Zjawisko rapujących influencerów to już nie wyjątek, a coraz częściej reguła. Czy wypadałoby spuścić na ten trend zasłonę milczenia?
Stop making stupid people famous. Jeśli mielibyśmy wskazać najbardziej nadużywane w Polsce powiedzenia ery social mediów – właśnie to zdanie, choć nie ma nawet polskojęzycznego odpowiednika, mogłoby znaleźć się w czołówce. Tuż obok porównania: jak u Orwella albo oskarżenia: to fejk. Połączenie całej trójki zwrotów zdaje się sugerować, że żyjemy w dość przerażającym świecie; w pewnego rodzaju idiokracji – napędzanej propagandą i fałszem. Czy rzeczywiście stworzyliśmy taki system? A może to tylko paranoje? Skąd w ogóle bierze się to przeczulenie na głupotę i jak silne ma umocowanie w realiach? Cóż, nie da się ukryć, że nie wzięło się znikąd. A jednym z powodów jest wąsko rozumiany influencing, którego beneficjenci poczynają sobie coraz śmielej.
Nieważne co; ważne, że mówią
Demokratyzacja sławy, a raczej fejmu doprowadziła do tego, że jakikolwiek rozgłos jest obecnie w zasięgu ręki praktycznie każdego. Niezależnie od intelektu, dokonań, ale też – co akurat pozytywne – klasy społecznej. I niewątpliwie skutkiem ubocznym tego zjawiska, co w Polsce widać dobitnie, jest wysyp gwiazd internetu, które zdobywają szczyty popularności za sprawą kontrowersji. Żeby nie powiedzieć wprost – za sprawą działań, które powszechnie pojmowane są jako głupie, nieetyczne lub po prostu w złym tonie. Poczynając od obyczajowych skandali, a kończąc na – gówniarskich czy wręcz sprzecznych z prawem – prankach. Czy tylko to najbardziej bulwersuje opinię publiczną? Nie do końca. Zdaje się, że najbardziej oburza cynizm. Bo przecież to, co kiedyś nazwalibyśmy złą sławą, łatwo teraz zamienić w trampolinę dla kariery. Kariery, której zwieńczeniem są oczywiście kontrakty reklamowe i – summa summarum – uwielbienie. I choć ta miłość wyrażana jest zwykle przez najmłodszą część użytkowników sieci, dla której nie istnieją jeszcze moralne oceny, jednak i ona zapewnia zastrzyk dopaminy. I winduje oczywiście istotne z biznesowego punktu widzenia zasięgi.
Coraz większa jest świadomość, że w przypadku najbardziej toksycznych zachowań w sieci – zwłaszcza tych, podpadających pod czyny karalne – potrzebne są interwencje. I że na swój sposób, przynajmniej częściowo, mogą one działać. Pokazały to m.in. procesy sądowe Kamerzysty. Inna sprawa, że kontrola wprowadzana przez same media społecznościowe, podyktowana tymi wszystkimi ryzykownymi wybrykami, działa w sposób koślawy. W końcu algorytmy często cenzurują kontent, który w zamierzeniu zwraca uwagę na jakiś problem, a nie sam jest problemem.
Kolejni złodzieje hip-hopu?
Ale pamiętajmy, że dla wielu osób kłopot stanowią też twórcy, którzy w teorii nie łamią prawa, ale – przykładowo – usilnie zabiegają o uwagę. Albo prowadzą się w sposób nieakceptowany przez dużą część społeczeństwa, albo po prostu tworzą głupie rzeczy. I tak się składa, że ci twórcy od pewnego czasu anektują kolejną przestrzeń; przestrzeń wciąż postrzeganą dość powszechnie jako twierdzę oblężoną przez niegodziwców. O co chodzi? O to, że wspomniani influencerzy podbijają nasz hip-hop.
A na ten na hip-hop – na przestrzeni mniej więcej trzech dekad jego niepodległości – czyhały już i tak setki zagrożeń. Coś jak wyolbrzymione figury najeźdźców, dybiących na Polskę w oczach prawicowych publicystów. Tymi najeźdźcami dla gatunku byli zwykle artyści, rekrutujący się ze świata tzw. komercji i kiczu. Kiedyś był nim nazbyt komercyjny Liroy. Później – nazbyt popowi i banalni Norbi, K.A.S.A. czy Funky Filon. Potem pojawiła się fala hip-hopolowców. Kiedy właściwie odeszli w zapomnienie, na horyzoncie pojawił się auto-tune. I gdy wydawało się, że nic gorszego nie może się już zdarzyć, za rapowanie zabrał się gwiazdy internetu.
Szyderczy ton nie wynika ze szczególnej sympatii do wspomnianych wykonawców. Trudno jednak nie sięgać po takie środki, gdy słyszy się tezy o niszczeniu kultury, które zdradzają gatekeeperską postawę i muzyczny konserwatyzm. Bo czy to rzeczywiście degraduje gatunek, że ktoś, kto do tej pory cieszył się popularnością za sprawą występów w patogalach czy zasłynął z pokazywania kosmetyków na Instagramie, nagra przyzwoity kawałek?
Fagata wie, że Polska nie jest gotowa
Temat pojawia się w tym momencie nie bez przyczyny. Po rapowanych próbach ex-SexMasterki (znanej obecnie jako Lil Masti), bestsellerowej płycie Ekipy czy generujących miliony wyświetleń kawałkach GenZie – oburzenie części słuchaczy wybiło tym razem za sprawą wspólnego singla Diha i Agaty Fąk, czyli Fagaty; influencerki, która ma niezbyt dobrą prasę. Uderzał w nią m.in. Wardęga, gdy w jednym z głośnych filmów demaskował Fagatę jako osobę owładniętą rządzą hajsu; zdolną wybierać partnerów wyłącznie pod kątem jak największych zarobków. Ocenianie młodej dziewczyny na podstawie jej prywatnych głosówek to osobny temat, ale czy ich treść mogła zaskakiwać w uniwersum, gdzie sława i pieniądze stanowią główną motywację?
Nie dziwi przy tym, że Fagata pojawiła się teraz akurat u Diha. Orangutan konsekwentnie buduje popularność na kontrowersyjnych linijkach i zabawie wulgarnością. Występ Fąk u jego boku absolutnie koresponduje z tym komediowym emploi. Co ciekawe – influencerka intryguje swoim flow i swobodą, z którą wykłada wersy. Ten, kto pamięta jej Hot16Challenge, może być zaskoczony. Po tym, jak poznaliśmy Fagatę od strony nieporadnie infantylnych rymowanek, ewidentnie nabrała pewności, a w przekazie góruje nawet nad gospodarzem. I choć tekstowo osiada czasem na mieliznach (jestem jak butelka – Coca Cola), zwrotkę prezentuje w taki sposób, że jesteśmy w stanie uwierzyć w jej dominację.
W czym więc problem? Wersy odnoszące się do dosłownych opisów seksualnych czynności to przecież znaczna część hip-hopowego dziedzictwa. W końcu z oskarżeniami o pornograficzny przekaz mierzyła się choćby Lil’ Kim w latach 90. W Polsce, zwłaszcza gdy po taką tematykę sięgają dziewczyny, wciąż wywołuje to oburzenie – co widać po reakcjach na twórczość Oliwki Brazil. Ale w przypadku rapującej influencerki emocje sięgają zenitu.
Kariera od tyłu
Cały wkurw na tych, którzy są znani z tego, że są znani wynika w dużej mierze stąd, że ci twórcy dali się wcześniej zbyt dobrze poznać; od zbyt barwnych kulis. Bo afery dla osobowości pokroju Fagaty nie są kwestią wtórną, a pierwotną; mitem założycielskim. To one dominują nad – w tym przypadku – muzyką. Jeżeli jednak takie postaci są w stanie nagrywać ciekawe kawałki – nie warto się zżymać. Bo gdybyśmy prześledzili mnóstwo biografii – nie tylko raperskich – szybko zorientowalibyśmy, że wielu spośród popkulturowych gigantów nie chcielibyśmy mieć za ziomków. Oczywiście – w kontekście społeczności hip-hopowej; przede wszystkim ze Stanów Zjednoczonych – takie słowa brzmią nie do końca fair. Bo ta kultura od zawsze zrzeszała i torowała karierę artystom wykluczonym rasowo czy ekonomicznie. Takim, których systemowo spychano na tory nielegalnej działalności. Trudno więc zestawiać ich background z sytymi i znudzonymi celebrytami, którzy szukają kolejnego sposobu na spieniężenie ksywy czy pomnożenie zasięgów, żeby dalej promować zbędne lub mniej zbędne produkty. Niemniej rap stał się współcześnie na tyle pojemny, że znajduje się w nim miejsce niemal dla każdego. Przecież to właśnie za oceanem sławę zdobywały osobowości pokroju Bhad Bhabie. Patologiczna nastolatka zaczynała tam jako mem z talk show o sprawach kryminalnych, a skończyła jako najmłodsza raperka na liście Billboard Hot 100; nagrywała z Lil Yachtym, a Pitchfork wielokrotnie analizował jej twórczość. Jak mawiał kiedyś Popek: muzyka to tylko zabawka.
Nie zabraknie pewnie głosów, że należytą odpowiedzią na ten movement byłoby coś na kształt estetycznego cancel culture. Ale to przecież za daleki odlot w stosunku do autorów treści – dla odmiany – często lotów zbyt niskich. Zresztą – jeśli po okołorapowych próbach Natsu, Wersow czy Mortalcia dostaliśmy memiczną, ale dobrze brzmiącą propozycję od Diha i Fagaty to znak, że hip-hopowa konwencja nie jest sztuką dostępną tylko dla wybranych. A to, że przestrzeń publiczna zalewana jest coraz bardziej miałkim contentem to inna historia; bardziej o deficytach kulturowych, o social mediach i o kapitalizmie – mniej o samym rapie.
Komentarze 0