Z polskiej perspektywy sprawa białych raperów to dość egzotyczna dyskusja, bo my przyjęliśmy hip-hop jako swój już dawno temu. Nie uważam tego faktu za coś problematycznego – żaden inny gatunek muzyczny nie jest tak egalitarny, zarówno w swojej formie, jak i treści.
Za mikrofon może chwycić każdy, kto czuje, że ma coś do powiedzenia albo przynajmniej chce zapewnić innym dobrą zabawę. Nie widzę w tym zżynki, a bardziej korzystanie z uniwersalnego, dźwiękowego kodu. Poza wyskokami w rodzaju Wilka (jakiś bełkot o murzyńcach, którzy chcą z rapu robić disco – WTF?), amerykańskość rapu rozumiana jest dość naturalnie, nie tylko jako kamień węgielny całego gatunku, ale także ważny i wciąż aktualny, stylistyczny punkt odniesienia.
W białej jak śnieg Polsce 99% raperów i raperek nie wchodzi w trudną dyskusję o rasie, bo po prostu nie musi. Co innego w Stanach Zjednoczonych, gdzie hip-hop to w dużej części dyskursu wciąż element czarnej kultury. Wkraczając na jej teren, należy umieć się zachować, co jest zrozumiałe, jeśli weźmie się pod uwagę systemową opresję i codzienny rasizm, jakiemu podlegają osoby o ciemniejszej skórze. Każda nowa postać, która wchodzi w kulturę hiphopową z zewnątrz (czyli np. jest biała), będzie podlegać ocenie przez sferę opiniotwórczą. Niektórzy od razu odżegnują białych raperów od czci i wiary, inni starają się podchodzić do sprawy bez rasowego resentymentu aczkolwiek ze świadomością, że Eminem nie bez powodu sprzedał najwięcej płyt ze wszystkich raperów w dziejach. Wielkie wytwórnie wiedzą, że odium czarnej muzyki może być dla wielu problematyczne, więc od zarania rapowych dziejów szukały postaci, które łatwiej sprzedać masowej, czy powiedzmy to wprost, białej publiczności.
Jack Harlow jest w tych wszystkich dyskusjach ciekawym przykładem. Nie można mu odmówić szacunku do hiphopowej kultury, a przy okazji skillsów, które może nie robią z niego lirycznego czarodzieja, ale na pewno nie można powiedzieć, że jest słabym raperem. Wyhaczyła go legenda branży, DJ Drama i od razu podpisał z Generation Now, czyli labelem, który prowadzi pod skrzydłami Atlantic. Harlow został przyjęty dość ciepło, bo omija pułapki, w które dosyć łatwo wpadają kolejne klony Eminema. I między innymi to właśnie przez nich kwestia białych raperów stała się tak problematyczna dla branży.
Wielkie wytwórnie wiedzą, że odium czarnej muzyki może być dla wielu problematyczne, więc od zarania rapowych dziejów szukały postaci, które łatwiej sprzedać masowej, czy powiedzmy to wprost, białej publiczności.
Trudno winić Ema za wysyp białych, gniewnych dzieciaków, które za punkt honoru obrały sobie nawijanie miliona sylab w krókim czasie i tworzenie wielopiętrowych konstrukcji rymowych. Ale nie da się ukryć, że to jego późna twórczość i antagonizowanie różnych raperów reprezentujących nową szkołę, odcisnęły piętno na dyskusjach o prawdziwym hip-hopie. Oczywistym celem stały się te wszystkie postaci, które – słusznie bądź nie – zostały zamknięte w szufladzie mumble rapu. GAWNE, Mac Lethal, Futuristic, Crypt i inni zwolennicy wystrzeliwanej z prędkością światła słownej waty bronią wizji rapu opartego na technicznych umiejętnościach. Pikantne wersy z Death to Mumble Rap stały się ostrzem, które obróciło się przeciwko chłopakom: Just because you can rap fast doesn’t mean you’re saying something. Trudno o lepszy, autoironiczny komentarz.
Hip-hop nie jest zagrożony komercjalizacją – ten pociąg odjechał już wieki temu, ze stacji, na której RUN DMC zrobili reklamę butów – a fakt, że zestaw białych szczawików rości sobie prawa do prawdziwej wersji gatunku jest dość zabawny, ale i skandalicznie bezczelny. Najróżniejsze stylistyki rapu – niezależnie od tego, czy mówimy o trapie, drillu, czy g-funku – są pochodną lokalnych tradycji i procesów. Oderwane od tych kontekstów białe dzieciaki z przedmieść mogą snuć bajki o prawdziwości, co nie zmieni faktu, że taki Future, wyjący pięknie na autotune'ie o diamentach na ręku, ma w sobie więcej autentyczności, niż cała ekipa z Death to Mumble Rap razem wzięta. I pięciokrotnie złożone rymy tego nie zmienią. W tym kontekście tak ważna była postać Maca Millera, który – podobnie jak Jack Harlow dzisiaj – poruszał się po rapowej kulturze sprawnie, z wyczuciem i ze świadomością miejsca, z którego tworzy. Jego przedwczesne odejście było tragedią dla hip-hopu, białego, czarnego i każdego innego.
Jack Harlow w jakimś sensie kontynuuje dzieło Millera. Najlepiej czuje się w lekkiej opowieści o tym, że robi muzykę, dobrze się przy tym bawiąc, czy podrzucając frywolne wersy o dziewczynach. Nie robi tego lepiej, niż Miller – bo nie musi, ale z pewnością jest na czym zawiesić ucho, nawet jeśli brakuje tu głębi. Tyler Herro na kosmicznie dobrym, rycerskim bicie od Boi 1-da i Scotta Storcha, do dzisiaj pozostaje najlepszym wałkiem rapera i pokazem potencjału, zawartego w zabawnych linijkach (I brought a gang to the party with me / Five white boys, but they not N’SYNC) i sprawnym poruszaniu się po bicie. Być może nie poświęciłbym tyle czasu na szkalowanie klonów Eminema, gdyby sam Harlow nie nawinął: The ones that hate me the most look just like me / You tell me what that means.
Rzeczywiście, od początku kariery Jack boryka się z zarzutami o banał, co nie jest do końca uczciwym postawieniem sprawy. Lirycznym mordercom pękają tyłeczki, bo odniósł sukces, ciężko pracując, ale uznając zasady gry w branży. Od czasów debiutanckiego Gazebo, Harlow przyciągał ważne postacie – DJ Drama nie był jedyny, wsparcie zapewnił mu także legendarny radiowiec Peter Rosenberg, a mocna ekspozycja na stronie WorldStarHipHop nakręciła organiczny hype. Dalej było tylko lepiej. Jeden z największych hitów 2020, WHATS POPPIN, z teledyskiem od Cole’a Benetta i jeszcze większym remiksem z DaBabym, Torym Lanezem i Lilem Waynem, zrobił z Freshmana XXL (klasa 2020) jedną z najgorętszych postaci w nowym hip-hopie. Featuring u Lila Nasa X’a był równie udany.
Harlow nie przyszedł buńczucznie zmienić rapu, a wykroić w nim miejsce dla siebie. Ta uprzejmość rapera przekłada się na jego muzykę i o ile ma kilka bangerów na koncie, tak jego debiut, That’s What They All Say miał dość letnią temperaturę. Dla mnie był sporym zawodem, kolejnym mainstreamowym albumem z generycznymi refrenami, obowiązkowymi featuringami i brakiem charakteru, który Harlow potrafi czasem pokazać. Znajdziemy tu i Tyler Herro i WHATS POPPIN (z remiksem, co w kontekście późniejszych poczynań DaBaby’ego i Tory’ego Laneza jest trochę smutne), ale i masę pustych przebiegów, które w żaden sposób nie komplementują rapera. Szczęśliwie, Harlow zdobył się na ambitniejsze postawienie sprawy na nowym krążku, wydanym właśnie Come Home the Kids Miss You.
Drugi album jest o wiele bardziej skupiony, o niebo lepiej ogrywający jego najmocniejsze strony. Chilloutowa atmosfera, bity oparte na świetnych samplach (choćby First Class sampluje Glamorous Fergie), Jack jest wyluzowany, swobodny i gładziutki. To wszystko składa się na bardzo porządny album, ściągany w dół niepotrzebnymi, trapowymi napinkami, które średnio pasują i do reszty, i do samego rapera. W tym wyluzowanym klimacie odzywa się trochę duch Maca Millera. Nie jest to może zbyt osobisty album i trudno mi wyciągnąć z niego inne treści, niż: no fajnie, robię muzykę, hejtują w internecie, cześć ładna dziewczyno, ale w kontekście relaksacyjnego charakteru całości, to żaden problem. Nawet featuringi mają tu sens, a Drake wracający do czasów Take Care to naprawdę miłe zaskoczenie. Na pewno na korzyść Come Home the Kids Miss You działa rozsądny czas trwania, lekko przekraczający 40 minut – w dobie stream trollingu i bezsensownie napchanych płyt to się naprawdę chwali.
Jack Harlow nie jest najlepszym rycerzem słowa, ale ma w sobie pewnego rodzaju smoothness, którą kupuję. Jeśli nie dopadła go klątwa drugiego albumu, to dalej może być tylko lepiej.

Komentarze 0