Marvel Studios, w myśl zasady każdemu po równo, obdarowuje kolejnych bohaterów solowymi tytułami. Czy powyciągani z dalszego planu bohaterowie staną się odtrutką na marvelowską nudę? Po obejrzeniu pierwszych odcinków Tajnej Inwazji trudno jednoznacznie odpowiedzieć...
Swój film dostała Czarna Wdowa; swoje seriale mieli Moon Knight, Loki i Hawkeye. Solówkę miał otrzymać Namor z ostatniej Czarnej Pantery, ale na drodze stanęły prawa autorskie. Kolejne produkcje to kwestia czasu, już krążą plotki o serialu dla Visiona, tymczasem ze stacji kosmicznej S.A.B.E.R. powraca Nick Fury.
Nikt już chyba nie ma złudzeń – Marvelem można się zmęczyć. Nakładające się na siebie sequele, prequele, remake’i, era seriali i kolejne fazy uniwersum, w których ludzie zdążyli się już pogubić, przestają cieszyć, a zaczynają nużyć. W strategii MCU jest coś mechanicznego i nieumiarkowanego. Dzieje się dużo i jest intensywnie, ale to produkcja ściśle przemysłowa, zupełnie jakby kolejne tytuły schodziły z taśmy produkcyjnej. Jeśli najwięksi fani twierdzą, że MCU skończyło się na End Game, a potem weszła już faza przesytu i zmęczenia materiału, to znaczy, że dzieje się coś, co jest jakimś momentem zwrotnym.
Trudno mówić o krachu i rozpadzie – spadki wpływów w drugim weekendzie, które MCU zaliczało przy okazji ostatniego Thora, Ant-Mana i Doktora Strange’a, przełamała trzecia część Strażników Galaktyki. Nie można mówić o tym, że Marvel się przejadł, spowszedniał, wyszedł z mody, choć czwarta faza filmowego uniwersum jest niewątpliwie sprawdzianem i może oznaczać głębokie przewartościowania postawy szefów studia. Kevin Feige, prezes Marvela, zarzeka się w wywiadach, że moda na superbohaterów będzie istnieć wiecznie, ale przyznaje, że tempo wypuszczanych produkcji musi się zmniejszyć (winne temu zdają się być seriale, które zasiliły ofertę MCU, ale też nabałaganiły i namieszały). Bob Iger, dyrektor generalny Disneya, publicznie potępił kierunek Marvela. Zapowiedział ograniczenie sequeli, wprowadzenie nowych twarzy i przygotowanie gruntu pod nowych Avengersów. Trudno jednak nie wytknąć Igerowi niekonsekwencji – chwilę przed tym zapowiedział, że w planach Disneya na najbliższe lata jest odcinanie kuponów od takich flagowych serii, jak Toy Story, Krainy Lodu i Zwierzogrodu, które mają doczekać się kolejnych kontynuacji.
Jest natomiast sporo racji w tym, że wypuszczanie odnóg urozmaica krajobraz Marvela. Najciekawsze w ostatnich latach były tytuły odnoszące się do wydarzeń spoza głównego nurtu lub odbywających się na jego uboczu. WandaVision, pierwszy serial Disney+ rozwijający wątek Avengersów, wziął widzów z zaskoczenia i okazał się hołdem złożonym klasyce sitcomów. Wilkołak nocą, specjalny program MCU na Halloween, był brawurowym, stworzonym na bazie horrorów monster movies ze studia Universal, urozmaiceniem uniwersum. Jak pisał u nas Jacek Sobczyński: nagle odzyskaliśmy wiarę, że w Marvelu liczą się nie tylko cyferki w Excelu, raporty księgowości, ale również K I N O. Inna rzecz, że MCU od początku bazowało na pewnym modus operandi, wedle którego superbohaterskie widowisko było opowiadane językiem różnych gatunków. Z perspektywy czasu widać, że najlepiej sprawdziła się formuła zaczerpnięta ze szpiegowskich superprodukcji i thrillerów politycznych, co widać zwłaszcza na przykładzie Zimowego Żołnierza – jednej z najlepszych, jeśli nie najlepszej produkcji Marvela. Przypomnę tylko, że wraz z tym filmem bracia Russo zaliczyli transfer ze świata komedii do najbardziej dochodowej franczyzy świata.
Niewykluczone, że w obliczu kryzysu Marvel sięga po rozwiązania sprawdzone i skuteczne. Już po pierwszej scenie Tajnej Inwazji, nowego serialu od Disney+, widać, że historia jest jakby żywcem wyjęta z zimnowojennego thrillera szpiegowskiego. Jest krótka ekspozycja – w ciągu ostatniego roku doszło do pięciu dużych ataków terrorystycznych. Politycznie świat jest w stanie wrzenia, uruchamia się reakcja łańcuchowa, jakiej nie widziano od pół wieku. Argentyna uderza w Kolumbię, Kolumbia atakuje Filipiny. Do tego dochodzi jeszcze wątek wszechogarniającego chaosu informacyjnego. To wzmaga jeden z głównych tematów Tajnej inwazji: jak żyć w czasach, gdy media mówią jedno, a politycy drugie; w czasach, gdy nikomu w zasadzie nie można zaufać? Co jeśli ludzie, na których polegaliśmy całe życie, nie są tym, za których ich uważaliśmy? A co jeśli nie byli nawet ludźmi?
Bez zbędnego owijania, intryga zawiązuje się dość szybko: wychodzi na jaw, że cały ten zamęt nie zaczął się wczoraj i był przez lata skrupulatnie planowany. Za wszystkim stoją Skrullowie – znani z filmu Kapitan Marvel kosmici, których planeta została zniszczona i którzy prawie pół wieku temu pojawili się na Ziemi. Ich pobyt nadzorował Nick Fury, pod jego nieobecność międzygalaktyczni uchodźcy postanowili przejąć kontrolę nad naszym światem. Przy okazji warto przypomnieć, że Skrullowie mogą zmieniać wygląd, kształt i podszywać się pod inne istoty. To motyw żywcem wyjęty z Inwazji porywaczy ciał, klasyki kina science-fiction, gdzie kosmici przejmowali tożsamość ludzi (w czasach zimnej wojny miało to symbolizować paranoję i strach przed wszechobecną infiltracją komunistów). Motyw ten wracał i przewija się w kinie co ruch. W Man in Black światem skrycie rządzą kosmici, a obcym może być każdy: Sylvester Stallone, Lady Gaga i Justin Bieber.
Jeśli Faceci w czerni ogrywali jednak ten potencjał komediowo, Tajna inwazja robi to w sposób ciężki, surowy i śmiertelnie poważny, niepodobny do tego, co znamy z poprzednich produkcji Marvela. Na podstawie pierwszych odcinków można stwierdzić, że historią rządzi geopolityczna układanka i zawiesista atmosfera. Skrullowie żyją na terenie opuszczonej elektrowni jądrowej, gdzie tworzą enklawę uchodźców, uciekinierów i szykujących się do ataku rebeliantów. Nick Fury, powracający na Ziemię po pobycie na stacji kosmicznej S.A.B.E.R., toczy walkę na kilku polach równolegle: mierzy się ze wzrostem poziomu dezinformacji i fake newsów, ale również z antagonizmami podsycanymi na poziomie stosunków dyplomatycznych światowych mocarstw oraz – z wcale nie mniej groźnymi – prywatnymi demonami. Samuel L. Jackson gra tu nie tyle przenikliwego superszpiega, jakiego poznaliśmy w Avengersach, co człowieka, który nosi w sobie traumę, żałobę i przeżywa kryzys wiary w sprawę. Jak się okazuje, nigdy nie doszedł do siebie po The Blip, kiedy Thanos jednym pstryknięciem palców wymazał połowę populacji wszechświata.
Nie przeceniałbym jednak wywrotowego potencjału tego serialu, bo choć wiele wskazuje na wielki zwrot, nie dokonał się w nim wszak żaden kopernikański przewrót. Biorąc pod uwagę fakt, że właściwa akcja rozpoczyna się w Moskwie i dotyczy ona obawy przed trzecią wojną światową, można się było pokusić o komentarz do bieżącej sytuacji politycznej, zamiast tego twórcy robią unik przed jakimikolwiek aluzjami, nie próbując nawet udawać, że mamy do czynienia z rzeczą pełną odwołań, cytatów i mrugnięć okiem budowaną w oparciu o zasadę fanserwisu. Powraca postać Talosa grana przez Bena Mendelsohna i znana z Kapitan Marvel, co zszyć ma ze sobą te miejsca uniwersum, gdzie jeszcze widoczne były jakieś luki i dokonać kolejnego crossovera. Po raz pierwszy pojawia się Olivia Colman, jako pozbawiona wyraźnej funkcji i wycięta jakby z szablonu agentka MI6, która miał chyba tylko zasilić szeregi MCU. Zresztą w ten sam niezbyt zgrabny sposób udało się upchnąć Emilię Clarke.
Ten stan rozdarcia, stan nie wiadomo czego, zostaje w człowieku po dwóch pierwszych odcinkach Tajnej inwazji. Patrząc na pokiereszowaną, naznaczoną rezygnacją i goryczą twarz Jacksona, na której rozgrywa się najciekawsze widowisko, można przez chwilę uwierzyć, że doczekaliśmy się opowieść samodzielnej, wyzwolonej z korporacyjnych nacisków. Potem do głosu dochodzi rozum i mówi, że to kolejny część biznesplanu podtrzymującego żywotność produktu.