Billie Eilish wszystko wolno? Recenzujemy „HIT ME HARD AND SOFT”

Zobacz również:Jeśli jesteście z teamu Billie Eilish... to na pewno siądzie wam BENEE. Nam siadła
Billie Eilish
fot. archiwum dystrybutora

Płyta poklejona z piosenek, które do siebie nie pasują, wciąga niekonsekwencją. Billie Eilish nagrała niepowtarzalny album, na którym sporo się powtarza. Pobij to.

Jeżeli zapomnisz swoje imię, już nigdy nie wrócisz do domu – mówi Haku do Chihiro, gdy ta coraz bardziej ulega opresyjnym manipulacjom krainy bogów i tracąc wspomnienia, wytraca tożsamość. Gubi się, nie wie, kim jest, nie pamięta, kim była wcześniej i na chwilę staje się kimś zupełnie innym – nowym bytem uformowanym pod cudze dyktando. To ma sporo sensu, że Billie Eilish zatytułowała jedną z piosenek na nowej płycie HIT ME HARD AND SOFT właśnie imieniem głównej bohaterki Spirited Away: W krainie bogów. Sława gubi, rozpuszcza tożsamość, zamienia w awatar poklejony ze strzępków wywiadów i komentarzy na Instagramie.

Dekonstrukcja gęby

Zwłaszcza sława, która przychodzi nagle, w młodym wieku i napiera z ogromną siłą, a Eilish miała zaledwie 17 lat, gdy wydała swoją przełomową debiutancką płytę When We All Fall Asleep, Where Do We Go, krążek obsypany Grammy i sprzedany w bestsellerowym nakładzie. Muzyczka przyznaje w wywiadach, że przygniótł ją ciężar cudzych wyobrażeń o tym, kim jest i kim powinna być. Na drugiej, wydanej trzy lata temu płycie Happier Than Ever weszła więc w postać melancholijnej blond seksbomby, by przewrotnie zadrwić z powszechnych oczekiwań wobec młodej kobiety uprawiającej muzykę rozrywkową – niestety najsłabszym kawałkiem tej układanki była właśnie muzyka, której brakowało charakteru i świeżości. Piosenki drażniły przerostem stylizacji nad treścią, produkcja ciążyła w kierunku przezroczystego, konfekcyjnego pop jazzu, a samo alter ego nie wystarczyło, by uratować koncept.

Eilish przeglądała się w sławie jak w krzywym zwierciadle, poddawała dekonstrukcji gęby, które jej po drodze przyklejono, szukała siebie, ale ukojenie w tej tożsamościowej szarpaninie znalazła dopiero na płycie numer trzy. Ten album to ja, nie żadna persona – mówiła w niedawnym okładkowym wywiadzie dla Rolling Stone. Wróciłam do dziewczyny, którą kiedyś byłam. Opłakiwałam ją w żałobie. Szukałam jej we wszystkim, ale świat ją przytłoczył, utonęła. Nie pamiętam, w którym momencie zniknęła. Na HIT ME HARD AND SOFT, niczym Chihiro, Billie Eilish szuka drogi do domu – i żeby ją znaleźć, wyrusza w nieznane.

Hayao Miyazaki do przygodowego fantasy o heroicznej eskapadzie rezolutnej dziesięciolatki dopisuje mądrą i wielowarstwową egzystencjalną przypowieść, z której wybrzmiewają lęki przed zagładą ekologiczną, tęsknota za sycącym kontaktem z naturą i pustka konsumpcyjnych podniet. Prywatna misja bohaterki nabiera politycznego wydźwięku. U Eilish też to, co prywatne, od zawsze bywało polityczne, bo przecież mrok pierwszego albumu oddawał nastroje amerykańskich zetek – pokolenia dorastającego w czasach epidemii kryzysów psychicznych, masowych strzelanin w szkołach, pogłębiających się nierówności ekonomicznych i apokaliptycznych prognoz, że dzieciaki z generacji Z czeka dorosłość w zdegradowanym świecie.

Billie eilish
fot. archiwum dystrybutora

Na HIT ME HARD AND SOFT 22-letnia Eilish znów zaskakuje dojrzałością świadomego przekazu. W Skinny podejmuje temat bezwarunkowej akceptacji własnego ciała, wypracowanej w kulturze zafiksowanej na rozmiarze. Ludzie mówią mi, że wyglądam na szczęśliwą / Tylko dlatego, że schudłam / Ale ta dawna ja to wciąż ja, prawdziwa ja / Myślę, że piękna – śpiewa. W soczystym erotyku Lunch z właściwym sobie tupetem i humorem przejmuje kontrolę nad publiczną opowieścią o swojej biseksualności. Znam ludzi, którzy zaczynają czuć się w pełni komfortowo ze swoją seksualnością dopiero, gdy mają 40, 50 czy 60 lat. Potrzeba czasu, by poznać siebie. To nie fair, że w internecie siłą zmuszają cię do deklaracji, kim jesteś – odpowiadała w tej samej rozmowie z magazynem Rolling Stone, pytana o sytuację sprzed kilku miesięcy, gdy w krótkim wywiadzie na ściance została de facto zmuszona do publicznego comingoutu, którego nie planowała.

Lepsza niż Taylor i Beyonce

Nostalgiczne Skinny i zadziorne Lunch, właśnie w tej kolejności, otwierają nowy album Billie Eilish i to w opozycji tych dwóch piosenek sumuje się filozofia wydawnictwa. HIT ME HARD AND SOFT to płyta kontrastów, siły i subtelności, eterycznych ballad i mięsistych refrenów, recyklingu sprawdzonych patentów i zuchwałego poszukiwania nowych formuł. Na poziomie aranżacji elementem, który spaja całość i stanowi oś płyty, ma być kwartet smyczkowy. W tekstach Eilish przygląda się z bliska kolejnym etapom tej samej relacji romantycznej – od ekscytującego, intensywnego startu, po gorzki finał. Rodzeństwo – Billie Eilish niezmiennie pisze i nagrywa piosenki w duecie z bratem Finneasem – zdaje się równocześnie robić dwa kroki w tył i trzy do przodu. Premierowy album z jednej strony syntetyzuje dotychczasowe dokonania tandemu: Lunch ma w sobie sporo z Bad Guy, a w epickim finale The Greatest materializuje się bezdyskusyjny talent rodzeństwa do zamaszystej piosenki filmowej (nie bez powodu mają na koncie dwa Oscary, za numery do Bonda i Barbie). Z drugiej strony to płyta prób i eksperymentów, która wprowadza sporo nowości do portfolio rodzeństwa. Eilish świetnie sprawdza się w konwencjonalnie ejtisowym przeboju Birds Of A Feather – to zresztą obok wspomnianego The Greatest, z jego przewrotnym studium tęsknoty, pożądania i desperackiej walki o uwagę, jeden z najmocniejszych punktów płyty. Pozwala sobie na więcej jako wokalistka, szepcze jak kiedyś, ale i śpiewa pełnym głosem, krzyczy. Pozwala sobie na więcej jako autorka tekstów, bo to najbardziej osobisty z jej albumów. Generalnie HIT ME HARD AND SOFT jest konsekwencją pozwalania sobie. Billie i Finneas robią, co im się podoba. Budują dramaturgię płyty w oparciu o nieobliczalne zwroty akcji, skaczą po tempach, żonglują nastrojami, smakują różnych estetyk, czasem na przestrzeni jednaj piosenki. Na HIT ME HARD AND SOFT, cytując klasyka, wszystko, k****, skręca i w tej niekonsekwencji jest metoda.

Billie eilish
fot. archiwum dystrybutora

Płyta złożona z piosenek, które do siebie nie pasują, jest manifestem absolutnej wolności. Billie Eilish skutecznie opiera się stereotypowym pomysłom, że wokalistka pop musi być jakaś. Smutna albo wesoła. Nieśmiała albo pewna siebie. Romantyczna albo seksualna. Jak Beyonce albo jak Taylor Swift. Tymczasem Eilish na tej samej płycie śpiewa o radościach zachłannie konsumowanego romansu i bólu nieodwzajemnianego uczucie, jest jednocześnie bezczelna, nostalgiczna i wyzwolona, wrażliwa i cyniczna, poważna i szydercza. A, i nagrała płytę lepszą niż tegoroczne albumy Beyonce i Taylor Swift razem wzięte.

Zobacz także:

Nicki Minaj: raperka, która słucha radia Złote Przeboje

Gdyby Dua Lipa nie istniała, trzeba byłoby ją wyczarować

Wiele hałasu o country: Beyoncé nie wyszła rewolucja

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarka. Kiedyś wyłącznie muzyczna, dziś już nie tylko. Na co dzień pracuje w magazynie „Glamour”, jako zastępczyni redaktorki naczelnej i szefowa działu popkultura. Jest autorką podcastu „Kobiety objaśniają świat”. Bywa didżejką.
Komentarze 0