Wreszcie jest. Długo wyczekiwana adaptacja opasłej Fundacji słynnego pisarza i naukowca Isaaca Asimova pojawiła się w streamingu. A dokładniej na platformie Apple TV+, gdzie są już dostępne dwa premierowe odcinki.
Wrażenia na gorąco? Spektakularne. Co prawda mówimy o reakcjach na dwa pierwsze epizody serii. W ramach debiutanckiego sezonu obejrzymy ich dziesięć. Premiera kolejnych w opozycji do netfliksowego binge-watchu i w starym telewizyjnym stylu. Czyli co tydzień.
Zanim przejdę do zachwytów nad wizualnym rozmachem – szybki background historyczny. Oryginalna Fundacja została najpierw wydana w formie krótkich opowiadań, później regularnej powieści, która rozwinęła się w trylogię, a po latach w serię siedmiu publikacji. Obecnie dzieło napisane przez Isaaca Asimova stanowi klasykę hard science-fiction. Czyli nurtu, w którym nauka przecina się z technologią, a elementy supernaturalne stanowią jedynie dodatek. Podobnie jak w literaturze Stanisława Lema czy Arthura C. Clarke’a.
Za streamingową adaptację odpowiedzialny jest producencki duet David S. Goyer i Josh Friedman. Pierwszy ma na koncie współpracę z Christopherem Nolanem przy trylogii o Batmanie. Działał też przy – w pewnych kręgach kultowych – filmach o Blade, czarnym łowcy wampirów. Z kolei w przyszłym roku światło dzienne ujrzy netfliksowy The Sandman oparty na komiksie Neila Gaimana, w którym również maczał palce. Generalnie: Goyer to jeden z wyróżniających się scenarzystów i producentów ostatnich trzech dekad. Z kolei Friedman zbierał doświadczenie przy telewizyjnym Terminatorze czy dostępnym na Netfliksie Snowpiercerze.
Trzeba przyznać, że porwanie się na Fundację jest sprawą wymagającą odwagi. Epickość i rozległość dzieła może łatwo stać się problematyczną kwestią. Po dwóch epizodach streamingowego blockbustera jedno jest pewne. Udało się zachować balans pomiędzy wizualnym majestatem, iście kinową, powolną narracją i wciągającymi – choć niepozbawionymi banału – dialogami.
Duża w tym zasługa dobrego castingu i doświadczonej obsady. W rolach głównych pojawiają się m.in. Jared Harris, który wypłynął na szerokie wody dzięki Czarnobylowi. W przeboju HBO Brytyjczyk zinterpretował postać Walerija Legasowa. W Fundacji sportretował wybitnego psychohistoryka Hariego Seldona, który precyzyjnie przewiduje upadek Galaktycznego Imperium. Imperium, na którego czele stoi trójka sklonowanych władców: Brat Świt, Brat Dzień i Brat Zmierzch. Najwięcej ma do powiedzenia ten środkowy, którego gra Lee Pace. Bezwzględny tyran, który dla własnego interesu jest w stanie poświęcić miliony istnień. Przekonująca jest również debiutantka Lou Llobell wcielająca się w protagonistkę. Jednak na rozwinięcie portretów psychologicznych i pełną ekspozycję bohaterów potrzeba jeszcze czasu.
Fabuła, która odbiega dość znacząco od pierwowzoru, skupia się na przygodach młodej adeptki Seldona – Gaal. Matematycznej geniuszki, która przybyła z – postrzeganej jako barbarzyńska – planety Synnax i ma pomóc w uratowaniu galaktyki przed rozpadem. W oryginale był to oczywiście mężczyzna – w serialu jest to postać kobieca. Nie muszę dodawać, że wśród radykalnej fanbazy spowodowało to wzburzenie i jęki zawodu. Nic dziwnego, przecież świat fantastyki zawsze cierpiał na problem toksycznej męskości. A na jakiekolwiek próby wpisania się w poprawność polityczną reagował jak na odór duriana.
Jakkolwiek sztampowo może brzmieć historia opowiedziana w Fundacji, trzeba przyznać, że po dwóch odcinkach czuć powiew świeżości. Trochę tu space-operowego rozmachu Gwiezdnych Wojen, trochę mroku Riddicka i Diuny, a trochę elegancji Star Treka wymieszanego z grozą Obcego. Jesienny hit Apple TV+ może i nie wjechał z takim impetem, jak Sébastien Haller do Ligi Mistrzów. Mimo to premierowe epizody dostarczają wielu wrażeń. Szczególnie audiowizualnych, aktorskich i związanych z atmosferą przytłaczającego wręcz uniwersum. Wystarczy wspomnieć, że podróż z planety-miasta Trantora do znajdującego się na rubieżach Terminusa – gdzie bohaterowie planują założyć nową kolonię – trwa prawie 4 lata.
Oczywista sprawa, że znacznie więcej rozjaśni się po obejrzeniu całości. Póki co, Fundacja zdecydowanie bardziej zasługuje na pochwały niż na krytykanckie czepialstwo. Realizacja serii stoi na niespotykanie wysokim poziomie, co potwierdza tezę, że streamingi zrównały się w wielu aspektach z kinowymi blockbusterami. Od pięknych scenografii i kostiumów poprzez zaskakująco zaawansowane efekty specjalne aż do solidnego aktorstwa – tu zgadza się wszystko.
Aha, pierwsze 2,5 godziny sezonu to epickość w wydaniu slow burn. Budowanie rusztowania pod rosnące napięcie związane z główną intrygą. Przedstawienie portretów poszczególnych bohaterów i bohaterek. Zarysowanie uniwersum i wyjaśnienie widzom podstawowych reguł nim rządzących. Być może w przeciągu kolejnych odsłon akcja nabierze rozpędu, ale nawet w tym niespiesznym wydaniu Fundację ogląda się bez ziewania. Są jeszcze wprawiające w lekką konsternację przeskoki czasowe, w których serialowa teraźniejszość miesza się z przyszłością. Ale to już kwestia przyzwyczajenia.
Niewiadomą wciąż pozostaje scenariusz. Czy na przestrzeni dziesięciu epizodów uda się oddać klimat pierwowzoru? Takie zarzuty najczęściej pojawiają się ze strony hard userów literatury Asimova. Inna sprawą jest, że spora część widzów może nie znać oryginału. A co za tym idzie – ich uwaga skupi się na zupełnie innych aspektach tego galaktycznego widowiska. Czy da się rozwiązać odwieczny spór o zgodność z oryginałem? Przecież zawsze znajdzie się ktoś niezadowolony ze zbezczeszczenia materiału źródłowego. Taki już los kinowych/serialowych adaptacji.
Tak czy inaczej, w oczekiwaniu na premierę Diuny serial Davida S. Goyera wjeżdża – póki co – doskonale. Nowe odcinki Fundacji pojawiają się w każdy piątek, a finał pierwszego sezonu planowany jest na 19 listopada. Niech to się utrzymuje!