Louis w takim stylu otwiera album Maestro, że – korzystając z piłkarskiej nomenklatury – pasowałoby określenie joga bonito. Follow-upuje Karwana i Kiler-ów 2-óch, rozdaje punche... Można by pomyśleć, że rozgrywa we Fred Perry mecz pokazowy, ale mecze pokazowe pozbawione są stawki, a samodzielna weryfikacja po zamknięciu Trylogii sycylijskiej to przecież stawka całkiem wysoka.
Tryptyk jest gotowy, a co za tym idzie nasza wspólna droga właśnie dobiegła końca. Ale nie smuć się, wszystko przecież kiedyś ma swój koniec – wybrzmiewało w epilogu Akademii Sztuk Pięknych. Avi i Louis Villain użerali się z kopułą tak, jak Michelangelo, ale było warto, biorąc pod uwagę ich pozycję na scenie jeszcze kilka lat temu i obecnie. W recenzji tamtego wydawnictwa pisałem, że doszli do ściany, ale wykręcili przy tym życiówkę. Perfect timing, żeby ruszyć z kolejnym przedsięwzięciem.
Louis nie pierdolił się w tańcu, jeśli chodzi o założenia pierwszego autorskiego dokonania i nie poprzestał na albumie producenckim. Zgromadził imponujący zestaw gości (Kaz Bałagane, Otsochodzi, Pezet, Kabe, CatchUp i Kukon, Avi, Małolat, Eo, Szczyl, Guzior), ale przygotował również własne zwrotki i refreny. Wycyzelowane wersy oraz natężenie słownych gier dowodzą, że nie pisał ich na kolanie; a skoro dysponuje do tego głosem zakapiora i charakternym delivery – nie jest może tak, że wpierdolił czołówkę raperów, ale w żadnym momencie nie dał odczuć, że reprezentuje inną dyscyplinę sportu. Zarzucić mu można co najwyżej, że ten dynamiczny materiał – poskładany najczęściej z mniej niż trzyminutowych utworów – traci rozpęd wraz z trzema solowymi numerami na finał; powtarzalność i brak wyobraźni w melodyzowanych fragmentach; ewentualnie jeszcze pewną uliczną monotematyczność, ale po pierwsze widziały gały, co brały, a po drugie – remedium stanowią featy.
Na tym poziomie Maestro jest bardzo mocnym tytułem. Weźmy Criminal; Kaz zapowiadał jedną z ostatnich swoich zwrotek w takim klimacie i o takiej tematyce (Scena mnie oświetla, a nie żarówa na dołkach / Talerz, z którego jem, to nie będzie nigdy spiołka) i razem z gospodarzem dowiózł highlight; chociaż umówmy się, że nie wychodzi ze stefy komfortu. Podobnie zresztą, jak pozostali autorzy featuringów, którzy robią u Louisa Villaina to w czym są najlepsi. Może Otso jest bardziej zaczepny niż we własnych nagraniach; Pezet świetnie koresponduje z tym beatem jak z Muzyki klasycznej, tradycyjnie opłaciło się wziąć CatchUpa do refrenu; do odnotowania partia Guziora, o której wspominał w naszym wywiadzie.
Maestro to przy tym wciąż album producencki, o którym można by dyskutować przy okazji naszego zestawienia TOP 10 najlepszych płyt producenckich w historii polskiego rapu, bo Louis w warstwie muzycznej zrobił podobny popis, jak w tekście Fred Perry; jakby chciał zaprezentować całą swoją kreatywność. Żadna nowość, że najbliższe jest mu minorowe ulicznictwo, ale – jak trzeba – tnie sampel wszerz i wzdłuż; tak że Pezet czuje się jak w 2002 i to jest master plan; nie cyka się nawiązań do drillu, stopy na raz czy iberoamerykańskiej pościelówy. Udało mu się w ten sposób znaleźć złoty środek pomiędzy spójnością, a urozmaiceniem. I brzmi to wszystko znacznie lepiej niż zdarzało się w przeszłości na krążkach z Avim.
Avi pojawia się na Maestro w SOS i choć eksploatuje obruchany patent, potwierdza wysoką formę; podobnie jak w Business Class u Pezeta na Muzyce komercyjnej. Kaskadowo rosną więc oczekiwania względem jego solowego materiału. Nie żegnali się z Louisem dokumentnie na wysokości Akademii Sztuk Pięknych, bo w finale padały tam słowa do zobaczenia, przyjaciеlu; evviva l'arte! I okazuje się, że nie były to słowa bez pokrycia.