Co piątek w Tygodniówce staram się z wami podzielić historiami, które przeczytałem w różnych miejscach, ale dziś będzie tylko jeden wątek. Przeczytałem bowiem książkę. O grze. Ważnej nie tylko dla wybranego pokolenia, ale dla wielu pokoleń. Wciąż żywej, a kiedyś pracującej ciężko na status kultowej. O Football Managerze.
W moim przypadku tak naprawdę o Championship Managerze, bo gra pod tą nazwą była mi zdecydowanie bliższa. Mogę śmiało stwierdzić, że kiedyś stała się nawet zbyt bliska. Uświadomiłem sobie to ponownie, pisząc rozdział do książki, która wkrótce ma premierę – „Football Manager zmienił moje życie”. Po przeczytaniu całości doszedłem ostatecznie do wniosku, że wariatów podobnych do mnie – oczywiście w dużej mierze wiedziałem o tym już wcześniej – są tabuny. Szczerze mówiąc, to moja główna refleksja, stało się coś odwrotnego – poczułem się zupełnie normalny.
Oto fragment, w zasadzie sam początek, mojego opowiadania:
„Profesor od finansów i bankowości skrzywił się i zapytał czy wiem ile to jest dolarów. – Ponad sto – przeliczyłem szybko w głowie. – Nie szkoda panu? – pokręcił głową i już miałem odpowiedzieć, że to przecież nie moje, tylko rodziców, ale to byłoby strasznie infantylne. Prawda jest taka, że przez ostatnie trzy miesiące obracałem pieniędzmi, o jakich temu facetowi się nie śniło. Miliony funtów. Kasa płynęła dwukierunkowym strumieniem z mojego konta do wszystkich zakątków Europy i w drugą stronę. Jasne, nie znałem funkcji Banku Centralnego, ale przecież potrafiłem robić grube biznesy. Kupiłem tanio Kabbę Samurę (ale musiał być młody, dziś ma dopiero 38 lat!), który strzelił w jednym sezonie 25 goli, a jego wartość rynkowa wzrosła kilka razy. Ale co ten cały profesor mógł o tym wiedzieć?”.

W książce jest takich opowieści mnóstwo. Wiele z nich pokazuje, jak ważną częścią życia był dla ludzi CM/FM. Miewał też poważne skutki uboczne, takie jak na przykład rozwody. Czy wiecie, że w Anglii było aż 35 spraw rozwodowych, podczas których wymieniano naszą ukochaną grę jako powód rozstania (jeden z powodów)?
Podoba mi się szczególnie pewna koncepcja – jeden z autorów idzie do psychologa, by upewnić się, że szereg wykonywanych przez niego czynności związanych z FM, nie kwalifikuje go do miana jednostki chorej na umyśle. Cały ten dialog z psychologiem jest zresztą uroczą i przezabawną próbą (udaną) przekonania pacjenta, że nie ma nic złego w prowadzeniu w myślach konferencji prasowych pod prysznicem. Ian Macintosh, bo o tym autorze, jednym z trzech, mowa twierdzi: – Miałem dziewczyny, których nie kochałem tak bardzo, jak mojego Scunthorpe United.
To zresztą znamienne, że bardzo często gracze przywiązywali się do barw niewielkich klubów, próbując właśnie za ich sterami podbijać świat. Sam to robiłem, kto nie robił. Zazwyczaj szukałem fajnych nazw albo herbów. Leyton Orient czy Coventry City zawsze wysoko stały w moich rankingach. Z tymi drugimi sięgnąłem po Puchar Europy.

Psycholog mówi ciekawą rzecz: – To pozytywne przegrupowanie. Twoja praca „tylko” płaci rachunki, FM dostarcza działki przyjemności. Dlatego to nie jest w ogóle dziwne, że zachowujesz się inaczej poza grą. Ciekaw jestem, czy to przypadkiem nie jeden z tych psychologów, którzy pomiędzy wizytami pacjentów rozgrywają na szybko mecz Brighton – Bournemouth i sprawdzają, czy przypadkiem najlepszy napastnik League One jest w zasięgu budżetu klubu.
Bracia Collyer, którzy napisali grę, nie różnili się od wielu z nas – byli typowymi chłopcami, którzy uwielbiają piłkę nożną, po prostu lepiej niż przeciętny student znali się na programowaniu. Myli się jednak ktoś, kto myśli, że stworzyli od ręki arcydzieło, jakie zachwyciło wydawców. Na 20 aż 18 odrzuciło grę, w tym Electronic Arts. Gry komputerowe kojarzyły się z akcją, trwał wyścig grafików, a tutaj przesuwały się po ekranie dane z bazy, statystyki, suche zdania. Jak miało to przyciągać graczy? To pytanie słyszeliście pewnie wiele razy. Ja słyszałem. „Jak możesz w to grać? Tutaj się nic nie dzieje!”.
Hmmm... A jak ty możesz w to nie grać? – pytałem bezdźwięcznie. Czułem się jak członek elitarnego klubu. Chciałem, by było nas jak najmniej, tych którzy chcą w to grać. Wyobrażałem sobie, że to jakiś tajny krąg zaufanych ludzi.
Jerzy Engel, który swoimi spostrzeżeniami podzielił się na stronie obok mnie, użył ciekawego porównania – że dla trenera lub kogoś, kto chce nim być, FM jest czymś takim samym, jak dla pilota symulator lotów. Myśmy z kolegami usilnie wierzyli w to, że fruwamy na serio, że nasze ligi są prawdziwe, mecze również, tylko czas płynął szybciej – w samej grze, bo nagle robił się 2020 rok, wtedy brzmiący jak abstrakcja, ale też w życiu wokół nas. Zawalaliśmy sprawy wokół, choć tak naprawdę była to często „tylko” nauka. Oczywiście, że w ciągu setek godzin grania można było zrobić dużo innych rzeczy – chodzić na randki, uczyć się języków obcych albo zapisać na kurs szydełkowania. Ale po co?
Bardziej wymowny od tytułu książki – „Football Manager to moje życie” jest nadtytuł: „Historia najpiękniejszej obsesji”. Bo to faktycznie była obsesja. Jeszcze jeden mecz i pouczę się do kolegium z mikroekonomii. Jeszcze tylko ustawię treningi. Jeszcze przetestuję tę ultraofensywną taktykę. Zdarzało mi się, w fazie zupełnego zanurzenia w tej grze, przed wyjściem na uczelnię rozegrać mecz, dojadając w pośpiechu kanapkę na stojąco. O powrotach nawet nie wspomnę, zanim ściągnąłem kurtkę, CD-ROM już wesoło (złowrogo?) huczał w moim kompie.

Robbie Fowler, w swojej biografii, o roku 1999 na Anfield: „Cały klub został latem wywrócony do góry nogami. Pojawiło się tak wiele nowych twarzy, że potrzebowałem Championship Managera, żeby pozostać na bieżąco”
Research to podstawa. Bazy danych, jak najbliższe realiom parametry piłkarzy. Warto przeczytać każdy rozdział tej książki, ale jedną z ciekawszych rzeczy jest rozmowa Leszka Milewskiego z szefem polskich researcherów. Mateusz Gietz opowiada, jak powstaje cała baza, ilu ludzi jest w to zaangażowanych, a to kilkadziesiąt osób. 3200 aktywnych zawodników, którzy się w niej znajdują, 6000 łącznie, to trzeba oczywiście aktualizować, precyzować. Tytaniczna praca, w której powstaje alternatywny świat.
Myślę, że CM, a potem FM odniosły wtedy wielki sukces także z innego powodu. Mieliśmy za mało piłki w rzeczywistym świecie. Chcieliśmy jej nie tylko w pucharowe środy, które stały się jak widzenia z kimś bliskim w więzieniu, lecz każdego dnia, o dowolnej godzinie. I tak naprawdę autorzy mają rację – w grze większość ludzi przez lata była lepiej zorganizowana niż w prawdziwym życiu. Mnogość dochodzących kolejno detali sprawiała, że coraz trudniej było nadążać, poukładać to wszystko, a jednak się udawało. CM/FM uczyły mnie zarządzania lepiej niż uczelnia, gdzie studiowałem na takim właśnie kierunku. Pozwalały poczuć się bogatym, ale też pokazywały, że nie ma milionów, których nie dałoby się stracić. Potrzebne było odpowiednie wyczucie w kwestii przewidywania rozwoju talentów. To nie był tylko głupi symulator meczów.
Robbie Williams, brytyjski muzyk i wokalista, przyznał się 10 lat temu do uzależnienia od gry w FM-a. O mały włos doprowadziłoby ono do rozwodu piosenkarza, co – biorąc pod uwagę ogólną liczbę jego ekscesów – brzmi dziwacznie. W końcu połamał płytę CD, by dwa dni później zamówić nową grę.
Sam porzuciłem granie. Ostatnią kupioną przeze mnie wersją była właśnie ta, którą zniszczył i odkupił sobie samemu Robbie Williams. 2009 rok. Następnych już nie chciałem. Po prostu się bałem. Pozostanę przy historiach zaklętych w książce.
To jeszcze na koniec fragment dialogu Macintosha z psychologiem: Macintosh: – Prowadzę konferencje prasowe w wyobraźni, ponieważ to zwiększa moją przyjemność z gry, a co najlepsze, to nie problem. Moje życie jest właściwie nienaruszone nałogiem. – Dokładnie. – To wspaniale. Czy może mi teraz doktor zrobić przysługę, zadzwonić do mojej żony i jej to wszystko powiedzieć? – Żegnam.