Jest taki wiersz Ryszarda Krynickiego – Strzępy listu miłosnego z rozdzierającym fragmentem: kocham nie ciebie, lecz myśli o tobie. Monika Brodka z takich myśli zrobiła – na beatach 1988 o konsystencji magmy – najbardziej osobisty materiał w dorobku. A przy tym najlepszy i najodważniejszy krajowy pop ostatnich miesięcy.
Recenzja pierwotnie ukazała się w październiku 2022 roku. W „międzyczasie” Brodka zagrała trasę promującą materiał i większą cześć jej wiosennej kontynuacji. Wystąpiła m.in. na warszawskim Torwarze i w katowickim Spodku. Teraz „Sadza" doczekała się wersji rozszerzonej, obejmującej bonus track „Jezioro Szczęścia” i reworki od m.in. duetu Skalpel i schaftera.
Powraca regularnie ta scena z 500 dni miłości, gdzie Joseph Gordon-Levitt słucha w windzie głośno na słuchawkach There Is a Light That Never Goes Out, czym wzbudza zainteresowanie Zooey Deschanel, która też kocha The Smiths.
Zwrotki w numerze Wpław – jakby na podobnym patencie – Brodka rozpoczyna od litanii: lubił Sun Kill Moon, Steve'a Reicha i Skalpel; lubił Massive Attack, King Krule’a i Duster. Na wysokości refrenu jest już destylat z Sadzy: więc gramy w „na niby”, „co jakby”, „a co gdyby”. Spoiler alert. W finale Zdechły Osa musi wznieść się ponad własną trashowość i dokonać wejrzenia w melancholię wewnątrz siebie, a na napisach końcowych leci minorowa dekonstrukcja przeboju Moniki sprzed piętnastu lat – Miał być ślub. Przy całym ciężarze emocjonalnym Sadzy może zaskakiwać, jak sensowną ma dramaturgię; puentowaną właśnie tą poruszającą kodą.
Brodka od Grandy w górę to artystka, która przygotowuje nie tyle płyty, co projekty; wiążące się zawsze z myślą przewodnią i wizerunkowym zwrotem. Z Sadzą jest o tyle podobnie, że to materiał konceptualny, któremu towarzyszy określona dekoracja. Trashowa dokumentacja rozpadu relacji – breakup album z tego miejsca na timelinie, gdy Monika wymienia gatunki jarania w utworze tytułowym i eksponuje na Instagramie tramp stamp z tribalem. Ale sama metoda pracy diametralnie się u niej zmieniła. Jak sama zwracała uwagę w niedawnej rozmowie z Karolem Paciorkiem, dotąd na wejście miała idée fixe i muzykę, którym podporządkowywała warstwę tekstową. Tym razem słowa to clue, a oprawa muzyczna pełni rolę towarzyszącą, choć też uwypukla to, czego dotyczy Sadza.
Wydaje mi się, że Monika nie chciała robić kolejnej płyty w podobnym stylu. I ten album będzie inny pod wieloma względami. Nie chodzi wyłącznie o moją produkcję. To jest megaosobista rzecz, czego dotąd nie było w twórczości Moni. Wcześniej pisała kawałki z różnych perspektyw, a tym razem pisze bezpośrednio o swoich przeżyciach i wewnętrznych rozkminach; bywa, że w bolesny sposób – mówił mi 1988 przed premierą. Tak, jak powiedziałem – ten projekt wytworzył się w niej bardzo szybko; pod wpływem impulsu; ona sama przyznała, że teksty z niej „wyleciały”. Nagrała demówki i uznała, że potrzebuje kogoś nowego, żeby złożyć z tego całość; wyjść poza strefę komfortu. A że znaliśmy się od dłuższego czasu, padło na mnie – dodawał. I to jest świadectwo olbrzymiej odwagi Brodki, że zdecydowała się oddać Sadzę całkowicie w ręce ex-producenta Synów. Bo co innego żenić naszej publice wycyzelowany i estetyczny avant-pop na brooklyńską modłę, a co innego sięgać po zepsute beaty jak z londyńskiego undergroundu od załoganta, któremu bliżej na nielegalny soundsystem niż OLiS. Ale, żeby oddać Przemkowi sprawiedliwość – on lubuje się w apokaliptycznych dubach, niepokojących pogłosach i zagospodarowywaniu dalszych planów dziwnymi dźwiękami, ale też odkrywa w sobie wprawnego melodyka, dbając choćby o ładną partię gitary w piosence Wpław. A refren retrowave'owej Moniki to prawdopodobnie najbardziej przebojowa rzecz, jaką udało mu się – i uda – zrobić.
Muzyka, którą przygotował na Sadzę ma swoje analogowe ciepło i wyraźną pulsację, ale bywa też poglitchowana i budzi dyskomfort, co odpowiednio licuje z tekstami Brodki, która pisze strzępami listów miłosnych w stylu nawiązującym do hiphopowego real talku. Rzadko ukrywa się za poezją. Robi właściwie crying selfie, dopuszczając do siebie słuchacza najbliżej ever. I ten dystans zwiększa się tylko wtedy, gdy na siłę szuka gry słów czy dwuznaczności jak z tą sadzą, która się osadza (Sadza) czy RAM-em i ramą (Utrata).
Niewiele ponad dwadzieścia minut ma to wydawnictwo (w wersji Delux – ponad czterdzieści), ale okazuje się na tyle intensywne, że nie jest potrzebny żaden dodatkowy dźwięk, żadne dodatkowe słowo, żadne post-credit scene. Bo trudno byłoby przyjąć więcej na bezdechu. Sadza to płyta mała w formie, ale wielka na poziomie światowego brzmienia i szczerości opowiadania o zupełnie krańcowym przecież doświadczeniu; bez romantyzowania, ale i bez melodramatyzmu.
Komentarze 0