To, że kino nie podniosło się po pandemii to jedno. Na przestrzeni ostatnich miesięcy chwiało się jednak w posadach jak nigdy wcześniej. Mijający rok upływał pod znakiem kolejnych flopów oraz strajków w Hollywood i gdyby nie chwilowa zwyżka nastrojów na wysokości Barbieheimera, to w ogóle byłby obraz nędzy i rozpaczy. Ale wciąż kochamy to kino. Choćby z tych dziesięciu powodów, które zebraliśmy.
Przed rokiem triumfowało Wszystko wszędzie naraz, czyli film, który kilka miesięcy później zdominował Oscary. Drugie miejsce przypadło w udziale Najgorszemu człowiekowi na świecie. Na najniższym stopniu podum uplasowało się z kolei Nope! Całe TOP10 znajdziecie tu. W tej edycji ponownie szukamy złotego środka pomiędzy art i pop; wyróżniamy jedną rodzimą produkcję i... połówkę Barbieheimera.
„John Wick 4”
John Wick jak Muhammad Ali – wzniósł mordobicie do sfery boskości. Nie szkodzi, że w kolejnych produkcjach tego cyklu scenariusze zajmują plus minus kartkę A4. To nawet wychodzi im na dobre. Tutaj chodzi o możliwie najefektowniejsze sceny walki, a takiej choreografii przemocy nie było w światowym kinie od czasu Raid. Naprawdę nie jesteście gotowi na taki balet brutalności z udziałem ludzi i samochodów, jaki John Wick odstawił w czwórce na ulicach Paryża. Może i dobrze, że są małe szanse na kolejną część, bo tego po prostu nie da się nakręcić lepiej. Jacek Sobczyński
„Poprzednie życie”
Na początku pojawią się wątpliwości, miejscami można się nawet minimalnie nudzić, ale ostatnie sceny sprawiają, że Poprzednie życie musi znaleźć się w tym zestawieniu. Ten delikatny i jednocześnie bezpośredni debiut koreańsko-kanadyjskiej reżyserki Celine Song jest idealną produkcją na nasze czasy. To opowieść o pierwszej miłości; o dorastaniu, globalnym świecie, emigracji i uczuciach, które choć nie gasną, to nie zawsze wygrywają. Fabuła skupia się na losach bohaterów, których w przeszłości łączyła przyjaźń oraz dziecięce zauroczenie, a teraz dzielą tysiące kilometrów i zwykłe dorosłe życie. Niektóre filmy określamy słowem ładny – i ten właśnie taki jest. Przez autentyczną, emocjonalną historię Poprzednie życie chwyta za serce i zmusza do refleksji. A jego ostatnie 30 minut zwyczajnie wzruszają. Jj Święcicki
„Holy spider”
Film Aliego Abbasiego (odpowiedzialnego za dwa ostatnie odcinki The Last Of Us) jest dla serial killer movies tym, czym O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu dla horroru. A przy tym – odtrutką na te wszystkie produkcje typu true crime, które z seryjnych morderstw zrobiły bezrefleksyjną rozrywkę. Na początku lat dwutysięcznych w irańskim mieście Meszhed – Saeed Hanaei, napędzany fanatyzmem religijnym, pozbawił życia kilkanaście kobiet świadczących usługi seksualne. Dwie dekady później Abbasi sięgnął po tę przerażającą historię, koncentrując się jednak na gęstych uwarunkowaniach społecznych i politycznych; stawiając w centrum dziennikarkę z Teheranu (Zar Amir Ebrahimi), która prowadzi śledztwo w bliskowschodnim piekle kobiet, gdzie z psychopaty-mizogina (Mehdi Bajestani) robi się męczennika. Scena, w której syn odgrywa przed kamerą zbrodnie ojca – prawdopodobnie najmocniejsze, co w tym roku można było zobaczyć w kinie. Holy spider – zachwycająco na poziomie języka wizualnego i dźwięku – poraża i budzi niepokój, rezonując z tendencjami, które występują przecież także u nas. Marek Fall
„Duchy Inisherin”
Kto wie, czy to nie był najtrudniejszy scenariusz roku. Nie dość, że Martin McDonagh musiał znaleźć element magii w dojeżdżającej codzienności głównych bohaterów, to jeszcze trzeba było opowiedzieć o prostych rzeczach tak, że widz naprawdę zrozumie, że dla tych bohaterów wcale nie są takie proste. Tymczasem facetowi wali się świat, bo jego kumpel nagle postanowił, że nie chce z nim gadać – i my ten smutek współodczuwamy. Wybitne kino o tym, że źle jest czuć się gorszym i głupszym. Chyba jednak należały się te Oscary. Jacek Sobczyński
„Godland”
Na początku czarna plansza i informacja: jakiś czas temu doszło do szczególnego rodzaju odkrycia na Islandii, wydobyto z zapomnienia skrzynię razem z fotografiami z końcówki XIX w. Wszystkich odnalezionych zdjęć było siedem, wykonał je nieznany duński pastor, metodą mokrego kolodionu. Są to – podobno – pierwsze obrazy południowo-wschodniego wybrzeża wyspy, posłużyły one za inspirację do filmu Hlynura Pálmasona, jednego z najciekawszych tytułów ostatniego roku. Opowieść o wędrówce misjonarza, który został na Islandię wysłany z misją zbudowania tam kościoła to więcej niż klasyczny dziennik podróży – to świadectwo zakorzenionego w islandzkiej tożsamości doświadczenia kolonizacji i chrystianizacji, które staje w opozycji do prastarych wierzeń na temat bóstw zaklętych w wulkanicznych skałach i wodospadach. Jeśli dobrze rozumiem, główną myśl Pálmasona można by streścić następująco: człowiek nie może zapanować nad bezkresem i potęgą przyrody, nie może go zawłaszczyć, jego życie na tym tle jest wyjątkowo kruche i ulotne. A to wszystko zamknięte w kontemplacyjnym, medytacyjnym wręcz tonie. Mateusz Demski
„Reality”
Kto się boi 26-letniej lingwistki w kolorowych trampkach? Donald Trump. Ukarana wyjątkowo surowym wyrokiem pięciu lat pozbawienia wolności Reality Winner w filmie Tiny Sutter wreszcie dostaje głos, bo przecież długo i zawzięcie utrudniano jej kontakty z mediami, by przypadkiem jakiś New York Times nie zrobił z młodej sygnalistki bohaterki narodowej na miarę Snowdena. Winner ujawniła poufne dokumenty potwierdzające ingerencję Rosji w przebieg wyborów prezydenckich w USA w 2016 roku, a w filmie Reality wiernie pokazano, jak wyglądało przesłuchanie dziewczyny, gdy w jej domu pojawili się agenci FBI. Reżyserce udało się nakręcić kameralny, ale trzymający w napięciu, zaangażowany politycznie obraz, w którym nie tylko pyta o transparentność władzy, ale też wchodzi w polemiką z kulturą, która nie traktuje serio młodych kobiet. Reality to jednak przede wszystkim wybitna rola Sydney Sweeney, która mimo niewygodnie bliskiego kadru, nigdy nie pozwala do końca rozgryźć swojej bohaterki. Angelika Kucińska
„Oppenheimer”
Oczywiście można narzekać, że Oppenheimer jest za długi (bo jest!) i że miejscami męczy (bo męczy!), ale idealne wykorzystanie dźwięków oraz muzyki, wybitna wręcz gra aktorska i zdjęcia sprawiają, że mówimy o filmie absolutnie niezwykłym. Reklamowano go pod hasłem opowieści biograficznej, ale Christopher Nolan nie ograniczył się jedynie do tego. Rozpisał wielowątkową fabułę z niesamowitą dynamiką; połączył sceny romantyczne z dramatem sądowym i psychologicznym. I choć miejscami widz czuje się tym wszystkim przytłoczony, wiele elementów mu to wynagradza. Jednym z nich jest niewątpliwie świetny Cillian Murphy, który sprawnie oddaje emocje głównego bohatera; jego geniusz i moralne wątpliwości. Nie zawodzi też reszta gwiazdorskiej obsady – Emily Blunt, Matt Damon czy Robert Downey Jr. Oppenheimer to cenna lekcji historii, przez którą trzeba przejść, nawet jeśli w pakiecie jest zmęczenie i przebodźcowanie. Jj Święcicki
„Chleb i sól”
Wybaczcie suchy follow-up, ale Damian Kocur to naprawdę jest kocur i rzeczywiście znalazł sposób, żeby w debiucie zawrzeć zarówno coming-of-age i osiedlowy reportaż, jak i studium nienawiści wobec tego co obce; inne. Reżyser zainspirował się dramatycznymi wydarzeniami z Ełku, gdzie w 2017 roku Tunezyjczyk podczas szarpaniny pod kebabem śmiertelnie ranił nożem chłopaka, który ukradł dwie butelki coli. W Chlebie i soli do rodzinnego miasteczka wraca Tymoteusz (Tymoteusz Bies) – obiecujący pianista, który zaraz ruszy na podbój Europy. Wcześniej będzie musiał odnaleźć się jednak w scenografii jak z piosenki Chłopcy Myslovitz, gdzie jego brat Jacek (Jacek Bies) rozmienia swój potencjał na drobne, a atmosfera z każdą chwilą gęstnieje aż do tragicznego finału. I tak w Strzelcach Opolskich z udziałem wyłącznie naturszczyków powstał film, gdzie stagnacja i wkurw pokazane są – celnie odnotował to Jacek Sobczyński – jak w Nienawiści; gdzie brutalna rzeczywistość relacjonowana jest ze środka jak Mieście Boga; gdzie działają podobne mechanizmy jak w Rób, co należy. Nic na wyrost. Marek Fall
„Aftersun”
Skromne kino, wręcz z premedytacją stylizowane na niedoskonałe, spontaniczne, rodzinne filmy z wakacji. Mocne kino, bo ta formalna prostota podbija emocjonalną głębię filmu. Aftersun cię sponiewiera, mimo że debiutująca w pełnym metrażu szkocka reżyserka i scenarzystka Charlotte Wells nawet na chwilę nie popada w egzaltowany, ckliwy melodramat. W pozornie lekkiej, uroczej opowieści o młodym mężczyźnie, który zabiera swoją 11-letnią córkę na wakacje do tureckiego kurortu, Wells medytuje nie tylko nad nieudolnie budowaną bliskością czy wyzwaniami dzielonego rodzicielstwa, ale też pokazuje, jak okrutnie samotną chorobą jest depresja, zwłaszcza w połączeniu z próbą sprostania toksycznym wzorcom męskości. Kolejna, po serialu Normalni ludzie, rola Paula Mescala, która skutecznie narusza tabu wokół zdrowia psychicznego mężczyzn. Angelika Kucińska
„Spider Man: Poprzez multiwersum”
Marvel umiera? Potrzymajcie im piwo. Zgoda, że przy popisach ekip z Eternals i The Marvels aż tęskno do Avengersów, ale z drugiej strony Spider-Man przeżywa absolutny peak jakości. Już Spider-Man Uniwersum zupełnie nieoczekiwanie okazał się tytułem osobnym, wykraczającym poza gatunkowe normy, funkcjonującym na podobnych zasadach co Na Drodze Gniewu: jest trochę blockbusterem, trochę galerią sztuki współczesnej. Każdy kadr z Poprzez Metawersum może funkcjonować jako osobny obraz, taki w ramce i za szkłem. Doprowadzona do ekstremum malarskość całości każe co chwila sprawdzać, czy na pewno krople farby nie kapią nam na popcorn. A poza tym to także mądre kino o uciekaniu od tożsamości, byciu dobrym rodzicem i kilku innych ważnych sprawach. Tyle że zrobione tak, jak nic innego wcześniej. Jacek Sobczyński