (2004)
reż. Rafał M. Lipka
Nie byłoby wielu znalezisk stąd, gdyby nie benedyktyńska praca Mietka Mietczyńskiego. To właśnie uznany youtuber kilka lat temu skierował naszą uwagę również na niskobudżetową, siedemdziesięciominutową produkcję Serce gór. Rzadkie lasy pod Sanokiem i Gorlicami grają tu fantastyczną krainę; Robert Janowski z uśmiechem na ustach wiesza się na oczach Michała Żurawskiego, który skazał go na śmierć; dialog Duncana z wioskowym druidem to czołówka najbardziej absurdalnych scen w historii rodzimego kina; flashbacki z Tajemnicy Sagali są czymś, co towarzyszy widzowi dosłownie na każdym kroku. Jakby to obrazowo wytłumaczyć. Serce gór przy polskim Wiedźminie prezentuje się jak polski Wiedźmin przy Wiedźminie z Netfliksa. Czy to nie jest wystarczająca rekomendacja? Jeżeli nie – dodajmy jeszcze, że biedablockbuster w reżyserii Rafała M. Lipki nie doczekał się premiery na wielkim ekranie i trafił od razu na DVD. Marek Fall
„Na układy nie ma rady” (2017)
reż. Christoph Rurka
Karuzela śmiechu duetu Piotr Czaja (scenarzysta Kac Wawa) – Christoph Rurka, o którym nie wiemy za wiele poza tym, że ma najbardziej zajebiste personalia w historii polskiego kina od czasu Rusty'ego Jedwabia (kto bez sprawdzania potrafi wskazać film, w którym zagrał główną rolę?). W historii nowego Nikodema Dyzmy, który nagle zostaje wiceministrem, kuleje wszystko, a już zwłaszcza wykonanie – Na układy nie ma rady to takie the best of Przychodzi baba do lekarza, przeniesione na duży ekran. Jest mocno zastanawiające, że w czasach, kiedy mamy powszechny dostęp do komediowych perełek pokroju Louiego czy Community, ktoś próbuje wcisnąć nam kinowe ciarki żenady instant, Mazurską Noc Kabaretową i festiwal mizoginii w jednym. Ku przestrodze – nigdy, przenigdy nie idźcie na film z rymowanym tytułem. Jacek Sobczyński
„Proceder” (2019)
reż. Michał Węgrzyn
Tak jak pan Miłosz napisał: spisane będą czyny i rozmowy. Na pokaz prasowy biopicu poświęconemu Chadzie wysłaliśmy Krzyśka Nowaka, nocnego stróża w postnajntisowym skansenie, a on wziął i na łamach zatańczył bredgensa; istny taniec na głowie. Propsy słane od prawa do lewa za realizację wizji naprawdę nie są na wyrost?! Przecież Proceder to jest mokry sen o ulicy, urzeczywistniony przez ekipę, dysponującą subtelnością gagatków odpowiedzialnych za Pamiętniki z wakacji. Wymyślono tu sobie, żeby najbardziej intrygującą i niedwuznaczną biografię polskiego rapera zamienić w społeczną alegorię Polski po 1989 roku i wyszedł z tego półamatorski teatr absurdu, od którego – po okresie asekuranckiego dystansu – odcięli się wszyscy, z hiphopowym środowiskiem na czele. Łysa Małgorzaty Kożuchowskiej, motywacje bohaterów, kulturowy kontekst jako coś, czym można sobie wycierać gębę, atencyjny finał… Wracając do Który skrzywdziłeś – od Procederu lepszy dla ciebie byłby świt zimowy i sznur, i gałąź pod ciężarem zgięta. Marek Fall
„Rh+” (2004)
reż. Jarosław Żamojda
Raz na jakiś czas wchodzą do kin filmy, których nie można traktować inaczej, jak swoistego rodzaju nieporozumienia. Bez ładu, składu, sensu czy logiki – zbierają na siebie gromy krytyków, by szybko zejść z ekranu i pojawić się jako insert w jednym z kolorowych magazynów. Taką przyszłość wieszczę najnowszej produkcji Jarosława Żamojdy zatytułowanej „Rh+” – załamywał ręce recenzent Filmwebu po pokazie medialnym. Jest to nieporadny film ostrzegający przed łowcami nerek – grzmiano w magazynie Kino, zwracając uwagę na drewniane aktorstwo i grubo ciosaną listę dialogową. Trudno nie przyłączyć się do chóru hejterów, kiedy zderzenie z transplantologicznym dreszczowcem jest boleśniejsze od tête-à-tête z łowcami skór. W skrócie wygląda to tak, że mafia od handlu organami prześladuje kwiat polskiej młodzieży, intryga tkana jest misternie jak ciuchy Veclaim, a kwestie – wypowiadane przez bohaterów na zasadzie: komora maszyny losującej jest pusta... Nieoczekiwanie (albo i nie) entuzjastą tego obrazu okazał się właśnie Patryk Vega. Bo na to wskazuje chyba trailer jego dokumentu, Oczy diabła? Marek Fall
„Billboard” (1998)
reż. Łukasz Zadrzyński
Panie Łukaszu, kategoria – kino: z dzieł którego amerykańskiego reżysera skopiował pan pomysł na swój debiutancki – i jedyny – film pełnometrażowy? Czy to najntisowa moda, czy jak na tamte czasy szeroka dostępność jego tytułów, grunt, że nie było wówczas częściej kopiowanego twórcy niż David Lynch. O ile jednak u twórcy Twin Peaks oniryczna atmosfera była unikalna, naddająca rytm całości scenariusza, o tyle w Billboardzie ograniczało się to do jakiegoś ciemnego magazynu, w którym twórcy snuff movies katowali modelki. Oraz pierwszej sceny, zżynającej intro do Blue Velvet. Reklamowano to szeroko (product placement sieci komórkowej Idea bił po oczach). W obsadzie: Bogusław Linda, Andrzej Seweryn czy zwariowany, demonicznie chichoczący Paweł Kukiz. Tymczasem Billboard okazał się kalekim, pozklejanym na taśmę klejącą Frankensteinem, niezdecydowanym, czy chce być satyrą na yuppies z agencji reklamowych, czy body horrorem. Wyszło tak, że facet zalicza orła na plamie krwi, polski Pokrak w nabitej ćwiekami masce do sado-maso kończy swój żywot z kiełbachą w buzi, a grający radosnego żula Piotr Fronczewski dokonuje przypadkowej autokastracji, strzelając sobie w krocze z pistoletu. Brzmi to jak świetny pomysł na sobotnią randkę. Jacek Sobczyński
„Prosto z nieba” (2011)
reż. Piotr Matwiejczyk
Po epoce dominacji sacro polo w sztuce ludowej nadszedł czas smoleńszczyzny. I choć rzecz dotyczy materii ze wszech miar delikatnej – utrzymanie nerwów na wodzy staje się praktycznie niemożliwe w obliczu odpychającego tańca na grobach, do którego przygrywa Piotr Matwiejczyk. W Prosto z nieba reżyser urządza sobie quasi-offowe jasełka z dramatu 10 kwietnia 2010 roku i jeszcze ciągnie za soba do bagna Mirosława Bakę i Eryka Lubosa. Nie wiedzieć czemu opatrzność okazała się dla niego przychylna i po spotkaniu załogi Tu-154 z oficerami zamordowanymi w Katyniu w scenie wieńczącej Smoleńsk – wszyscy momentalnie zapomnieli, co tutaj nawyczyniał. Jednego Węża z 2012 roku również należy traktować w kategorii łagodnego wymiaru kary... Jacek Sobczyński
„Balladyna” (2009)
reż. Dariusz Zawiślak
Tak jakby Adam Hanuszkiewicz w 1974 roku nie wsadził Balladyny na motor w Teatrze Narodowym – Dariusz Zawiślak wpadł na rewolucyjny pomysł uwspółcześnienia dramatu Juliusza Słowackiego, zamieniając go w postromantyczny thriller w anturażu CSI: NY. Zrobienie z Nowego Jorku miejsca akcji i ruch obsadowy z Faye Dunaway w niczym tu jednak nie pomógł, bo przy takim poziomie realizacyjnym brakuje jeszcze tylko Pa pa pa, pa pa pa, to jest właśnie Kiepskich świat w czołówce. Krytycy piali z zachwytu. Wydawałoby się, że Polska jest cywilizowanym krajem. Krajem, w którym funkcjonuje kilka zatrudniających (za nasze pieniądze) dziesiątki światłych pracowników kulturalnych instytucji, których zadaniem jest między innymi sprawowanie pieczy nad dorobkiem rodzimej sztuki. Wydawałoby się ponadto, że w trakcie obchodzonego właśnie z okazji dwusetnej rocznicy urodzin Roku Słowackiego tenże dorobek będzie promowany i chroniony w szczególny sposób. Tymczasem nie tylko w rocznicę wspomnianych urodzin, ale w ramach jej obchodów, a więc niejako pod kuratelą choćby Ministerstwa Kultury czy Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, powstało największe filmowe kuriozum mijającego sezonu – pisała Karolina Pasternak dla Interii. Marek Fall
„Arche. Czyste zło” (2003)
reż. Grzegorz Auguścik
Mamo, chodźmy do kina na Diunę. Przecież mamy Diunę w domu. Diuna w domu… Oczekiwanie na kolejną odsłonę filmu Villeneuve'a można zrekompensować sobie przy pomocy najbardziej szaleńczego przedsięwzięcia, jakiego kiedykolwiek podjęli się u nas filmowcy. Oto nasz kinematograficzny realizm magiczny w pigułce: debiutujący reżyser/operator/montażysta nawiązał współpracę z debiutującym scenarzystą i dokooptował do zespołu Grzegorza Brauna (!), żeby bez budżetu porwać się na superprodukcję science fiction. I wygląda to dokładnie tak, jak brzmi. Przecież w tej wesołej menażerii brakuje jeszcze tylko Tommy’ego Wiseau! Marek Fall
„Drzewa” (1995)
reż. Grzegorz Królikiewicz
Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, obeszliśmy się z Drzewami surowo, jakbyśmy dorabiali na boku w Lasach Państwowych. Grzegorz Królikiewicz poleciał jednak wysoko jak pan Paweł, porywając się na horror ekologiczny o eksperymentach na roślinach (!) i odwecie tytułowych drzew (!!). Na uprawiedliwienie swoje i trzeciej dziesiątki możemy tylko wyjaśnić, że nie udaje się tu spełnić – złożonej w początkowych sekwencjach – obietnicy penerskiego midnight movies, a zamiast tego dostajemy Andrzeja Żuławskiego na psylocybach i przepowiednię nowej fali wykręconego kina grozy spod znaku Morderczej opony. Dodajmy – bez tempa i umiejętności spojrzenia na siebie z dystansem. Potężna wichura łamiąc duże drzewa, trzciną zaledwie tylko kołysze, ale nikt nie czuje się dosko jak u Stachursky'ego. Marek Fall
„Pora mroku” (2005)
reż. Grzegorz Kuczeriszka
W pierwszej fazie lockdownu spore emocje wzbudziła premiera W lesie dziś nie zaśnie nikt, reklamowanego jako pierwszy polski slasher. Producenci zdawali się wtedy z premedytacją pomijać właśnie Porę mroku, co mogłoby świadczyć o tym, że z mechanizmem wyparcia jest u nich wszystko w porządku. Tamten horror z 2008 roku miał być naszą odpowiedzią na Piłę, ale z Piłą to miał tyle wspólnego, że może ktoś z ekipy pochodził z Wielkopolski. Na Porę pomroczności złożyła się grupa dzieciaków wywiezionych w rejon Kotliny Kłodzkiej, szpital psychiatryczny, emerytowani naziści i flopy w każdym elemencie, który mógłby zrobić dobry slasher. Do tych durnot dorzucił się Polski Instytut Sztuki Filmowej i były to najgorzej wydane publiczne pieniądze aż do czasu siedemdziesięciu milionów Sasina. Tak że – wedle zasady You Can't Always Get What You Want, sformułowanej przez Rolling Stonesów – przestańcie nam prześladować Julię Wieniawę jako final girl! Marek Fall
„Krime Story. Love Story” (2022)
reż. Michał Węgrzyn
Ekranizacja książki, którą napisał Kali, ale średnio pali mu się, żeby podpisać się pod samym filmem. Z reżyserem Michałem Węgrzynem, który wcześniej zrobił „Proceder”. I współpracą scenariuszową Rafała Wosia umoczonego w „Gierku”. Co mogło pójść nie tak?! Umówmy się – biorąc pod uwagę wszystko to, co wypunktowaliśmy w recenzji, można było przewidzieć klęskę, która wydarza się na ekranie. Plot gangsterski napisany, jakby ktoś najadł się szaleju; one-linery z mokrego snu dresiarza w kryzysie wieku średniego; love story jak z Pamiętników z wakacji... To naprawdę jest kryminał! Marek Fall
„Pitbull. Niebezpieczne kobiety” (2016)
reż. Patryk Vega
Chcąc nie chcąc, zrobił nam się benefis Patryka Vegi, ale jak mogłoby być inaczej, skoro nasz Midas na odwrót nawet w tym momencie zapowiada kolejną produkcję, a jego filmowa autobiografia okaże się pewnie czymś nie do przeoczenia w kolejnym updacie. Bo z Patrykiem jest jak z Polakiem ze starego dowcipu, który dostał od diabła dwie kulki i jedną zepsuł, a drugą – zgubił. A co do Niebezpiecznych kobiet – na początku 2019 roku jeden z redakcyjnych desperatów porwał się na misję kamikaze i ułożył dzieła Vegi od najlepszego do najgorszego. Trzeci Pitbull zajął wtedy ostatnie miejsce. Za Last Minute, Botoksem i Ciachem. Bez zbędnych półsłówek: to jelito grube polskiego kina. Tak, to tam zachodzi proces formowania kału – pisał wtedy dosadnie. Samą kolejność przychodzi nam lekko zrewidować, ale Pitbull: Niebezpieczne kobiety to wciąż obowiązkowy punkt każdego filmowego roastu. Marek Fall
„Ostra randka” (2012)
reż. Maciej Odoliński
Zauważyliście, że ilekroć Polacy zabiorą się za produkcję w 3D – zawsze jest to wystarczająca przesłanka, żeby unikać danego tytułu jak ognia? 1920 Bitwa Warszawska, Kac Wawa i wreszcie Ostra randka. Paweł Wilczak wrzuca Sylwii Boroń tabletkę gwałtu do wina i w tym momencie rozpoczyna się sensacyjna zawierucha utrzymana w takiej stylistyce, jakby Gaspar Noé dostał gościnnie do zrobienia odcinek Na dobre i na złe. Aha – pojawia się też motyw handlu organami jak w Rh+, więc transplantologia dołącza do trójwymiaru na czarnej liście rodzimego kina. Maciej Odoliński skazuje widza niejako na półtorej godziny operacji bez narkozy, więc zamiast tego już lepiej popatrzyć, jak Robert Makłowicz śmieje się z pieska, jedzącego koperek.
Ale że reżyser zasłynął straszeniem sądem Mietczyńskiego i donosem na organizatorów Węży, a my nie chcemy pakować się w kłopoty: panie Macieju, to tylko żarty. Ostra randka jest na podium najlepszych rzeczy, jakie nas spotkały od 2012 roku w górę. Zaraz po wpier*olu na Euro i koronawirusie. Marek Fall
„Enduro Bojz” (2000)
reż. Piotr Starzak
Kiedyś to było! Jan Wieczorkowski dostawał nawet powołania do młodzieżowej reprezentacji w piłce nożnej, ale po napaści pseudokibiców nie pozostało mu nic innego, jak zawinąć klamę ojcu, wskoczyć na motor razem z przyjacielem i ruszyć w nieznane, co zakończyło się kabałą, jak w tym odcinku Ricka i Morty'ego. Enduro Bojz to mogło być coś w podobie American Honey – awanturniczej ballady o młodości górnej i durnej. Pech jednak chciał, że film powstał w erze Operacji Koza, a za kamerą stanął niedoświadczony reżyser, więc wyszła z tego dziewięćdziesięciominutowa lekcja, żeby – na przekór popularnemu powiedzonku – nie rzucać wszystkiego i nie wypier*alać w Bieszczady. Marek Fall
„Weekend” (2010)
reż. Cezary Pazura
Minęła dekada, a klęska reżyserskiego debiutu pozostaje solą w oku Cezarego Pazury. Gangbang dokonany na Weekendzie przez krytyków oraz kapitułę Węży zniechęcił go do tego stopnia, że już nigdy później nie stanął za kamerą. Został więc brutalnie wyjaśniony jak Randy Couture przez Lyoto Machidę na UFC 129, co musiało być dla niego tym boleśniejsze, że dekadę wcześniej jego kumpel Olaf Lubaszenko zapracował na miano klasyka komedii, kręcąc Chłopaki nie płaczą. Wszystkie cięgi zebrane wówczas przez Pazurę był jednak jak najbardziej zasłużone, skoro zamarzyła mu się produkcja w stylu Quentina Tarantino czy Guya Ritchiego, a wyszła tandetna proteza komedii sensacyjnej, którą można by właściwie postawić na półce obok Kac Wawa. Marek Fall
„Zamiana” (2009)
reż. Konrad Aksinowicz
Po Zwariowanym piątku, Vice Versa i nieskończonej liczbie komedii zrobionych na patencie zamiany ciał (aż do Operacji Koza) – nie mogło być nic śmieszniejszego i bardziej oryginalnego niż w 2009 roku nakręcić podobny film! Z takiego założenia wyszedł przynajmniej Konrad Aksinowicz. Żeby jednak nie narazić się na oskarżenia o minimalizm – dorzucił do tego tygla jeszcze dwa elementy z turni polskiego humoru: Piotra Gąsowskiego oraz chłopa przebranego za babę. I to w jednym! W ten sposób powstało najlepsze political fiction... aż do ery Polityki. Marek Fall
„Ciacho” (2010)
reż. Patryk Vega
Absolutnie jedna z najkoszmarniejszych polskich komedii w historii, a wiecie, że w tej dziedzinie konkurencja jest niczym w Realu Madryt o pierwszy skład. Jedynym plusem obecności „Ciacha” w polskiej kulturze jest fakt, że konkretny procent z każdego sprzedanego biletu płynął na konto Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy; męczyliśmy się, ale przynajmniej w szczytnym celu - jak ten kaskader Rocky Taylor, który swego czasu podpalił się w ramach akcji charytatywnej – pisał Jacek Sobczyński we wspomnianym Rankingu filmów Patryka Vegi z 2019 roku. Ciacho zajęło tam przedostatnie miejsce, ale zgodnie z wcześniejszą deklaracją weryfikujemy ówczesne rozstrzygnięcia i nawet za moment znajdziecie wyżej inny tytuł z bogatego dorobku wegańskiego reżysera. A co do samej produkcji z 2010 roku – poszukiwania jej ekwiwalentu w uniwersum cukierniczym zaprowadziłyby nas prosto do pączków autorstwa niesławnego fotografa Marcina N. Marek Fall
„Fenomen” (2010)
reż. Tadeusz Paradowicz
Nieprzyzwoicie śmieszna komedia, nawiązująca do najlepszych tradycji gatunku, pełna zaskakujących zwrotów akcji, barwnych postaci i zabawnych dialogów, które mają szansę na trwałe zapisać się w pamięci kinomanów. Tak, to press Fenomenu – widzieliśmy ten film za was i dajemy słowo, że już dużo bardziej ten opis pasowałby do Requiem dla snu. W tej historii przygłupawych dziewuch, które marzą o poznaniu faceta marzeń, jak w lustrze odbija się najupiorniejszy żart polskiej potransformacyjnej komedii: oparty na robieniu z siebie małpy, fragmentarycznym scenariuszu i humorze, którego duchowym patronem jest Tadeusz Drozda (Byłaś na Titanicu? No co ty, przecież on zatonął!). Ciekawostka numer jeden – poznajcie współtwórcę Fenomenu. Ciekawostka numer dwa – to tutaj na soundtracku znalazł się numer Powinnaś być ze mną. Jacek Sobczyński
„Studniówk@” (2018)
reż. Alessandro Leone
Aż do momentu, gdy na początku 2020 roku polscy turyści przywlekli koronawirusa z Dolomitów – import talentu Alessandro Leone to była najstraszliwsza rzecz, jaka spadła na nasz kraj z Półwyspu Apenińskiego. Późniejszy reżyser Studniówki zaliczył w swoim fachu kumulację jak na Eurojackpot, ponieważ wcześniej był zaangażowany w Bitwę pod Wiedniem. Parafrazując Kaza Bałagane, wypadałoby w tym miejscu napisać tylko: pokażcie, kto ma lepszą filmografię! Produkcja z 2018 roku stanowiła próbę przeszczepienia na nasz grunt tendencji z kina młodzieżowego i komedii romantycznych basenu Morza Śródziemnego. Powstał w ten sposób transplantologiczny potworek, który poraża głupotą i hiperbolizacją. Dobra, krótka piłka i uwaga, bo wjeżdża spoiler. W finale – ratowniczka medyczna podaje głównej bohaterce tabletki nasenne, żeby można było ją wystroić i zawieźć na tytułową zabawę. Kurtyna. Macie wy w ogóle rozum i godność człowieka?! Marek Fall
„Wyjazd integracyjny” (2011)
reż. Przemysław Angerman
To miała być polska odpowiedź na Kac Vegas, ale Wyjazd integracyjny ma tyle wspólnego z klasykiem Todda Phillipsa, że po seansie zostaje ciężki kac. Ale w sumie – czego innego można było spodziewać się po reżyserze Jak to się robi z dziewczynami. Cały wic opiera się tutaj na rzuceniu korporacyjnej galerii osobowości w wir melanżowych zdarzeń, gwarantujący nieskończenie wiele okazji do rechotu z dowcipów spod znaku – znanej i lubianej – kategorii ale się najebałem. Do kompletu – produkcja aż lepi się od szowinizmu i paździerzowej seksualizacji. Jedyny wyjazd, na który ma się ochotę w związku z tą komedią, to wyjazd pod prysznic. Marek Fall
„Komisarz Blond i Oko sprawiedliwości” (2012)
reż. Paweł Czarzasty
Przez lata po branży krążyła obiegowa opinia, wedle której w Polsce najtrudniej jest zrobić dobry horror. To, co wyrabia się w tym zestawieniu, świadczy bardziej o tym, że jeszcze trudniejsza jest realizacja komedii. I tak się zastanawiamy, czy jakiś złośliwy mag nie rzucił na nas klątwy – ilekroć krajowi reżyserzy stają za kamera na planie filmu komediowego, tylekroć nagle dostają małpiego rozumu i kręcą okropne gnioty. Tak jakby nie można było zrobić luźnego filmu z nienachalnymi żartami, a nie upiornego erzacu Nagiej broni i Get Smart, w którym Mariusz Pujszo jako komisarz Blond (wiecie – takie nawiązanie do Bonda) macha łapami i wywala się jak w Śmiechu warte, co oczywiście jest głównym źródłem beki. Tytułowy Blond, który ma być męską odpowiedzią na głupie blondynki, jest obdarzony wyjątkowym węchem, a polscy widzowie też mieli nosa, czym zalatuje od samego tytułu. No nie było kolejek do kas. Zresztą powtórzcie sobie to na głos: dzień dobry, na Komisarz Blond i Oko Sprawiedliwości poproszę. Jacek Sobczyński
„Swing” (2012)
reż. Abelard Giza
Niezawodny Mietczyński powiedział o tym filmie, że jest jak podstarzały wuja-oblech, który musi dorzucić do każdego wypowiedzianego przez siebie zdania jakiś zboczony podtekst. Przypomnijcie sobie wszystkie najbardziej kretyńskie podstawówkowe żarty dotyczące ten, tego, a przekonacie się, że można zrobić z nich film. Jakiś smutny lamus chce zasmakować swingu, więc organizuje go ze swoim niskointelektualnym kolegą i ich partnerkami. W międzyczasie następuje komedia omyłek, bo do mieszkania trafiła dziewczyna, która jest wzięta za sex workerkę. Karuzela żartu kręci się na pełnych obrotach, a najzabawniej to jest wtedy, kiedy bohaterowie nazywają sztucznego penisa szczupakiem. Wyobraźcie sobie, jak bohaterowie serialu Lokatorzy postanawiają zrobić sobie wieczór uciech jak z lokalu Bizariusz. Brzmi to jak najsmutniejszy reportaż świata? Seans Swingu jest jeszcze bardziej dołujący. Jacek Sobczyński
„Last Minute” (2013)
reż. Patryk Vega
Najważniejsze dzieło okresu tzw. środkowego Vegi – już po tym dobrym Pitbullu, a jeszcze przed szajbowaniem z Botoksem, Kobietami mafii i całym badziewiem, na które dały się nabrać dziesiątki milionów widzów. Tutaj nasz ulubieniec piętnuje narodowe przywary, wysyłając polską rodzinkę na wakacje last minute do Egiptu, gdzie starają się przyciąć, ile wlezie. Wygląda to jak cross Bulionerów z Pamiętnikami z wakacji i krynicą humoru z zagajnika Okiła Khamidova oraz obowiązkowo stricte polackim, protekcjonalnym podejściem do innych kultur; no jasne, że w dialogach Egipt musi być nazwany dzikim krajem. To już weselej zrobiło się poza planem, gdy Puls Biznesu ujawnił aferę dotyczącą aktorki Anny Szarek i jej partnera, byłego już prezesa Giełdy Papierów Wartościowych – pan prezes miał namawiać do inwestycji w filmy, w których grała jego druga połówka. Zemsta faraona – tak nazywa się popularne schorzenie, które dopada odwiedzających egzotyczne kraje, a dotyczy sraczki i wymiotów wywołanych zetknięciem z obcymi dla nich bakteriami. Przeboje dookoła Last Minute wskazują, że tutaj Zemsta dokonała się jeszcze przed przyjazdem na lotnisko. Jacek Sobczyński
„Polisz kicz projekt” (2003)
reż. Mariusz Pujszo
Nie tak dawno można było przeczytać w gazetach, że jacyś cwaniaczkowie wykombinowali nowy sposób robienia kasy: płatny udział w castingu, dający rzekomo szansę zagrania w filmie, nabierając naiwne dziewczyny, młodsze o pokolenie siostrzyczki Marioli Wafelek z „Pociągu do Hollywood”. Poniekąd prawda, ale niezupełnie; na tym właśnie pomyśle opiera się film Mariusza Pujszy – wprowadzała w meandry Polisz kicz projekt recenzentka miesięcznika Kino. I to w rzeczywistości idealnej mogłoby stanowić materiał na ironiczne studium branży filmowej z poziomu choćby Końca z Hollywood, ale że jest zupełnie inaczej niż u Leibniza – reżyserowi starczyło potencjału intelektualnego i poczucia estetyki jedynie na połączenie Blair Witch Project z Podrywaczami. Nie minęły trzy lata, a Pujszo – człowiek, który jest tym dla polskiego kina, czym GHB dla randkowania – zdecydował się zrealizować sequel. Polisz kicz projekt... kontratakuje! nie znalazło się w naszej pięćdziesiątce prawdopodobnie tylko dlatego, że żaden z nas nie miał odwagi, żeby to zobaczyć. Marek Fall
„Szkoła uwodzenia Czesława M.” (2016)
reż. Aleksander Dembski
Nie, k&%$a, już nie damy rady. Zamiast tekstu – materiał wideo. My jesteśmy Czesławem, ten film – chamskimi dziewczynami. Jacek Sobczyński
„Bitwa pod Wiedniem” (2012)
reż. Renzo Martinelli
Bitwa pod Wiedniem w dwóch słowach? Z pomocą spieszy serwis Stopklatka, który ukuł dla tej produkcji miano Kac Vienna. Na fali kina z gatunku szkoły pójdą i w przededniu majaków o eksporcie patriotycznych blockbusterów – powstała polsko-włoska koprodukcja, sławiąca zwycięstwo Jana III Sobieskiego nad Turkami. Z potężnego przedsięwzięcia zapamiętane jednak zostały wyłącznie karykaturalne efekty specjalne oraz wąs Piotra Adamczyka, który (Adamczyk, a nie wąs) przeszedł na planie niemal równie efektowną metamorfozę, co w późniejszych Kobietach Mafii 2. Przygotowując się do zdjęć, czytałem też m.in. o tak zwanej wardze habsburskiej – chwalił się aktor. A może trzeba było zapobiegawczo przeczytać scenariusz? Z tym wrzuceniem Bitwy do jednego wora z Kac Wawą to się jednak zapędziliśmy. W przeciwieństwie do obrzydlistwa zaserwowanego przez Łukasza Karwowskiego – niedorzeczny jarmark Martinelliego wjeżdża jak Sachertorte! Marek Fall
„Powrót wabiszczura” (1989)
reż. Zbigniew Rebzda
Połączenie Mad Maxa, Wild Wild Country i diabła Piszczałki. Co tam się dzieje! W tej zapomnianej perełce polskiego campu do tajemniczego, położonego hen w skalistych górach miasteczka zjeżdżają tabuny zdeprawowanej młodzieży, przed którą lokalsi muszą się pospiesznie obronić. Pół biedy, że to wygląda jak interwencyjniak, nakręcony pod kiblem na festiwalu w Jarocinie. Powrót Wabiszczura nie posiada w wielu momentach najmniejszego sensu, pokazując, że polscy twórcy nie mieli w latach 80. problemu z przeszczepianiem kina gatunkowego z Zachodu, za to kłopoty pojawiały się, kiedy trzeba było z tego sklecić jakąkolwiek historię. Aktorstwo z emblematycznym dla polskiego kina z tamtych czasów deklamowaniem do kamery, zresztą praktycznie wszyscy przed nią są tam drewniani jak deska barlinecka. Więcej bzdur wypunktował u siebie Mietczyński, ale żeby nie było – to jest najlepszy z najgorszych filmów tego zestawienia (Klątwa Doliny Węży to ta sama półka, ale niestety braliśmy pod uwagę tylko rzeczy nakręcone w 1989 i później). 99% z was nie słyszało nigdy o Powrocie Wabiszczura. 99% z tych, którzy dzięki nam sięgną po ten film, zaliczą jeden z seansów życia. Jacek Sobczyński
„DJ” (2017)
reż. Alek Kort
W wielu filmach scenarzyści, żeby przełamać klimat odrobiną humoru, puszczają oko do widza, wrzucając w dialogi jakiś lekki, metaforyczny żart. Tutaj też tak jest. I zamiast sentencji Horacego carpe diem (chwytaj dzień) mamy carpe dick. Poważnie. Co to jest za okropny film! DJ miał w założeniu sportretować twardą, dążącą po swoje w stricte męskiej branży artystkę. Efekt ma przenikliwość dobrych rad z magazynu Kobieta i życie i research polegający na tym, że dobre imprezy to są w Londynie albo na Ibizie. Główna bohaterka zamiast spełniania się za konsoletą mogła pracować w kopalni, grać w piłkę, cokolwiek – tak mocno oderwana od klubowych realiów jest to historia. Zero próby wejścia w ten światek, zero logiki – jakbyście oglądali (nie róbcie tego!), to zwróćcie uwagę na scenę pościgu w Londynie, która jest kompletnie bez związku z całością. I to dość dobrze oddaje konwencję produkcji Korta. Gdyby ten film był didżejskim setem, byłby miksem Chainsmokers i Dzień dobry, kocham Cię, puszczonym o drugiej w nocy w Pijalni Wódki i Piwa. Z platformy streamingowej. I w wersji z reklamą między kawałkami. Jacek Sobczyński
„Polityka” (2019)
reż. Patryk Vega
Uważam, że nie powinienem robić, chociażby „Polityki”. To było apogeum zapędzenia się w grzech w moim życiu. Zrobiłem ten film tylko po to, by sięgnąć do portfeli ludzi, a nie do ich serc. Jestem ostatnią osobą, która powinna zabierać się za tego typu kino. Byłem tylko raz na wyborach – w wieku osiemnastu lat. Nie czytam ani gazet, ani publicystyki w internecie. W ogóle nie interesuje mnie scena polityczna. Co więcej, mam gdzieś, kto rządzi w naszym kraju. W związku z tym polityka to ostatni temat, za który powinienem się brać. No, ale zapędziłem się w pogoni za sukcesem i pieniędzmi. Dzisiaj żałuję, że nakręciłem ten film – mówił Patryk Vega w jednym z wywiadów, gdy opadł już kurz po Polityce. Rozumiecie? Polityka to film, za który przeprosił Patryk Vega! Przed premierą reżyser podgrzewał atmosferę, jakby zaraz miały go sprzątnąć służby specjalne, ale niedługo później wyszło szydło z worka, że zamiast demaskatorstwa uprawia fantazjowanie na temat pasków z TVN-u; z wrodzoną sobie wrażliwością i przenikliwością. Ucho prezesa to przy Polityce arcydzieło. Marek Fall
„Botoks” (2017)
reż. Patryk Vega
Chwila, moment, która to już w tym zestawieniu pozycja z przebogatego dorobku pioniera kina estetycznego niepokoju?! Reżyser Botoksu swoim populistycznym bobslejem ślizga się przez wszystkie tematy, budzące społeczne emocje, więc nic dziwnego, że w 2017 roku wziął na celownik system opieki zdrowotnej. Oglądanie tego przypomina jazdę samochodem z nietrzeźwym szaleńcem, prującym 200 km/h pod prąd. Bez włączonych świateł. Nago. Tak, to tam znajduje się scena seksu kobiety z dorodnym owczarkiem niemieckim. Potem robi się poważniej i o wiele nudniej, bo Vega zamierza na poważnie przyjrzeć się działalności służby zdrowia w Polsce. I my się w sumie nie dziwimy lekarzom, którzy protestowali przeciwko „Botoksowi”, bo gdyby sugerować się Vegą i jego rewelacjami, to lepszą alternatywą dla jakiejkolwiek wizyty w szpitalu byłoby chyba własnoręczne wykopanie sobie grobu – pisał Jacek Sobczyński. Krótka piłka: Botoksu wstydzi się Sebastian Fabijański. Co w takiej sytuacji można jeszcze dodać? Marek Fall
„Small World” (2021)
reż. Patryk Vega
Krótka piłka. Piotr Adamczyk zostaje w Small World przekonwertowany na pedofila podczas orgiastycznego obrzędu u satanistów z wyższych sfer, co przychodzi nam obserwować w scenie tak niesmacznej, że mógł ją nakręcić wyłącznie Patryk Vega. Reżyser zdradził, że w ramach dokumentacji zwrócił się o pomoc do Fundacji La Strada i znajomego jezuity; wszystko po to, żeby – jako niewydarzony Dan Brown i samozwańczy ewangelista – mógł pofantazjować o własnym Nigdy cię tu nie było. Prace nad tym zestawieniem w dużej mierze napędzane były entuzjazmem do filmów, które są tak złe, że aż potrafią sprawić dziecięcą frajdę. Ale to nie jest ten przypadek. Vega każdą frajdę potrafi zgasić jak peta. Tfu! Marek Fall
„Gulczas, a jak myślisz?” (2001)/„Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja” (2002)
reż. Jerzy Gruza
Relikty czasów, gdy takie figury jak Janusz Dzięcioł, Klaudiusz Ševković czy Monika Sewioło rozpalały masową wyobraźnię, to kolejne dowody w sprawie o przewadze realizmu magicznego lat dwutysięcznych – nad tym przynależnym mitogolizowanym najntisom. Chociaż z drugiej strony – szukając dla filmów Gruzy analogii w uniwersum architektury, niechybnie na myśl przychodzi – rozbierany właśnie – Solpol. Tyle tylko, że Gulczas, a jak myślisz? oraz Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja nie mają jednak uroku arcybryły Wojciecha Jarząbka – wrocławskiego Gaudíego. Ten pierwszy tytuł luźno idzie zaliczyć do kategorii serial killer movies, drugi dotyka tematów ufologii i gangsterki, a oba do kupy rzeczywiście wykręcają nowe standardy kiełbasianej kinematografii. I nawet trudno tu mówić o tradycyjnych filmach, skoro to prędzej skabaretyzowane galerie bohaterów Big Brothera, zrealizowane wyłącznie w tym celu, żeby zmonetyzować hype na pierwsze reality shows. Marek Fall
„Wiedźmin” (2001)
reż. Marek Brodzki
Zdarzyło nam się wcześniej odnotować, że w tym zestawieniu faktor guilty częstokroć przeważał nad pleasure, ale wyklęte arcydzieło współpracownika Wajdy i Spielberga (!) rekompensuje z nawiązką danse macabre z Patrykiem Vegą czy Gulczasem. Uczestniczyliśmy kiedyś w specjalnym pokazie Wiedźmina, zorganizowanym przez wrocławskie Kino Nowe Horyzonty i – wierzcie nam na słowo – panowała tam atmosfera rodem z brazylijskiego karnawału. Polski Wiedźmin powstał na fali sukcesów takich kinowych epopei, jak „Ogniem i mieczem” i „Pan Tadeusz”. Stąd też Jan Skrzetuski/Tadeusz Soplica w roli Geralta z Rivii. Marek Brodzki za 19 milionów złotych (!) zrobił film, który był właściwie efektem ubocznym trzynastoodcinkowego serialu. I wygląda jak absurdalny, dwugodzinnych trailer tej produkcji telewizyjnej. A jakby mało było problemów, kiedy wchodził na ekrany akurat, zaczęło się też puszczanie zwiastunów „Władcy Pierścieni”. To było bardzo bolesne zderzenie – zanotowaliśmy po seansie. Powiedzieć o montażu, że jest bezmyślny, o dialogach – że są durnowate i o efektach specjalnych – że są zwyczajnie chu*owe, to nie powiedzieć nic. Nie ma lepszego najgorszego filmu świata – dorzuciliśmy w uniesieniu. Yeah, sex is cool, but have you ever tried… Wiedźmin Marka Brodzkiego? Marek Fall
„Karol. Człowiek, który został papieżem” (2005) / „Karol. Papież, który pozostał człowiekiem” (2006)
reż. Giacomo Battiato
Naszą barkę pozostawiamy na brzegu i wkraczamy na cienki lód. Kilkanaście dni po śmierci Jana Pawła II na ekrany kin trafiło drugie największe arcydzieło sacro polo – obok sanktuarium w Licheniu. Karol. Człowiek, który został papieżem to origin story o zawartości cukru zbliżonej do wadowickiej kremówki. W świętojebliwej produkcji z rolą Piotra Adamczyka (postarzonego w drugiej części niczym Christian Bale jako Dick Cheney) brakuje jeszcze tylko tego, żeby Wojtyła wskrzesił zmarłego. Z ziemi włoskiej do Polski reżyser Giacomo Battiato przytargał swój odpustowy kramik i naprawdę trudno się dziwić, że trzeba to było potem odreagować latami memiarstwa. Jakby nie było – wciąż czekamy na zamknięcie tryptyku produkcją w klimacie Spotlight. Marek Fall
„Smoleńsk” (2016)
reż. Antoni Krauze
Zamach czy katastrofa? – pomimo upływu lat to pytanie niezmiennie wybrzmiewa w kontekście antecyjnego gniota, nakręconego przez Antoniego Krauzego przy całkowitym braku poszanowania dla widza, zasad dobrego smaku i filmowego warsztatu. Teoria spiskowa została w Smoleńsku rozbudowana do formy pełnometrażowej fabuły, subtelnej niczym północnokoreańska gadzinówka. W tym sensie zresztą produkcja z 2016 roku stanowiła antycypację ideologicznego i estetycznego skrętu w TVP. Czego tutaj nie ma! Drewniana aktorka z Plebanii, Jerzy Zelnik jako resortowy Don Pedro, scena miłosna z absolutnych szczytów absurdu i niesławny finał, w którym ofiary z 10 kwietnia spotykają się po drugiej stronie z oficerami zamordowanymi w Katyniu. Litości – aż do czasu papieża z dziedzińca Muzeum Narodowego nie powstało nic bardziej tandetnego. O pożegnalnym dziele reżysera m.in. Czarnego czwartku najwięcej mówi to, że po gradobiciu krytyki, część aktorów przyjęła postawę pluszowego małpiszona z memów. Ten film jest przy tym tak bardzo żaden, tak bardzo pozbawiony właściwości, że nawet nie chce się z niego robić numeru jeden tego rankingu, chociaż przecież można. Marek Fall
„Kac Wawa” (2011)
reż. Łukasz Karwowski
O tym filmie wiecie już chyba wszystko i na swój sposób cieszymy się, że powstała Kac Wawa. Dzięki niej znamy już polskie The Room, jego twórcy dostarczyli pociąg lolcontentu (pozew sądowy za złą recenzję i niezdrowo podniecony scenarzysta, który porykiwał w Pytaniu Na Śniadanie, że tam mi wiele scen zmieniono), no i ogólnie za wielu szkód Kac Wawa nie narobiła. I tak nikt na to nie poszedł, Borys Szyc ogarnął się i przypomniał sobie, że jednak warto grać w fajnych filmach, a z samego scenariusza dowiedzieliśmy się, że z Nowego Światu do Intercontinentala najszybciej idzie się przez Pragę. Najgorszy moment? Chyba ten, w którym napalony Mariusz Pujszo posuwał poduszkę. Jeśli dobrze pamiętamy, jest też Michał Milowicz, który robi kupę. Jacek Sobczyński
„365 dni” (2020) / „365 dni: Ten dzień” (2022)
reż. Barbara Białowąs, Tomasz Mandes
Na swój sposób - wizjonerzy. Twórcy filmowego dyptyku 365 dni, Barbara Białowąs i Tomasz Mandes, dokonali małej rewolucji na płaszczyźnie narracji: nikt przed nimi nie przeszczepił formuły opowiadania z produkcji pornograficznych do kina. A im się udało. Znacie ten schemat: 10 minut seksu, 2 minuty fabularnego wypełniacza, 10 minut seksu. I tu jest podobnie.
Nie do wiary, ile upiorności udało się pomieścić w tych dwóch filmach. Fabuła szczątkowa, w pierwszej części piękny Massimo porywa kobietę i to jest cool, w drugiej – jest o nią śmiertelnie zazdrosny i to też jest cool; pod tym względem mental autorów scenariusza zatrzymał się na poziomie relacji społecznych w XVII wieku. Bohaterowie przerzucają się dialogami jak z tych plakatów z cytatami, które można kupić na Etsy, kierownik muzyczny musiał być wypożyczony spośród tych, którzy na co dzień programują playlisty do placówek go go i generalnie po seansie czujemy się trochę jak ten typ z Poznania, co przylazł do klubu nocnego, a wyszedł bez miliona na karcie. Był chociaż cień nadziei, pozostał ciężki kac. Nigdy nie zobaczycie niczego gorszego, bo zwyczajnie nie da się tego przebić. Jacek Sobczyński
Komentarze 0