Kacha i Lucassi na swoją trzecią płytę nagrali materiał, który działa jak Sadza Brodki i 1988. Zresztą – Coals mają przecież na koncie rework utworu Taka to zima.
U nas więcej jest jednak eskapizmu i weselszych akcentów, chociaż bardzo lubimy tamtą EP-kę. Dobra, ostatnio w newonce.radio padło co prawda takie dementi ze strony duetu, ale – żeby nie było – pojawiło się też spostrzeżenie, że Plaza spokojnie mogłaby znaleźć się na trackliście głośnego minialbumu.
Zniesiecie jeszcze jedną – powiedzmy, żartobliwą – analogię? Sadza powstaje w wyniku jarania, a jeżeli jakimkolwiek krajowym wydawnictwem będziemy jarać się w ciągu najbliższych miesięcy bardziej niż Sanatorium, to będzie bardzo dobry rok.
Jaka odległość dzieli Złote Tarasy i Sanatorium
Niesłychanie jest rozhuśtana amplituda emocjonalna Coalsów, rysowana w przestrzeni internetowej i muzycznej. Bo przecież oni są całkiem nieźli w takich – podszytych komizmem czy postironią – ruchach, jak remix Złotych Tarasów czy zaangażowanie w nagrywanie Wado Loco Sapiego Tha Kinga. A przecież ten zespół niezmiennie kojarzy się z oniryzmem i mollowymi melodiami. I właśnie w takich tonach utrzymane jest Sanatorium.
Pojawiają się na tej płycie tropy, które uzasadniałyby przypięcie jej łatki materiału rozstaniowego. Ale Kacha tłumaczyła u nas, że dla niej nie jest to break-up album. Dotyczy raczej po prostu odchodzenia od relacji jako takich. Pojawia się też dużo nawiązań do czasów nastoletnich. To był dla mnie traumatyczny okres, a teraz podchodzę do niego z dystansem. Wróciłam nawet do słuchania utworów, które lubiłam w liceum. Znajduje to odbicie w introspekcjach i retrospekcjach, które znalazły się na Sanatorium. Ważne: wszystko po polsku dla zachowania precyzji.
Puste drogi przede mną; asfaltowe jeziora. Kreśli Kacha taki pejzaż na otwarcie materiału, stanowiącego eksplorację uczuć towarzyszących przemijaniu i porzuceniu, ale też wspomnień, które odmalowują się w barwach jak ze starych fotografii opisywanych przez Olgę Drendę w Duchologii. Jest więc to uczucie, gdy zawodzi człowiek; jest rekonwalescencja pod kocem, w kurorcie czy nad Bałtykiem; jest spojrzenie wstecz – tam gdzie wielkie mapy i urwane lekcje.
Drum'n'bass, afrotrap i Hubert. w półśnie
Jak wychodziły dzwony, singiel umieszczony przez nas w TOP 10 najlepszych polskich utworów 2023 roku, widzieliśmy w tym rodzimą odpowiedź na renesans shoegaze'ów, o którym pisaliśmy w artykule Klasyka lat dziewięćdziesiątych zatacza coraz szersze kręgi. Rzeczywiście znajdują się na trackliście piosenki, w których wykorzystane zostały atmosferyczne gitary; jak ferie x lat temu czy właśnie dzwony. Poprzez nostalgiczny vibe i tekst w ojczystym języku budzą one dalekie skojarzenia z zapomnianymi, rodzimymi składami, próbującymi grać w ten sposób w ninetiesach. Typu Big Day. Ale tutaj znowu wyjaśnione u źródła, że chodzi raczej o konsekwencje podsłuchiwania Cocteau Twins u rodziców za dzieciaka.
Charakterystyczne brzmienie dreampopowe nie dominuje jednak na Sanatorium. W przypadku Coalsów zawsze można było mieć do zgryzienia taki orzech, czy oni bazują raczej na retro, czy na futuryzmie. I tak samo jest z nowym albumem, gdzie kręcą bedroom rave w reflektorach; Huberta z kropką zapraszają na beat jak za mgłą u starego Daniela Lopatina (Oneohtrix Point Never); robią w króciutkiej Veronice ambientalny art pop jak Weyes Blood; w kreacji dźwiękowego krajobrazu – podporządkowanego estetyce snu – wykorzystują zarówno wątki afrotrapowe, jak i apokaliptyczne hardkor disco na modłę Amnesia Scanner czy dziwny dub w stylu 1988.
Podczas rozmowy w Bolesnych Porankach została znamecheckowana Erika de Casier. I jasne, że Sanatorium to nie Still, ale jest pewna zbieżność filozofii Coalsów z duńską wokalistką i producencką, która na ostatniej płycie oddała hołd r'n'b, korzystając jednak z superświeżych, nowocześnie brzmiących patentów.
Świeżość to generalnie jest słowo klucz, jeśli chodzi o Kachę i Lucassiego, którzy potrafią stylowo korzystać z dziedzictwa przeszłości, ale mają też radar precyzyjnie nastrojony na to, co dopiero nadejdzie. Tym większy budzi to respekt, że właśnie mija dekada, odkąd pojawili się na scenie. Nie tylko nie zanotowali w tym czasie żadnej doliny, ale też udaje im się wciąż stawiać przed sobą nowe wyzwania. Ich poprzedni longplay wygrał u nas tytuł najlepszej polskiej płyty 2020 roku; Aw, shit! Here we go again.
Zobacz także:
TOP 20 najlepszych polskich płyt 2020 roku
„Głęboko w środku gdzieś”: Brodka nagrała stonerski breakup album (RECENZJA)
Shoegaze: klasyka lat dziewięćdziesiątych zatacza coraz szersze kręgi