50 najważniejszych płyt na 50-lecie hip-hopu, miejsca 20-1

Zobacz również:Steez wraca z Audiencją do newonce.radio! My wybieramy nasze ulubione sample w trackach PRO8L3Mu
1800x1000 kopia 3.jpg

Jesteśmy na samej górze naszej redakcyjnej rekapitulacji 50 płyt, które zmieniły rap. Te zrobiły to najmocniej.

Przez cztery ostatnie dni prezentowaliśmy wam nasz ranking najbardziej kanonicznych płyt światowego rapu. Subiektywny, bo jaki ma być. Teraz, równiutko w 50. rocznicę narodzin hip-hopu, 50 lat po tym, jak DJ Kool Herc rozkręcił na Bronksie tę imprezę, na której po latach chciałby być każdy, przedstawiamy finałową 20-tkę. Zanim ją sprawdzicie – przypomnijcie sobie:

miejsca 50-41, które opublikowaliśmy tutaj

miejsca 40-31 są tutaj

a miejsca 30-21 – tutaj

20
UGK – „Ridin' Dirty” (1996)

Jedna z najważniejszych płyt z brudnego południa, a co za tym idzie - jedna z najważniejszych płyt dla współczesnego rapu, bo to przecież południe od dawna nadaje ton amerykańskiemu mainstreamowi. Choć nie powstał do niej żaden klip, co więcej – żaden numer nie był klasycznym singlem, to sprzedała się po dziś dzień w blisko milionowym nakładzie. Poprzedzona mixtape'em nagranym wspólnie z legendarnym DJ’em Screw, trzecia pozycja w dyskografii królewskiego duetu z Houston stanowi kamień milowy w historii teksańskiego stylu, łącząc kalifornijski, g-funkowy groove z wywodzącym się z Miami rozcykanym, nisko zawieszonym basem. Bun B i Pimp C odarli tę wybuchową mieszankę z wszelkich ozdobników, skąpali całość w kodeinowym syropie, który dziś rozlał się z Houston na całą rapową scenę. Na tym minimalistycznym, leniwie płynącym tle obaj raperzy wyłożyli całe swoje podejście do gangsta rapu – do kasy, awantur, dragów i suk. I choć taki tryb życia zaprowadził prędko Pimpa C do trumny, to tym krążkiem wybudował sobie za życia pomnik twardszy niż ze stali.

19
Jay-Z – „Reasonable Doubt” (1996)

Kanye West nigdy nie potrafił zrozumieć, że Jay najbardziej lubi filmy nie o prawdziwych ludziach, a gangsterach. Nic dziwnego, skoro Shawn Carter był jednym z nich. Może nie w tak romantycznym stylu, jak w Ojcu Chrzestnym ani tak wystawnym, jak w Kasynie czy Chłopcach z Ferajny, ale losy młodego Jaya były wypełnione walką o życie i byt; starając się utrzymać na powierzchni, sprzedawał crack. Te doświadczenia musiały się przełożyć na późny debiut, który nie mógł dostać kontraktu płytowego, więc założył niezależny label Roc-A-Fella Records razem Damonem Dashem i Kareemem Biggsem. Reasonable Doubt stało się z czasem marką firmowaną przez dokumentalne obserwacje rapera, owinięte w błyskotliwe metafory i unikalne flow. A to wszystko rozgrywało się na podkładach balansujących pomiędzy nowojorską ulicą a brzmieniem pełnym soulu, przyjaznym dla radia. Gościnne udziały na płycie Notoriousa B.I.G. czy Mary J. Blige też w tym pomogły, nie wspominając o tym, że muzycy za udział na albumie dostali zapłatę w walizkach z gotówką. Nawet styl labelu Jaya był mocno osadzony w hustlerce. Na okładce albumu Shawn Carter daje w pełni wyraz swojemu wewnętrznemu mafioso, kłaniając się stylowo odbiorcy. Cała przyjemność po naszej stronie.

18
Future – „DS2” (2015)

Naczelnemu bluesmanowi trapowego środowiska rzadko powijała się noga. W zasadzie moglibyśmy uwzględnić w tym zestawieniu większość jego albumów i nikt nie powinien czuć się tym faktem urażony. Po 2015 roku Future niejednokrotnie sięgał wysoko, ale – bliski ideałowi – poziom Dirty Sprite 2 wciąż wydaje się być nieosiągalny. Zupełnie jak u Usaina Bolta, bijącego rekordy świata na Olympiastadion w Berlinie – wyśrubowane do takiego poziomu, że nieprędko ktoś się do nich zbliży. Hendrix w formie to Hendrix robiący najlepszy trap XXI wieku; przepełniony cierpieniem, depresją, rozliczaniem się z przeszłością i oczywiście całą paletą substancji psychoaktywnych. Wyprodukowany w większości przez Metro Boomina DS2 ujawnia najciemniejsze strony osobowości Future’a. Tryna make a pop star and they made a monster. Gatunek, który jest rozdrabniany przez powtarzalność, generyczność, brak nowatorskich patentów i wysyp jednakowych klonów posiada jednak momenty ocierające się o geniusz i stanowiące jego kanon. Właśnie takim momentem jest DS2.

17
Dr Dre – „The Chronic” (1992)

W listopadzie 1992 roku zadebiutował singiel Nuthin’ but a G thang, a popkultura oszalała na punkcie nowego brzmienia Zachodniego Wybrzeża. Andre Young, architekt agresywnego i ciężkiego stylu zespołu N.W.A., postanowił obrać zupełnie inną drogę jako solowy artysta. Żywe instrumenty, bity nawiązujące do dokonań Parliament-Funkadelic czy George’a Clintona, piszczały, soulowe wokale w tle. Tematyka? Nawet jeśli trafiały się poważniejsze rozkminy na albumie, to nie dało się zaprzeczyć imprezowemu i beztroskiemu charakterowi wydawnictwa. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro integralną częścią był młodziutki Snoop Doggy Dogg, którego miał zaraz pokochać cały świat. Jimmy Iovine, były inżynier dźwięku pracujący w latach 70. z Johnem Lennonem, Bruceʼem Springsteenem czy Tomem Pettym, nie miał zbyt wiele wspólnego z hip-hopem, gdy zmęczony pracą w studio nagraniowym założył Interscope Records. Pewnego dnia Andre Young wszedł do jego biura, szukając wydawcy dla swojego solowego materiału. Snoop i Dre przypominali mi zespół Rolling Stones. Bałeś się, ale muzyka wprowadzała cię do ich świata. Potem Jimmy kazał pracownikom Interscope Records wykupić najlepszy czas antenowy rozgłośni radiowych w celu puszczania samego refrenu z Nothing but a ‘G’ thang. Reszta to historia.

16
Chief Keef – „Finally Rich” (2012)

I know I'm finally rich/But ain't a damn thang gonna change – nawijał w niechlujnej manierze, balansując na granicy możliwości zrozumienia Chief Keef na oficjalnym debiucie Finally Rich. Od tamtego czasu jego dyskografię liczymy już w dziesiątkach pozycji, ale wciąż – prawdopodobnie najważniejszym zarówno dla jego kariery, jak i popularyzacji chicagowskiego drillu pozostaje Finally Rich. To Chief Keef w pełnej krasie – 17-letni zawadiaka z O-Block, machający spluwami w teledyskach, chwalący się nihilistycznym podejściem do życia i jadący z hejterami do spodu. Równocześnie beaty od Youg Chopa wyznaczyły kierunek kolejnym falom producentów. Sosa to jeden z najważniejszych raperów minionej dekady. A nie byłoby go, gdyby nie Finally Rich.

15
2Pac – „All Eyez On Me” (1996)

Po pobycie w więzieniu 2Pac wyszedł głodny muzyki, więc od razu – jako drugi wykonawca rapowy w historii – zasunął dwupłytowym wydawnictwem, docierając na sam szczyt listy Billboardu; w pierwszym tygodniu pękło grubo ponad pół miliona sprzedanych egzemplarzy. Rolling Stone przyrównał All Eyez On Me do rapowego The Wall Pink Floydów; koncept-albumu, który odchodzi od emblematycznych dla 2Paca tekstów polityczno-społecznych, wjeżdżając w hedonistyczno-egoistyczną życiówkę. O tym, jak wielkie miał on znaczenie dla kontynuatorów klimatu kalifornijskiego rapu, nie musimy chyba pisać. To jeden z niewielu ostatnich albumów, wydanych jeszcze za życia zmarłych artystów, który stał się kultowy ze względów artystycznych, a nie tego, że jego autor przedwcześnie opuścił ten padół.

14
Outkast – „Aquemini” (1998)

Niby Głębokie Południe (czyli stany Alabama, Georgia, Floryda, Luizjana, Missisipi) to najbardziej konserwatywna część Stanów Zjednoczonych, ale to właśnie tam eksplodowało ekscentryczne, nowatorskie i łamiące konwenanse zjawisko o nazwie Outkast. Trochę zastanawialiśmy się, czy nie dać tu Speakerboxxx/The Love Below, jednak to album tak osobny, że nie znajdujący jakichkolwiek kontynuacji na przestrzeni całego gatunku. Padło na przepełnione elektroniką i soulem Aquemini. Nie powiemy, że bez tego krążka nie byłoby całego nurtu, żeniącego rap z organicznymi, ciepłymi brzmieniami, ale praktycznie każdy jego przedstawiciel, który debiutował po 2000 roku, wskazywał trzecią płytę Outkastu jako jedną z najważniejszych. To tutaj znajdziecie też kultową już Rosę Parks, o którą Dre i Big Boi toczyli batalię sądową z sędziwą bohaterką tytułową, afroamerykańską działaczką o prawa człowieka. Kawał historii.

13
Eric B. & Rakim – „Paid In Full” (1987)

William Michael Griffin swój boski przydomek zawdzięcza nie tylko własnej pysze i konfrontacyjnemu nastawieniu, ale – przede wszystkim – umiejętnościom, jakie prezentował na mikrofonie. Kiedy tekstom innych MC’s w latach 80. wciąż było bliżej do dziecięcych rymowanek z nieodłącznymi dźwiękonaśladowczymi rang-dang-diggidy-dang-a-dang i składaniem wersów na beat-feet czy you-do, zwrotki Rakima przywodziły na myśl bardziej frazowanie jazzmanów i talenty literackie poetów pokolenia bitników. Wyprodukowany przez Erica B. debiutancki krążek duetu, album Paid in Full, zwiastował natomiast prawdziwą rewolucję w kwestii pisania czwórek, ósemek czy szesnastek. Spadł na amerykańskie hip-hopowe podwórko jak bomba i właściwie zamknął starą szkołę, w której wielu ówczesnych raperów od 10 lat powtarzało wciąż tę samą klasę. Bez Rakima nie byłoby Nasa, Jaya, Biggiego czy Eminema. Mocne słowa? Pod nimi podpisałby się zapewne każdy ze znamienitych gości obchodów 30-lecia tegoż albumu – i Flava Flav, i Ice-T, i Fat Joe, i Kool Herc, i Eric Sermon, i Roxanne Shante, i… nie ma co już wymienić dalej, bo jeśli macie odrobione lekcje z historii rapu, dobrze wiecie, o co chodzi.

12
Madvillain – „Madvillainy” (2004)

To, że Madvillainy powstało; czas, miejsce i skład osobowy tej kooperacji, która skończyła się na jednej płycie, więc nigdy nie została zeszmacona i możemy dziś śmiało mówić o świętym, rapowym artefakcie – to wszystko sytuacja o skali kosmicznej. Z jednej strony MF Doom, raper-legenda; gość, który w latach 2003-2004 wydał cztery solówki, z których dwie są klasykami (Take Me to Your Leader, Vaudeville Villain). Chcecie zrozumieć, jakiego formatu to była postać, zobaczcie reakcję Tylera i Earla na spotkanie z nim. Z drugiej strony Madlib, producent-instytucja, który chwilę wcześniej zrobił materiał z J Dillą i buszował po archiwach jazzowej wytwórni Blue Note. I ci dwaj goście w szczycie formy i kariery robią razem uber-dynamiczny, dziwaczny materiał wypełniony ponad dwudziestoma utworami, z których połowa nie trwa nawet 2 minut. Na Madvillainy macie tony jazzu i funku, retro-filmowy rozmach i mnóstwo szorstkiego, choć w gruncie rzeczy poetyckiego nawijania.

11
Public Enemy – „It Takes a Nation of Millions to Hold Us Back” (1988)

Po premierze tej płyty rap już nigdy nie będzie tym samym, czym był – pisał o drugim krążku Public Enemy Rolling Stone. To już jest jeden z kilku najważniejszych zespołów w historii muzyki – wtórował Spin. Takie zadanie domowe: pogrzebcie w recenzjach It Takes a Million... i wyszukajcie słowa, jakie powtarzają się w większości z nich. Bomba. Dynamit. Rozsadzenie. Wyburzenie – to kilka najczęstszych. Public Enemy pokazali, jak mocną bronią masowego rażenia może być hip-hop. Ten album kipi gniewem, w skandowanych tekstach mieści się wku***enie całego młodego, czarnego pokolenia Ameryki schyłku lat 80., targanego przemocą i brakiem perspektyw na lepsze jutro. Public Enemy okazali się tak kontrowersyjni, że latem 1990 roku FBI złożyło Kongresowi USA raport o muzyce rapowej i jej wpływie na bezpieczeństwo narodowe (tak!), inspirując się właśnie It Takes a Million... W sumie nie ma się co dziwić, skoro Chuck D określał tę płytę jako CNN dla czarnej Ameryki. Ale to oni pokazali, jak wielką moc ma w hip-hopie słowo. I jest w tym coś przewrotnego, że akurat ten nonkonformistyczny, wywrotowy i – poniekąd – napędzany antykonsumpcyjnym przekazem album możecie dziś kupić w Biedronce.

10
Lauryn Hill – „The Miseducation of Lauryn Hill” (1998)

Był 1998 rok. Lauryn Hill spędziła kilka miesięcy w Kingston na Jamajce, gdzie nagrywała swój solowy debiut i oczekiwała przyjścia na świat swojego pierwszego dziecka. Ms. Hill miała 23 lata, na koncie międzynarodowy sukces z zespołem The Fugees (The Score wyszło dwa lata wcześniej) oraz rolę w filmie Zakonnica w przebraniu 2: Powrót do habitu. Co dalej? Dalej wydała kamień milowy w historii neo-soulu i hip-hopu. Hill nawijała na klasycznych podkładach tak, jakby miała za sobą dwie dekady w branży, świetnie śpiewałą w duetach (Mary J. Blige, D’Angelo), interpretowała fragmenty klasycznych rockowych nagrań (Light My Fire The Doors), wybierała być ponad mieć w akompaniamencie gitary Carlosa Santany (To Zion). Plus poruszające teksty spowite reggae’owym klimatem, hip-hopowym uderzeniem i instrumentarium klasycznego soulu. Różnorodności tej pozazdrościł na pewno niejeden kolega z branży, bo mało który mógł sobie pozwolić na taką wszechstronność. Jay-Z w epilogu swojej autobiografii (The Decoded) stawia wyzwanie czytelnikowi: Puść The Miseducation of Lauryn Hill i powiedz mi, że rap nie potrafi być romantyczny.

9
Lil Wayne – „Tha Carter III” (2008)

Przełomowy album Wayne’a był ewidentną próbą wkupienia się w łaski hiphopowych rozgłośni z Nowego Jorku i mostem między Południem a Wschodnim Wybrzeżem. Pięknie wystarane błogosławieństwo od Jaya-Z (Young Carter go further, go harder), różnorodna selekcja beatów i Weezy w życiowej formie (Now I ain't never been a chicken but my fifty cocked). Carter III zamykał etap artystycznej izolacji Południa i otwierał nową erę; epokę, w której tamto brzmienie i jego komercyjny potencjał zdominują hip-hop na całą dekadę. Końca tej dominacji wciąż nie widać. Dziwne, że w niektórych kręgach to dalej tak bardzo niedoceniona płyta.

8
A Tribe Called Quest – „The Low End Theory” (1991)

Drugi longplay w dyskografii ATCQ to prawdziwy krok milowy w historii hip-hopu. Zupełnie odmienny od debiutu nowojorczyków tak jeśli chodzi o produkcję – Q-Tip  budował na nim głównie minimalistyczne struktury oparte na basie i perkusyjnych breakach – jak i warstwę liryczną, w której Phife Dawg wyszedł z cienia na pierwszy plan. Ten album stanowi często przemierzany w następnych latach most pomiędzy rapem a jazzem, punkt wyjścia do bitowej eksperymentalistyki przełomu milleniów i podręczny zapas pewności siebie dla wszystkich MC’s i producentów, którzy obawiają się, że ich produkcje są zbyt undergoundowe dla szerszych gremiów słuchaczy. Komercyjny sukces singlowych numerów Jazz (We've Got) i Scenario prędko rozwiał wątpliwości wytwórnianych speców od marketingu co do chwytliwości tegoż krążka, a kolejne dekady co rusz przynosiły kolejne peany na jego cześć, z których większość dobrze podsumowuje cytat mówiący o tym, że Low End Theory jest dla hip-hopu, tym samym, co Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band dla rocka. Do inspiracji tą konkretną pozycją w katalogu Tribe’ów przyznaje się cała producencka ekstraklasa z Kanye Westem, 9th Wonderem, Havocem, Madlibem i Drem Dre na czele, a dodatkowo jeszcze album ten rozpoczął solową karierę Busta Rhymesa i dał nazwę losangeleskiemu klubowi, który stał się matecznikiem kalifornijskiej sceny bitowej przewodzonej przez Flying Lotusa.

7
Jay-Z – „The Blueprint” (2001)

Kariera Jaya-Z zaczęła się od kaprysu. Rap nigdy nie miał być zajęciem na całe życie, a luksusowym akcesorium, którym można zaimponować innym hustlerom. Reasonable Doubt, efekt tego widzimisię, wyszedł daleko poza dilerskie kręgi i tak naprawdę zmienił grę na zawsze. Być może to trochę nie fair, żeby odmawiać Jayowi artystycznych ambicji, ale patrząc z perspektywy czasu – również na The Blueprint – tu chodzi nie tyle o samą muzykę, ile o możliwość udowodnienia czegoś. The Blueprint miał piekielnie przekminioną konstrukcję. Na album trafiły przeboje dla mas, morderczy diss, o którym dyskutował cały świat rapu, a jedynym gościem jest Eminem, który po wydaniu The Marshall Matters LP osiągnął status hip-hopowego bóstwa. Wszystko przebiegło zgodnie z planem, The Blueprint z miejsca stał się klasykiem i sprzedał się wybornie, choć wyszedł w najgorszym możliwym dniu – 11 września 2001 roku. Ale mimo tego zmysł Hovy nie zawiódł, a strategiczne rozkminy odpłaciły z nawiązką. To nie historia przypadkowego błysku talentu, ale ciężkiej pracy i rozsądnego projektowania.

6
Wu-Tang Clan – „Enter The Wu-Tang (36 Chambers)” (1993)

Pisanie o płytach takiego kalibru (i to z zamierzchłej przeszłości) zakrawa na stulejarstwo. Po 30 latach od premiery Enter the Wu-Tang nie da się już na temat tego materiału wymyślić niczego nowego. To jeden z pięciuset najlepszych albumów w historii według magazynu Rolling Stone, jedna ze stu najlepszych rapowych płyt według The Source, 36. najlepsza płyta lat 90. według Pitchforka, jeden z 1001 Albums You Must Hear Before You Die… i tak w nieskończoność. Krótka piłka: rap z Nowego Jorku pierwszej połowy lat 90., azjatycka mitologia i sztuki walki, blanty i dziewięciu MCs, z których sześciu to hall of fame, how cool is that?! Enter the Wu-Tang to jest płyta pomnik i płyta forteca. Jest po***ana i groźna. Na C.R.E.A.M. i Wu-Tang Clan Ain't Nuthing ta F' Wit uczyliśmy się kochać hip-hop.

5
Notorious B.I.G. – „Ready To Die” (1994)

Puff Daddy na początku lat dziewiędziesiątych był zagotowanym od ambicji młokosem, który zamierzał przejąć rap grę i show-biznes, nie biorąc przy tym jeńców. Utalentowany stażysta, który zdobył pierwsze szlify, rozwijając w Uptown Records talenty Jodeci i Mary J. Blige, swoje własne imperium Bad Boy Records zaczął budować na talencie Notoriousa B.I.G. Debiut 22-letniego, wielkiego (193 cm wzrostu, około 180 kg wagi) Notoriousa uczynił go z miejsca jedną z najważniejszych figur rapu ze Wchodniego Wybrzeża. Ten album miał wszystko. Narracje charyzmatycznego i doświadczonego przez życie rapera, którego głęboki głos był szorstki i pełen melodii zarazem. Produkcje wybitnych beatmakerów jak DJ Premier czy Lord Finesse. No i złoty dotyk Puffa, który nie bał się flirtu z popem i nie pozwolił Biggiemu rymować wyłącznie na tradycyjnych, nowojorskich bitach. Big Poppa miał w sobie elementy g-funku, a Juicy na efektowym samplu z repertuaru soulowej grupy Mtume pozwolił obrazowo fantazjować Notoriousowi na temat jego życiowych marzeń. I was all a dream, czyli pierwsze słowa singla, stały się dość szybko mantrą każdego, kto słuchał wtedy rapu. W sumie – wtedy i dziś.

4
Kendrick Lamar – „Good Kid, M.A.A.D. City” (2012)

Miesiąc po premierze debiutu Section.80 Kendrick grał koncert w Hollywood. Występ stał się wydarzeniem, bo na scenie pojawiły się legendy  lokalnej sceny: Snoop, The Game, Warren G, Kurupt. Artyści solidnie spropsowali Lamara, informując przy tym, że to Kendrick poniesie symboliczną pochodnię dla Zachodniego Wybrzeża jako jego najwybitniejszy reprezentant. Jeśli ta koronacja mogła się komuś wydawać przedwczesna, to w październiku 2012, gdy ukazał się album Good Kid, M.A.A.D City – mało kto miał już wątpliwości. K-Dot skonstruował złożony i różnorodny koncept-album opowiadający o ciężkim życiu w jednej z gorszych dzielnic Los Angeles, w którym nie brakuje dramatu, grozy, nostalgii i... uczuć. Poza tym to także kopalnia hitów. Koronnym przykładem jest Bitch, Don’t Kill My Vibe; numer stał się szlagierem, który doczekał się dziesiątek interpretacji innych wykonawców, remixu z Jayem-Z oraz wersji z Lady Gagą, która wypuściła do sieci wersję z zaśpiewanym przez siebie refrenem. Tak właśnie debiutował na szeroką skalę nowy król Zachodniego Wybrzeża, a dziś – król hip-hopu at all.

3
Kanye West – „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” (2010)

Poprzednia dekada była czasem, gdy ekspres Kanye West nabierał coraz większej prędkości na torowisku światowej popkultury. Pierwszy big bang Ye to reanimacja kariery Jaya-Z za sprawą produkcji na The Blueprint. Potem był natchniony debiut The College Dropout i postępujący proces łamania rapowych stereotypów, który był jednym z głównych czynników, jakie uczyniły z Westa największą gwiazdę pop na świecie. Symbolicznym momentem ataku Kanyego na szańce mainstreamu było zwycięstwo Graduation w korespondencyjnym pojedynku na sprzedaż z Curtisem 50 Centa. Ostatecznie Kanye miejsce w historii zapewnił sobie w dniu premiery My Beautiful Dark Twisted Fantasy, tej rozbuchanej superprodukcji, a równocześnie projekcji ego z rozpasaną listą gości i wywrotowym doborem sampli. Tak epickiego albumu pop nie było od czasów Thrillera. Tak szaleńczego i chaotycznego albumu pop nie było nigdy.

2
Kendrick Lamar – „To Pimp A Butterfly” (2015)

Kendrick poproszony w audycji radiowej Big Boy TV o ułożenie swoich albumów w kolejności od najlepszego do najgorszego, umieścił To Pimp A Butterfly na przedostatnim miejscu (za DAMN. i good kid, m.A.A.d city). Tymczasem w 2015 roku za sprawą tego krążka zupełnie rozbił bank. Rzadko kiedy zdarza się aż taka dominacja jednego tytułu w końcoworocznych podsumowaniach. To Pimp A Butterfly zostało uznane za płytę roku m.in. przez tak odległe od siebie media, jak Rolling Stone, Billboard, Pitchfork, Spin czy Complex. I nie było w tym cienia kontrowersji. Trzeci longplay Lamara to zapierająca dech w piersiach narracja zbudowana wokół rozwijającego się stopniowo poematu, opowiadająca o Ameryce czasów Baltimore i Ferguson, ale też o cenie sukcesu i poszukiwaniu tożsamości. To bezdyskusyjne artystyczne zwycięstwo i monumentalne dzieło pod znakiem fascynacji szalonym jazzem z wytwórni Brainfeeder (wśród gości m.in. Flying Lotus, Thundercat i Kamasi Washington), Outkastami i Tupakiem, który jest swoistym patronem tego krążka. Wielka płyta na ciekawe, choć mroczne czasy.

1
Nas – „Illmatic” (1994)

Czy dzisiaj, po prawie 30 latach, jakie minęły od premiery Illmatic, da się o tej płycie napisać coś nowego? Niespecjalnie, ale postarajmy się uporządkować fakty. Kiedy Nas zaczął nagrywać debiut, miał 19 lat. Ostatni raz tak młody człowiek dokonał równie wielkiej rzeczy na polu kultury, gdy w XIX wieku Rimbaud napisał Sezon w piekle i przed dwudziestką zakończył karierę poety. Nasir miał być kolejnym Kool G Rapem czy drugim Rakimem, ale za sprawą Illmatic pozjadał nie tylko jednego i drugiego, ale całą ówczesną scenę w ogóle. Nikt przed nim nie stosował takich zabiegów słownych i narracyjnych, a produkcje, które weszły na jego pierwszą płytę (wśród autorów m. in. DJ Premier, Pete Rock, Large Professor), zdefiniowały to, jak myślało się i myśli o nowojorskim brzmieniu pierwszej lat 90. To nie jest przypadek, że trzy czwarte raperów na świecie i w Polsce, bez względu na to, z której są generacji i jaki rap robią, powołują się na Nasa. To jest Pismo Święte tej gry, po prostu. Fun fact: Illmatic dopiero w 2001 roku pokryło się platyną i generalnie uchodziło za komercyjną wtopę.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Różne pokolenia, ta sama zajawka. Piszemy dla was o wszystkich odcieniach popkultury. Robimy to dobrze.
Komentarze 0