Pamiętam prawdziwą „Wielką wodę”. Jak oceniam tę netfliksową? (FELIETON)

Zobacz również:"Elegia dla bidoków", czyli jak Hollywood wyobraża sobie wyborców Trumpa (RECENZJA)
Wielka Woda
Robert Palka/Netflix

Z perspektywy dzieciaka, który dorastał na wrocławskim Sępolnie – leżącym na wyspie oblanej Odrą ze wszystkich stron – Powódź tysiąclecia była o nerwowym oczekiwaniu i heroicznej mobilizacji sąsiedzkiej. O ekscytującej przygodzie jak z Adama Bahdaja również, choć z dorosłej perspektywy głupio się do tego przyznawać. Ekipa od polskiego Czarnobyla historię widziała raczej gdzie indziej, ale wykreowała duchologiczny miraż, który faktycznie pozwala przejrzeć się na nowo w wydarzeniach tamtych dni.

W kinie katastroficznym woda bywa bardzo dynamiczna, we Wrocławiu jednak nie było przerwania tamy, wtargnięcia fali, poziom wody się stopniowo podnosił, czasem drastycznie, ale tu chodziło głównie o rozległość; o przeobrażenie miasta – tłumaczył scenograf Marek Warszewski na łamach Polityki. Jego słowa oddają charakter grozy, która spadła na miasto ćwierć wieku temu. To był czas nieustającego napięcia, które pchało mieszkańców masowo na wały czy mosty, skąd wpatrywali się w ciemną wodę; napięcia rosnącego wraz ze złowróżbnymi informacjami, które napływały z regionu.

Wypada przypomnieć w tym miejscu, że jeżeli pierwsza Wojna w Zatoce Perskiej uznawana jest za moment rewolucji medialnej – zachowując odpowiednie proporcje – Powódź tysiąclecia przyspieszyła procesy, które później stanowiły codzienność w erze kanałów informacyjnych. I w serialu ukazany został poligon doświadczalny telewizji TeDe, która z nieistniejącego już wieżowca Poltegor rozpoczęła nadawanie nieprzerywanego programu specjalnego, poświęconego powodzi.

Wielka Woda
Robert Palka/Netflix

Z lokalnej perspektywy zaskakuje, że zbyt wiele miejsca nie poświęcono wrocławskiej codzienności. Zwłaszcza, że po bizantyjsku odtworzono miasto z epoki, a zalany Trójkąt Bermudzki zrobiony na basenie w Srebrnej Górze to jest generalnie realizacyjny peak dla polskiego kina podobnie jak ostatnio Broad Peak, o którym pisałem w recenzji: to nie jest sytuacja typu „mamy Hollywood w domu”; to po prostu Hollywood. Zespół reżysera Jana Holoubka próbę generalną zrobił sobie wcześniej w Rojście '97, co pozwoliło na wizualny upgrade w kolejnej produkcji. Największą zasługą jest chyba to, że nie zrobiono Hawkins w stanie Indiana z Wrocławia, a z Wielkiej wody retrowave'owego jarmarku, a postawiono na wiarygodność z tym całym paździerzem i siermięgą zapuszczonych kamienic czy postpeerelowskich gabinetów.

Ale w Wielkiej wodzie nie ma właściwie atmosfery rosnącego niepokoju w mieście. Nie ma tego zrywu wrocławian, którzy w dużej mierze własnymi siłami obronili miasto przed jeszcze większą katastrofą; nie ma dokumentacji życiowych dramatów czy banalnych trudności, z którymi trzeba się tu było borykać. Scenarzysta Kasper Bajon mówił we wspomnianym materiale z Polityki, że powódź stała się mitem założycielskim nowego Wrocławia, ale nieszczególnie znajduje to odbicie w serialu. Swoją drogą Bajon dorzuca, że Wrocław przed powodzią był miastem nie do końca ukonstytuowanym; wielu ludzi nie było pewnych, że Niemcy jednak nie wrócą, panowała atmosfera czekania, co wydaje się – delikatnie rzecz ujmując – mocno naciągane, ale to tak off-topic.

Wielka Woda
Robert Palka/Netflix

Ale nie jest to zarzut w kierunku reżyserów (Jan Holoubek, Bartłomiej Ignaciuk) czy scenarzystów (Kasper Bajon, Kinga Krzemińska), którzy po prostu w innych miejscach dostrzegli środki ciężkości fabuły. Atmosfera na ekranie gęstnieje z każdą chwilą w podwrocławskiej wsi, co prowadzi do desperackiej obrony przed żywiołem i władzą. Taki konflikt miał miejsce, a nazwa miejscowości Łany była na ustach wszystkich.

W tym samym czasie rozgrywa się urzędniczy dramat; festiwal bezsilności i niekompetencji. Tomasz Kot perfekcyjnie uchwycił dwuznaczną rolę prezydenta Bogdana Zdrojewskiego, który ramię w ramię z wrocławianami walczył na wałach Odry, ale był przy tym oskarżany o robienie sobie publicity. Leniwy writing wykonany został natomiast w przypadku postaci wiceministra granego przez Leszka Lichotę. To jedyny czarny charakter w Wielkiej wodzie; pozbawiony zupełnie odcieni szarości, a przez to zupełnie nierealistyczny. Wytłumaczenie nasuwa się samo – stanowi on symbol zdrady Wrocławia przez rząd z Warszawy, a takie poczucie rzeczywiście było wówczas żywe. Na przeciwległym biegunie znajduje się z kolei Tomasz Schuchardt i jego luźna wariacja na temat wicewojewody Andrzeja Kalisza. Serialowy Jakub Marczak w za dużym garniturze – trochę dobroduszny, trochę fajtłapowaty – kradnie dla siebie w dużej mierze Wielką wodę.

No i jest jeszcze wątek obyczajowy z pierwszoplanową rolą Agnieszki Żulewskiej, która wciela się w Jaśminę Tremer – hydrolożkę na metadonie, marnotrawną córkę Anny Dymnej z Co gryzie Gilberta Grape’a, kobietę po przejściach; niezmiennie od dekady na ekspresji z Defto, co jednak w jakiś sposób wciąż działa. Splot tych osi narracyjnych miał być przebojem na sukces – podobnie jak miało to miejsce w przypadku Czarnobyla. Przyznaje to sama producentka i pomysłodawczyni Wielkiej wody – Anna Kępińska.

Wielka Woda
Robert Palka/Netflix

I Wielka woda długo okazuje się zaskakującym triumfem rodzimego kina gatunkowego – na przecięciu produkcji katastroficznej i obyczajowej. Pisał o tym zresztą u nas Rafał Krause we właściwej recenzji serialu. Ale pozostaje niesmak wywołany tym, że przekombinowano w scenariuszu – szukając sensacji, zwrotu akcji czy hollywoodzkiego gagu? Do rangi symbolu przechodzi na naszych oczach ucieczka krokodyla z ZOO. Okoliczności odnalezienia się córki Jakuba Marczaka na Kozanowie to też jest daleki odlot. Tak samo, jak starcie mieszkańców fikcyjnych Kąt i policji, wyglądające jak rekonstrukcja historyczna przeprowadzona przez Kabaret Moralnego Niepokoju.

Wielka Woda
Robert Palka/Netflix

A przecież samo życie – w cieniu śmierci i rozpaczy – pisało we Wrocławiu z lipca 1997 roku na tyle efektowny teatr absurdu, że nie trzeba było wysilać się nad fikcją. Bo na przykład zintensyfikował się wędkarski movement, gdy Czesi spuścili ze stawów hodowlanych wodę razem z karpiami i w samym środku zagrożenia powodziowego fanatycy gromadnie wychodzili nad Odrę, żeby moczyć kija. Jak w pandemii – zaworem bezpieczeństwa dla ludzi okazywało się życie towarzyskie, co akurat zostało pokazane w scenie wesela. Nie brakowało dzieciaków, dla których tamto lato to były Wakacje z duchami – nieświadomość i przestrach mieszający się z ekscytacją są przecież wpisane w małolactwo. A wtedy jeszcze można było zgarnąć fajne fanty z pomocy albo pojechać na kolonie dla powodzian...

Po co więc to stado zebr na Przedmieściu Oławskim czy absurdalna akcja ratunkowa, gdy Jaśmina Tremer podaje heroinę matce, która zostaje następnie wciągnięta liną na wyższe piętro przez znajomych helupiarzy córki?!

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Senior editor w newonce.net. Jest związany z redakcją od 2015 roku i będzie stał na jej straży do samego końca – swojego lub jej. Na antenie newonce.radio usłyszycie go w autorskiej audycji „The Fall”, ale też w "Bolesnych Porankach". Ma na koncie publikacje w m.in. „Machinie”, „Dzienniku”, „K Magu”,„Exklusivie” i na Onecie.