Kiedy po raz ostatni Guzior wydawał album, klaustrofobiczne dni lockdownu przechodziły w tygodnie, a tygodnie w miesiące. Wiatr dawno rozgonił ciemne, skłębione zasłony pandemii, ale u Matiego niewiele się zmieniło. Nie wychodzi z chaty, robi rapy, chowa się jak Hobbit.
Jeśli przypomnicie sobie realia covidowe, to miały swoich popkulturowych bohaterów. Niemal dokładnie w tym samym momencie, gdy kraj zamknięto na cztery spusty, Król tygrysów pozwolił znaleźć wytchnienie w oparach absurdu. Potem Michael Jordan wrócił, kiedy potrzebowaliśmy go najbardziej, a The Last Dance miało taką upliftingową moc, że aż się chciało robić depth jumpy na wyskok wśród wszechogarniającej beznadziei.
Jak – pod koniec 2020 roku – ukazała się Pleśń, dostarczyła innego rodzaju emocji. Guzior – co wówczas opisywaliśmy – dostarczył ścieżkę dźwiękową do orbitowania w zamknięciu; pozwalał w jakiś sposób odnaleźć komfort w dyskomforcie.
Pochodzący z Wrocławia raper, funkcjonujący właściwie od początku jako idol nieobecny, powraca teraz po jeszcze dłuższym okresie oczekiwania niż ten między Evil_Things i Pleśnią. Ale u niego najwyraźniej nie tylko na trackach czas płynie w slow-mo. Nowy materiał stanowi więc zapis z izolacji; jakby pamiętne obostrzenia nigdy nie zostały zluzowane. Guzior sam kreśli w INTRO27 taki obraz, że ruchy robi głównie z domu; że żyje głównie po zmroku. Wykorzystuje w utworze CASTROL beat FORXSTA i dopisuje w didaskaliach, że to produkcja sprzed lat. O tym mówię, czasem nie pilnuję swoich spraw; proste. Co jeszcze u niego? W tym samym kawałku wspomina o chłodzie w relacji, hulającym jak wiatr z Arktyki. Kilka indeksów później kreśli w wersach obrazową metaforę swojej sytuacji: Jak już se lecisz wysoko, to wszyscy mówią ci że zawsze wiedzieli; jesteśmy tacy weseli, choć jedziemy pasem zieleni.
I niby w JAKI PROBLEM rzuca: Nie było mnie kilka lat, znowu nie wiem, jak mam zacząć, ale przecież wcześniej w 8 Mili sam sufluje sobie rozwiązanie, jakim jest wyrzyganie wiadra pomyj z ostatnich trzech lat. Wszystko sprowadza się do tego, że pewnie gdyby zapytać Guziora, co u niego, odpowie: stara bida.
Na G udziela tej odpowiedzi w kurwę stylowo; jak zwykle. Na przestrzeni niemal dekady, jaka upłynęła od ylloM, 32-latek wyrósł na jeden z najbardziej unikalnych głosów sceny. Ma do tego zresztą naturalne warunki z tymi niskimi tonami, głębią i matem, wydobywającymi się z masywnego pudła rezonansowego.
Guzior umiejętnie tym głosem operuje. Żodyn nie ma takiego delivery; żodyn nie ma takiej melodii. W zestawie z introwertycznym coolness factorem, nieoczywistą autoironią czy umiejętnością posadzenia zapamiętywalnego one-linera – on ma niemal zestaw jak Anatolij Kaszpirowski, żeby magnetyzować słowami.
Świetnie się słucha, jak tworzy multum kaskad; kiedy dostarcza wersy z taką siłą rażenia jak Moja mała umie ollie, twoja umie dzień ci spierdolić; gdy obrazowymi narracjami udaje mu się dać wgląd w swój samotniczy lifestyle. Na poziomie highlightów G jest on na tyle mocny, że można w sobie zmute'ować potrzebę innowacji czy twistów w warstwie lirycznej.
Ale równocześnie dawno nie było tutaj tak frustrującego materiału. Bo Mati może zasadniczo dawać z wątroby, ale też nie ustrzega się wpadek. Patrz: okropny refren BULLY czy karykaturalne follow-upowanie Harryego Pottera (cytując klasyka: how many times?!); bez kitu, brakuje jeszcze nawiązań do mitologii greckiej. Na domiar złego warstwa muzyczna jest co najwyżej mid. W większości składają się na nią Guzior type beats, definiowane przez gęste tekstury, pogłosy, minorowe arpegia na gitarze czy smutne piano, prosty bas, tępy werbel. Aha; jeszcze generyczny i przewidywalny synthwave. Na trackliście znajdują się majestatyczne bangery czy nośne refreny; fajny jest ten smaczek w postaci sample'a z Ala Greena w BILBO SKIT, ale to za mało.
W HILL BOMB Guzior namecheckuje Sevdalizę i trudno nie odnieść wrażenia, że takie Shabrang może być dla niego punktem odniesienia, ale oprawę G dzieli od tamtego wydawnictwa spory dystans na poziomie smaku, wrażliwości i detalu. To może dziwić, zważywszy że nie brakuje dojebanych producentów w peaku, operujących w bliskich wrocławianinowi rejonach estetycznych. No, zwizualizujcie sobie przecież jego krążek, gdyby zebrał beaty od Steeza, SHDWA, Hubiego czy Hvlla.
Nie przysłużyli się również G zaproszeni goście. Do tego stopnia, że trzeba zadać pytanie, kiedy ostatni raz na płycie topowego rapera featy od postaci z pierwszej linii sceny wypadły tak blado. Kukon w CASTROL to jest występ z generatora – w kawałku jak z generatora typu retrowave'owa samochodówa; Kuban w refrenie HILL BOMB robi bezbarwną powtórkę ze spokoju.; Kinny Zimmer ONCMR wypada jak Nicola Zalewski w meczu z Meksykiem; Louis Villain nie odnajduje się zupełnie na swoim własnym beacie. Do przejścia jedynie Vito Bambino w znanym wcześniej utworze CHABO.
Co dwa lata rzucam scenę, bo ją ścignę, kurwa, jednym singlem; kiedy wydam płytę, to raperzy w kraju bidne – wiezie się Guzior we wspomnianym HILL BOMB i nadal ma ku temu podstawy, bo przeciągnął G charyzmą i skillami, jak Cole Palmer przeciągnął Chelsea w minionym sezonie Premiere League. I w sumie w ten sposób także wpisuje się do polskiego hip-hopu kronik. Chociaż szlag człowieka trafia na myśl o tym, ile czasu upłynie zanim będzie opcja na to, że dowiezie kolejny album; oby w pełni na miarę potencjału.
Zobacz także:
Guzior w czasach zarazy nagrał album, o który każdy prosił i którego każdy potrzebował (RECENZJA)
Guzior: Nie szukam wrażeń po mieście. Wszystko już tam widziałem (WYWIAD)
Nadzieje są małe, rzadko się spełniają sny? Wrocław ma mocniejszą scenę niż kiedykolwiek wcześniej