Kiedy Netflix ogłosił drugi sezon dystopijnych animacji radości nie było końca. Niestety, po obejrzeniu ośmioodcinkowej serii - nawiązując do jednego z epizodów - entuzjazm wyparował.
Kiedy w 2019 roku zachwycaliśmy się premierową odsłoną animowanych adaptacji klasyków science-fiction wydawało nam się, że ujrzeliśmy nową jakość. Świeżość nie tylko pod względem wizualnym, ale i w warstwie scenariuszowej. Niebywałe napięcie, żonglerka nastrojami i błyskawiczne przejścia od ciężkostrawnej, życiowej tematyki do zupełnie lajtowych rzeczy.
Pisaliśmy wtedy, że Love, Death & Robots obejmuje osiemnaście krótkometrażowych filmów animowanych dla widzów 18+. To prawdziwy festiwal rozmaitości, ponieważ każdy z epizodów jest niezależną fabułą, a w produkcje zaangażowały się liczne studia animacji. (...) Jak bardzo zwariowany jest to miks? Mamy m.in. humoreskę o jogurcie, który przejmuje władzę nad światem, epizod poświęcony roli wilkołaków w wojnie z terroryzmem, sci-fi osadzone w realiach amerykańskiej wsi, horror z Drakulą w roli głównej czy steampunkową opowieść, której akcja toczy się w Hongkongu. Co je łączy? Tytułowe miłość, śmierć i roboty oraz zwroty akcji i puenty, które są równie spektakularne jak te w Czarnym lustrze. Obie produkcje można w pewnym stopniu traktować jako komplementarne z uwagi na ponurą futurologię, która je definiuje. W przypadku poszczególnych odcinków trudno również uniknąć skojarzeń z Ghost in the Shell czy Interstellar.
Po znakomitej pierwszej części dostaliśmy zrobioną na siłę, niespecjalnie angażującą i do bólu przewidywalną dwójkę. Wygląda na to, że poprzeczka zawieszona przez Davida Finchera, Tima Millera i resztę ekipy okazała się nie do przeskoczenia. Tym bardziej zaskakujące, bo drugi sezon posiada skondensowaną formę. Już nie osiemnaście, a tylko osiem odcinków. Wynikiem tego mniejsza różnorodność, ale też zwyczajna przeciętność. Wydawać by się mogło, że mniej treści przyniesie więcej jakości, ale tak się nie stało.
Love, Death & Robots zabrnęło w ślepą uliczkę. Niepotrzebnie powiela patenty, które podziwialiśmy w pierwowzorze, ale ze znacznie słabszym efektem. Już pierwszy segment zasiewa ziarno niepokoju. Dostajemy wyplutą z generatora historyjkę o pojedynku człowieka z robotem domowym, u którego włączają się zabójcze instynkty. Wiecie, HAL jest groźny i nie przepada za humanoidami. Komunikat jest aż nazbyt bezpośredni: ludzie, uważajcie, bo roboty przejmą nad wami kontrolę. Tak, słyszeliśmy to - i widzieliśmy - setki razy.
Ice - coming-of-age o podziwianiu wielorybów i potrzebie przynależności - to przynudnawy wypełniacz. Dziwne, bo jej autor - Robert Valley - odpowiedzialny był za najlepszy moment pierwszego sezonu, czyli Zima Blue. Nieco lepiej wygląda to w pełnym walki z wewnętrzymi demonami trzecim epizodzie. Nie obyło się bez kalek z Blade Runnera - pluszowe dinozaury zamiast papierowych żurawi - i Ludzkich Dzieci. Dystopijna przyszłość, podziały klasowe będące wynikiem chęci posiadania - lub celowego odrzucenia - potomstwa. I dylematy moralne, czy aby nie posunęliśmy się zbyt daleko w dążeniu do nieśmiertelności.
Co dalej? Inspirowana Gwiezdnymi Wojnami i Diuną opowieść o samotnej tułaczce, transhumanizmie i wiecznym życiu. Całość przesłodzona egzystencjalnymi moralitetami na poziomie nauk Jordana Petersona czy literatury Paulo Coelho. Dziwi usilne dążenie twórców do przesycenia prostych - i niekiedy porywających wizualnie - animacji quasi-filozoficznym coachingiem. W przypadku jedynki robiło to wrażenie, bo autorzy podeszli do tematu z luzem, mniejszą ilością patosu i większymi pokładami kreatywności. Teraz wszystko wygląda jak niedokończone szkice.
Love, Death & Robots daleko do genialnych predykcji Philipa K. Dicka czy Stanisława Lema. Na dystansie ośmiu odcinków - z których większość trwa kilkanaście minut - nie dowiadujemy się niczego odkrywczego, jeśli chodzi o uniwersum science-fiction próbującego przewidzieć losy ludzkości. Drugi sezon cierpi na brak napięcia i dramaturgii. Szkoda, że twórcy postanowili zmniejszyć natężenie przemocy i wulgarności, które poniekąd definiowały znakomity pierwowzór. Wszystko zostało wygładzone przez co straciło charakter i wyrazistość. Za mało zapierających dech w piersiach cliffhangerów, za mało adrenaliny przyspieszającej bicie serca i szokujących plot twistów. W zamian: pakiet trywializmów i klisz.
Ale żeby nie było, że samo narzekanie. The Tall Grass nie tylko powala komiksową kreską, ale również intensywnością. Minimalistyczna gratka dla fanów dziwacznych opowieści H.P. Lovecrafta i Edgara Allana Poego. Poczucie zagrożenia niewiadomego pochodzenia i szaleństwo rojące się w zakamarkach umysłu. Z kolei All Through the House to całkiem niezła wariacja na temat Krampusa i puszczenie oczka w stronę body horroru. Przerażający Święty Mikołaj ma w sobie coś z Ksenomorfa i carpenterowskiego plugastwa z The Thing.
Wartością dodaną drugiej odsłony serii jest obecność Michaela B. Jordana, który w Life Hutch wcielił się w pilota rozbitego statku. W klaustrofobicznym otoczeniu żołnierz musi bronić się przed zrobotyzowanym psem à la Boston Dynamics. I znowu - już to widzieliśmy. Ostatni - The Drowned Giant - to z kolei adaptacja powieści J.G. Ballarda i przykład znacznie ciekawszej narracji. Główny bohater - naukowiec - opowiada o wielkich zwłokach znalezionych na plaży z gracją Davida Attenborougha.
Czy twórcom Love, Death & Robots wyczerpały się pomysły? Skończyły źródła inspiracji? Niestety, ale oglądając najnowszą antologię ciężko odpędzić się od tych myśli. Największym plusem jest to, że całość można obejrzeć w półtorej godziny. O ile serial zawodzi w kwestiach scenariuszowo-konceptualnych, tak zachowuje przystępną formę i cieszy oko przyjemnymi animacjami. Na kacowe popołudnie lub leniwy wieczór w sam raz. Z nadzieją, że ekipa stojąca za franczyzą powróci do zabójczej formy i nie ugrzęźnie w konceptach, których stali się więźniami. W przeciwnym razie, netfliksowy przebój czeka los podobny do tego, który spotkał Black Mirror.