Pierwsza część naszego zestawienia, obejmująca pozycje z miejsc 50-26, cieszyła się dużą popularnością. Oczywiście niezależnie od tego, czy byłaby czytana, czy nie, i tak wrzucilibyśmy miejsca 25-1. Ale to dowód, że choć na krajowej kinematografii od zawsze wiesza się psy, to wciąż jest tym elementem naszej kultury popularnej, na który zwraca się uwagę.
Wspomniana pierwsza część zestawienia znajduje się tutaj, a tu z kolei złapiecie naszą pięćdziesiątkę najgorszych polskich filmów po roku 1989. Widzicie, że sami złapaliśmy się w narrację o ch**owości krajowego kina, skoro najpierw wybraliśmy najgorsze, a dopiero potem najlepsze tytuły. Tamten ranking wygrała trylogia 365 dni, tutaj... Ciekawe, czy będziecie zaskoczeni? Bo to taki tytuł, co do którego chyba od początku było jasne, że przewinie się przez czołówkę, ale jednak mało kto umieściłby go na szczycie zestawienia.
„Demon” (2015)
reż. Marcin Wrona
Marcin Wrona zbudował swoje dzieło życia na polskich leitmotivach; na romantycznej spuściźnie, ludowym brutalizmie i niezaleczonych ranach polsko-żydowskiej przeszłości. Podobnie jak Wajda i Smarzowski – zabiera widza na wesele, ale wybija na pierwszy plan narodowe traumy, bo jest i odkopany szkielet kobiety, i majaki w jidysz, i wypierana historia, która zaczyna rezonować w nadnaturalny sposób. Rzeczywistość realna dopisała do tego filmu ponury epilog. Podczas festiwalu w Gdyni 42-letni reżyser popełnił samobójstwo w pokoju hotelowym – pisałem w zestawieniu Nowa fala horroru: 10 filmów, które wyznaczają kierunek dla gatunku. Bo grozy często wypatruje się w folklorach odległych, a tymczasem Wrona odnalazł ją w polskiej duszy. I – paradoksalnie – najbardziej przeraża w tych momentach, które niekoniecznie dotyczą zderzenia ze światem pozazmysłowym. Marek Fall
„Żółty szalik” (2000)
reż. Janusz Morgenstern
Z niezliczonej liczby filmów oraz tzw. autopsji dobrze wiemy, że w Polsce pije się wódkę. Dużo, dużo wódki. A filmowcy lubią o tym przypominać, pokazując roześmianych dziadów z czerwonymi twarzami. Ale ten turpizm często jest płytki i bezrefleksyjny. Alkoholizm to choroba. To czarna dziura, która pochłania pieniądze, emocje, relacje rodzinne i towarzyskie, zdrowie i być może nawet życie. I mało kto opowiadał o tym jak Jerzy Pilch. To właśnie na podstawie jego scenariusza, Janusz Morgenstern zrealizował telewizyjny Żółty szalik, w którym Janusz Gajos jako prezes firmy zatapia się w destrukcyjnym nałogu i ignoruje refleksje dotyczące ewentualnego zniszczenia. Gorzki smutek tego upadku obserwuje się ciężko, chociaż osładza go świetna kreacja Gajosa. To jednak potencjalna iskra nadziei sprawia, że seans ten jest obowiązkowy dla każdego, kto ma styczność alkoholem. A, tak jak Smarzowski i inni, przypominam, że żyjemy w Polsce. Cyryl Rozwadowski
„Podwójne życie Weroniki” (1991)
reż. Krzysztof Kieślowski
Baśnie kojarzą nam się z fantastycznymi opowieściami, które obowiązkowo kończą się dobrze, a protagonistki i protagoniści żyją długo i szczęśliwie. Ale zawsze ich osią jest personalna tragedia lub jej perspektywa – z reguły śmierć lub utrata. I Podwójne życie Weroniki jest właśnie filozoficzną baśnią, która korzysta z jak najbardziej realnych motywów. Obserwując Polkę Weronikę oraz Francuzkę Véronique patrzymy na lustrzane odbicia – identyczne osoby, które podejmują odmienne wybory. To moralitet o konsekwencjach decyzji oraz wewnętrznej budowy każdego człowieka. I mimo, że po ponad trzech dekadach łatwo dostrzec, że nie jest to najgłębsza opowieść świata, zdjęcia Sławomira Idziaka, muzyka Zbigniewa Preisnera oraz zręczna ręka Kieślowskiego robią wrażenie nie tylko z powodu rzemieślniczych walorów. Ostatecznie to film, który chciał być filmem zdecydowanie bardziej niż większość owoców naszej krajowej kinematografii w tamtym czasie. Cyryl Rozwadowski
„Film balkonowy” (2021)
reż. Paweł Łoziński
Za genialnym w swej prostocie pomysłem miał stać głód historii. To właśnie on skłonił dokumentalistę Pawła Łozińskiego, żeby zmienić zasady gry i zamiast biegać z kamerą za ludźmi, poczekać aż bohaterowie wejdą w kadr. Ustawił więc kamerę na balkonie i spędził tam 165 dni zdjęciowych. Na początku nie chciał inicjować rozmów, a jedynie rejestrować ich strzępki. Koncepcje zmienił przez ciekawość. Banalne bywają te jego pytania, kanciaste czy wymuszone, a jednak – raz za razem – dociera do jakiejś poruszającej istoty człowieczeństwa; wyciągać mind-blowing prawdy ostateczne na niebywałym wprost poziomie wrażliwości. Łozińskiemu udało się w ten sposób to, co sam sobie założył; żeby nie dokumentować pandemii, tylko dawać ludziom nadzieję. Bo wychodzi na to, że świat nie jest wcale tak ch**owym miejscem, jak mogłoby się wydawać; przynajmniej z wysokości balkonu. Marek Fall
„Pokłosie” (2012)
reż. Władysław Pasikowski
Śmiałem się na „Pokłosiu” – chwalił się jeden z publicystów; Władysławowi Pasikowskiemu zamiast filmu o skomplikowanych relacjach polsko-żydowskich wyszedł kicz – wtórował mu inny. Musiało się skończyć narodową awanturą, gdy reżyser Psów wpychał palce w zaognione rany, odwołując się w swoim thrillerze do pogromu w Jedwabnem. Franciszek Kalina (Ireneusz Czop) wraca na rodzinną wieś po dwudziestu latach emigracji w Stanach Zjednoczonych. Zastaje młodszego brata – Józefa (Maciej Stuhr) skonfliktowanego z sąsiadami, których ciężar zbrodni z przeszłości przemienia niemal z zombie. Bo Pasikowski, kręcąc ten taniec śmierci i zagęszczając atmosferę, posługuje się właściwie atrybutami z kina grozy; z czego zresztą również czyniono mu zarzut. Nie zostawia przy tym miejsca na oddech, tylko trzyma widza za gardło aż do finałowej sceny, która należy z pewnością do najszerzej dyskutowanych w historii naszego kina. Amerykańskie kino o polskich demonach. Marek Fall
„33 sceny z życia” (2008)
reż. Małgorzata Szumowska
Podobno żałoba po utracie bliskiej osoby jest tym doznaniem, z którym najtrudniej się zmierzyć. A co, jeśli nagle odchodzi nie jedna, a dwie osoby? W swoim najlepszym, jak dotąd filmie, Małgorzata Szumowska mierzy się z tą traumą, bazując na własnej historii; rodzice reżyserki, pisarka Dorota Terakowska i filmowiec Maciej Szumowski zmarli w odstępie miesiąca. Dokładnie z tym samym mierzy się główna bohaterka, trzydziestokilkuletnia artystka, a 33 sceny z życia są wybitne przynajmniej w trzech aspektach: portrecie bezpowrotnie utraconego dzieciństwa, mierzenia się ze śmiercią, odczarowując ją przy pomocy humoru i spokojnym, ale nie chłodnym podejściu do umierania – procesu tak naturalnego, jak jedzenie czy spanie. Dlaczego w takim razi mało komu udaje się nakręcić o tym dobry film? Nieistotne. Szumowskiej się udało. Jacek Sobczyński
„Korczak” (1990)
reż. Andrzej Wajda
Z dzisiejszej perspektywy, Korczak to w filmografii Andrzeja Wajdy tytuł mocno zapomniany. W momencie premiery, Polacy zajmowali się przede wszystkim transformacją ustrojową i walką z cieniami komunizmu. Mogło nie być miejsca na rozmyślanie o holokauście – wydarzeniu już wtedy całkiem odległym. Ale można się też zastanawiać czy film o człowieku, który próbuje ochronić dzieci przed koszmarem wojny oraz perspektywą eksterminacji, nie jest po prostu zbyt ciężki dla statystycznego widza. Wojciech Pszoniak w roli zasłużonego pedagoga, człowieka przepełnionego poczuciem misji i powinności, daje niesamowity popis swoich możliwości. Przez całe dwie godziny możemy obserwować jak w ponurych murach warszawskiego getta, gdzie giną wszelkie uczucia, a poczucie człowieczeństwa i osobista godność są największym luksusem, tli się jeszcze płomień wielkiego charakteru. Zamykająca, poetycka sekwencja, która metaforycznie pokazuje niewyobrażalną tragedię, to być może jeden z najczujniejszych i najczulszych momentów w twórczości Andrzeja Wajdy. Cyryl Rozwadowski
„Wesele” (2004)
reż. Wojciech Smarzowski
Może i po latach trochę się to Wesele zestarzało; drażnić może zwłaszcza zerojedynkowy portret polskiej prowincji, gdzie wódki pije się więcej niż wody, każdy jest uwikłany w machlojki, a chłop posuwa babę w jakimś zaszczanym klopie. I niestety Smarzowski przyłożył rękę do tej stereotypizacji. Ale jego kinowy debiut był w 2004 roku niebywale świeży, zwłaszcza jeśli chodzi o narrację – nikt nie opowiadał tak, jak robił to ten człowiek; spirala absurdu niczym u braci Coen, ale na potrójnym przyspieszeniu. I mimo wszystko gdzieś tam nie sposób się w jego filmie nie przejrzeć, zwłaszcza że Smarzowski bawi się polską symboliką jakby robił mema; w jednym kotle znajdują się Wyspiański, Biały miś i polska jedenastka z Wembley'73. To akurat wciąż robi wrażenie. Jacek Sobczyński
„Kroll” (1990)
reż. Władysław Pasikowski
Trochę zapomniany, niesamowity debiut Władysława Pasikowskiego, twórcy wówczas ledwie 31-letniego. Czuć w nim dwa walczące ze sobą wilki; z jednej strony Pasikowski był zakochany w amerykańskiej narracji, czego zresztą nigdy nie ukrywał, ale z drugiej – zanurzony w krajowym filmie lat 70. i 80., dlatego Krolla ogląda się jak melanż Hollywood z kinem moralnego niepokoju. I te same lęki, jakie towarzyszyły bohaterom krajowego kina ery komuny są tu na ekranie; strach przed opresyjnym systemem, choć w tym przypadku nie politycznym, a wojskowym, badanie twardości kręgosłupa moralnego, próba odnalezienia się w nieprzyjaznej rzeczywistości. A punktem wyjścia jest tu dezercja młodego żołnierza zasadniczej służby wojskowej i jeśli ktoś, kiedyś w Polsce dobrze odmalował rozlewającą się po jednostkach plagę okrucieństwa, to był to Feliks Falk z Samowolką i właśnie Pasikowski z Krollem. Jacek Sobczyński
„Photon” (2017)
reż. Norman Leto
Dlaczego to wszystko tak się ciągle komplikuje? – pyta w pewnym momencie grany przez Andrzeja Chyrę naukowiec. Popularnonaukowe narracje często prezentują nam potęgę zjawisk molekularnych oraz procesów zachodzących we wszechświecie – to równania, w których chaos zostaje uporządkowany w perfekcję. Nieznana siła układa zbiory elementów w regularne struktury. Dlaczego więc świat oparty o te procesy jest tak szalenie niejednorodny i dziwny? Artysta multimedialny Norman Leto w swoim Photonie w nieco ponad 100 minut rozrysowuje historię świata – od najmniejszej cząstki, przez prym ludzkiej cywilizacji po hipotetyczną narrację, w której wszyscy będziemy w chmurze danych, ciała będą przeżytkiem, a natura się uleczy. Hipnotyzujące sekwencje obrazów oraz fascynująca treść tworzy tutaj zjawisko awangardowe i popowe równocześnie. Photon to przeżycie zupełnie osobne. Cyryl Rozwadowski
„Powrót do tamtych dni” (2021)
reż. Konrad Aksinowicz
Bałem się robić ten film, bo czułem, że jak zacznę, to mój ojciec umrze. Czułem, że świat jest tak skonstruowany, że kiedy wezmę się za rozgrzebywanie tak poważnych rzeczy, wywołam całą lawinę zdarzeń – opowiadał Konrad Aksinowicz, który wcześniej nakręcił koszmarną Zamianę, co rozpatrywać należy w kategoriach zjawiska paranormalnego z perspektywy późniejszej autobiografii. Powrót do tamtych dni to powrót reżysera na wrocławski Szczepin lat 90. Czternastoletni bohater – Tomek (Teodor Koziar) mieszka tam z matką – Heleną (rola życia Weroniki Książkiewicz) i przeżywa własne Stranger Things wśród kolorowej, wielkiej płyty. Sielanka dobiega końca, gdy w drzwiach staje ojciec – Alek (rola życia Macieja Stuhra). Wygląda jak bohater Kukiza z piosenki „Całuj mnie”. Kupił sobie dżiny, buty, czapkę i pas. Obtańcowuje mamę przy „Lady in Red”, kupuje magnetowid. Ale prawda o jego emigracji i nałogu wkrótce wyjdzie na jaw; feel-good movie zamieni się w „Lśnienie”; horror o nieustającej grozie i przemocy, wyobcowaniu wśród bloków i niezawinionym wstydzie; stary jak z obrazka zamieni się w ludzki strzęp; marzenia o statku pirackim z Peweksu zamieniają się w marzenia o Anticolu – spisywałem na gorąco po premierze. Alkoholowa martyrologia ma u nas długą tradycję, ale nikt dotąd nie stworzył obrazu tak brutalnego jak Aksinowicz, przy jednoczesnym szukaniu człowieka w oprawcy. Za krótki jestem, żeby oceniać, czy ktoś poczuje się przez to mniej osamotniony w traumie albo znajdzie zrozumienie dla kogoś taką traumą dotkniętego, ale Powrót do tamtych dni to jest coś znacznie większego niż kino samo w sobie. Marek Fall
„Plac Zbawiciela” (2006)
reż. Krzysztof Krauze
Nie było w pokomunistycznej Polsce twórcy z taką zdolnością tworzenia kina społecznego bez publicystyki, za to z emocjami, jak Krzysztof Krauze. Jego najwybitniejszy Dług jeszcze się w tym zestawieniu znajdzie, ale nie wypada pominąć w nim Placu Zbawiciela, który, choć nakręcony w roku 2006, jest przerażająco aktualny. Kiedy młodzi małżonkowie biorą kredyt, by kupić swoje pierwsze mieszkanie, czują się, jakby złapali pana Boga za nogi; nawet to, że przez pewien czas muszą mieszkać z matką chłopaka nie jest większym problemem. Tragedia zaczyna się, gdy okazuje się, że deweloper bankrutuje, a im zostały ogromne długi do spłacenia. I od tego momentu Plac Zbawiciela płynie dwutorowo; to i przejmujący, rodzinny dramat, i mocny głos w sprawie tych, którzy dopiero weszli w dorosłe życie, a już wy**ujał ich system. Film jak najlepszy reportaż z Dużego Formatu. I pomyśleć, że inspiracją dla niego była... telenowelowa stylistyka. Jacek Sobczyński
„Ogniem i mieczem” (1999)
reż. Jerzy Hoffmann
Niemożliwym z dzisiejszej perspektywy jest nakreślenie skali szaleństwa, towarzyszącego zamknięciu trylogii Jerzego Hoffmana, któremu przyszło czekać ćwierć wieku, żeby dokończyć trylogię Henryka Sienkiewicza. Bo nigdy później nic podobnego nie miało w naszych kinach miejsca. Ogólnonarodowa debata czy aktor teatralny – Michał Żebrowski udźwignie Skrzetuskiego na wielkim ekranie; nieufność wobec dziewczyny Bonda z GoldenEye – Izabelli Scorupco, Krzysztofa Kowalewskiego jako następcy Mieczysława Pawlikowskiego i Kazimierza Wichniarza czy Zbigniewa Zamachowskiego w roli małego rycerza; wreszcie – ponad siedem milionów widzów w kinach, Dumka na dwa serca na pętli w każdym domu, poczwórna platyna soundtracku, Bohun – Aleksandr Domogarow jako symbol seksu… Zostawiając jednak na boku otoczkę, Ogniem i mieczem to po prostu do***any blockbuster. Jedyny, który udał nam się po 1989 roku; jeden z niewielu, które udały nam się w ogóle. Marek Fall
„Tatarak” (2009)
reż. Andrzej Wajda
Nikt nie miał startu do Andrzeja Wajdy z przełomu lat 60. i 70. A gdyby szukać najlepszego polskiego filmu ever musiałoby paść na Ziemię obiecaną i ciach bajera. Ale dorobek Wajdy z lat dwutysięcznych traktowany już bywa po macoszemu. Poniekąd słusznie – tyle tylko, że jednak obejmuje on jedno z jego najbardziej poruszających i niezwykłych dokonań. W Tataraku reżyser wraca do prozy Jarosława Iwaszkiewicza, ale opowiadanie o śmiertelnie chorej doktorowej, która straciła dwóch synów w czasie okupacji i jej relacji z młodych chłopakiem z miasteczka, stanowi zaledwie punkt wyjścia; trzon fabuły. Bo Tatarak Wajdy to równocześnie dokumentacja żałoby Krystyny Jandy po śmierci męża – Edwarda Kłosińskiego; stąd jej monolog kręcony w duchu Edwarda Hoppera, malarza samotności. Andrzejowi parę razy się wyrwało, niby żartem, niby ze śmiechem, że może to będzie jego ostatni film – wspominała aktorka w jednym z wywiadów. Później zrobił jeszcze Wałęsę i Powidoki, ale Tatarak to jego ostatni wielki film. Marek Fall
„Ucieczka na Srebrny Glob” (2021)
reż. Kuba Mikurda
Geniusz przeklęty – Andrzej Żuławski na początku lat 70. dostał od władzy wilczy bilet po tym, jak nakręcił obrazoburczego Diabła. Opromieniony światowym sukcesem filmu Najważniejsze to kochać, który powstał we Francji, wrócił jednak do kraju z misją stworzenia rozbuchanej epopei science fiction – Na Srebrnym Globie; na fali Odysei kosmicznej, jeszcze przed Nową nadzieją. Dokument Kuby Mikurdy stanowi porywającą – światową w formie, zachwycającą materiałami źródłowymi – opowieść o tym, dlaczego wizja reżysera tak naprawdę nigdy nie została zrealizowana. Ale tym, co czyni ten film wybitnym jest wyjście poza granice zwykłej dokumentalistyki – głęboko humanistyczne przesłanie, dotykające kwestii wyniszczającej siły miłości, pasji i marzeń. Dziesięć na dziesięć. Marek Fall
„Zabij to i wyjedź z tego miasta” (2020)
reż. Mariusz Wilczyński
Czasami po prostu tak jest, że wszystko, co się dzieje w życiu jest absurdalne, a cały świat – ludzie, zwierzęta, przedmioty nieożywione – jest brzydki i dziwny. I tak właśnie to wygląda w powstałej w ciągu 15 lat animacji Mariusza Wilczyńskiego. Opowiadanie o immanentnym smutku i poczuciu bezsensu językiem filmu potrafi odbić się czkawką. Łatwo popaść w banał czy przesadną pretensjonalność. Ale Zabij to i wyjedź z tego miasta zapośrednicza szarość emocji szarością animacji. Rozumie, że prawdę o trudach egzystencji być może łatwiej oraz z większą przyjemnością można przyjąć w komiksowej. Polskiej sztuce często brakuje genu psychodelii i odwagi, by mówić językiem czułej abstrakcji. Wilczyński w ten osobliwy sposób przekazał swój obraz świata i stworzył jeden z najbardziej fascynujących polskich filmów ostatnich lat. Cyryl Rozwadowski
„Psy” (1992)
reż. Władysław Pasikowski
Po upadku komuny amerykańskie filmy akcji dopiero zaczęły wchodzić na ekrany, a widzowie pokochali Arnolda Schwarzeneggera czy Jeana Claude'a Van Damme'a miłością pierwszą. Aż prosiło się, żeby zrobić konkretną podróbę w polskich warunkach, tymczasem Pasikowski poszedł ambitniej. I faktycznie, nakręcił film sensacyjny według hollywoodzkich prawideł, ale umieścił go w stuprocentowo polskiej rzeczywistości. Głównym bohaterem jest były ubek (czyli oficer PRL-owskiego Urzędu Bezpieczeństwa), który po upadku komuny wstępuje do policji, ale zupełnie nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości, zwłaszcza, że po drugiej stronie – w zorganizowanej grupie przestępczej – działa jego dawny kolega. Film był efektowny, szybki, ale jednocześnie mocno psychologiczny i zanurzony w Polsce wczesnych najntisów, gdzie policjanci jeździli polonezami i pałaszowali zapiekanki z obskurnej budy. To chwyciło i chwyta do dziś, nawet gdy po latach Psy zaczynają być oskarżane o seksizm. Jest w tym sporo racji, natomiast szczerze – nie było chyba drugiego tytułu, który lepiej odwzorowałby Dziki Zachód, jakim była Polska ery transformacyjnej. Jacek Sobczyński
„Dom zły” (2009)
reż. Wojciech Smarzowski
Symboliczna jest ostatnia sekwencja Domu złego, gdy w bieszczadzkim kręgu piekieł zestawione zostają diaboliczne narodziny i straszliwa zbrodnia; kamera odjeżdża, aż obraz na ekranie przypominać zaczyna płótno Bruegla. Wojciech Smarzowski wydaje się badać w tym filmie wytrzymałość widza na plugastwo w sposób tak ekstremalny, że opis fabuły wygląda niemal, jakby Malcolm XD robił pastę na podobieństwo jego scenariuszy. Kurna chata na odludziu, beznadzieja PRL-u, zootechnik w cugu alkoholowym, zmowa milczenia i spirala śmierci… Turpistyczna żonglerka w twórczości reżysera przybrała z czasem wręcz karykaturalny charakter, ale Dom zły to jest akurat horror and moral terror. Quentin Tarantino odszedłby od zmysłów, gdyby zobaczył ten film, a Unia Europejska od razu przyznałaby nam pieniądze z KPO. Marek Fall
„Boże ciało” (2019)
reż. Jan Komasa
O ile wiele z krajowych produkcji, które później wywołują zainteresowanie na świecie, jest naznaczonych rysem martyrologicznym, czy nawet cierpiętniczym, o tyle Boże ciało zgrabnie wymiksowuje się z tej narracji. W wiarę wpisana jest tu historia pojedynczego człowieka, który chce po prostu być lepszym. I ten człowiek nadaje kościołowi ludzką twarz; nagle okazuje się, że jest to instytucja, która przy dobrych chęciach może coś zmienić. Odświeżające? Jak na Polskę, nawet bardzo, a świat już wie, że aby go podbić, nie można opowiadać tak, jak to się robiło 40 lat temu. Poza tym cała ta historia bardzo trzyma się kupy, Komasa snuje ją w efektownym stylu, Bielenia gra jak szatan (choć wciela się w duchownego, he, he), a otwarte zakończenie daje się interpretować na szereg sposobów. Bardzo dobry, nowoczesny film z typowo polskim backgroundem. A jednocześnie uniwersalny, bo postać Daniela łatwo można przesunąć do innych kręgów kulturowych; nie chodzi o kościół katolicki, a silną wiarę, która potrafi kruszyć mury. Czyli wszystko się zgadza. Jacek Sobczyński
„Róża” (2012)
reż. Wojciech Smarzowski
Najlepszy film Wojciecha Smarzowskiego. To tak, jakby wybrać wszystkie najlepsze momenty z „Wołynia” (tu też wojenna rzeczywistość i nienawiść sąsiada wobec sąsiada, a konkretnie Polaków wobec wdowy po niemieckim żołnierzu) i wzmocnić całość niezwykle przejmującą historią miłosną – pisaliśmy o triumfatorce rankingu filmów najgłośniejszego polskiego reżysera XXI wieku. Bo jeśli w swoim rozpasaniu w opisie polskiej mentalności Smarzowski z reguły cwałuje na złamanie karku, by brawurowo pokonywać przeszkody, to przy realizacji Róży ściągnął lejce i dystyngowanym krokiem przeszedł po równoważni zawieszonej nad bezdennym kanionem. Wszystkie swoje najlepsze reżyserskie instynkty wykorzystał, by namalować czuły i emocjonalny portret miłości niemożliwej w świecie bezgranicznej i słabo uzasadnionej nienawiści. Przejmująca jest tu obłędna wręcz Agata Kulesza. Od ścieżki dźwiękowej Mikołaja Trzaski pocą się oczy i uszy. A sepia i szarość ogarniają całą duszę. Cyryl Rozwadowski
„Ida” (2013)
reż. Paweł Pawlikowski
Ida stała się wielkim wydarzeniem. Dla kinowych patriotów będzie zapamiętana głównie przez pryzmat Pawła Pawlikowskiego, pierwszego Polaka odbierającego Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny. Marmury, złoto i fanfary kontrastują jednak tak mocno z estetyką filmu, który znalazł się w tym rokokowym kontekście, że może się to wydać szczytem ironii. Najpiękniejsze najpewniej zdjęcia w historii polskiej kinematografii swoją monochromią synchronizują się z monumentalnym echem ciszy. Bo Ida to dzieło, które uwypukla siłę milczenia. Milczenia o ważnych rzeczach oraz pustki, która może otaczać w świecie daną duszę. Kontemplacyjna skromność i poszukiwanie piękna w świecie pełnym smutku i cierpienia wyniosło Pawlikowskiego na światowe salony. Ten film to prawdziwa symfonia, mimo że partyturą jest pusta strona. Cyryl Rozwadowski
„Dzień świra” (2002)
reż. Marek Koterski
Myśleliśmy, że nogi Boga złapaliśmy; że oto nas przyjęto do szkoły poetów. A potem bida, bida i rozczarowanie! A potem beznadzieja i starość pariasa; i wszechporażająca nas wszystkich pogarda… W dość powszechnym przekonaniu funkcjonuje Dzień świra jako komedia skrząca się od one-linerów. Ale nawet, jeśli w pewnym stopniu jest to uprawione, nikt w tak druzgocący sposób nie opisał cierpienia przejrzałego inteligenta, dojeżdżanego przez własną przeszłość, frustrację i kolejne rozczarowania, jak zrobił to reżyser Nic śmiesznego czy Ajlawju swoją koterszczyzną; jak zagrał to Marek Kondrat, umęczon na ekranie przy wtórze salw nerwowego śmiechu. I te salwy idzie przecież zrozumieć, bo jak inaczej przełknąć tych roboli, srające psy, pensję w wysokości 777 zł i wyciąg z fiuta? Dzień świra okrzyknięty został najlepszym filmem ostatnich 30 lat przez ekspertów ze stowarzyszenia Słowo i Film oraz Narodowego Centrum Kultury. U nas – zaraz za podium, dżizus, kurwa, ja pierdolę! Marek Fall
„Zimna wojna” (2018)
reż. Paweł Pawlikowski
Tak naprawdę wszystkie moje filmy są osobiste. Może dlatego tak długo we mnie dojrzewają. Ale ten ostatni jest rzeczywiście szczególny. Rodzice byli nietypową parą. Ich związek i życiowe zakręty – rozstania, powroty, wyjazd za granicę... Wszystko to głęboko we mnie tkwiło. Ich skomplikowana miłość jest dla mnie jak gdyby matką wszystkich historii miłosnych – mówił Paweł Pawlikowski, który archetypiczne dla siebie love story zawarł właśnie w Zimnej wojnie. I to film jakby spoza czasu, który – m.in. za sprawą superstylowych, monochromatycznych zdjęć Łukasza Żala czy muzycznej oprawy Marcina Maseckiego – mógłby być klasykiem z lat 50., a jest arcydziełem zupełnie współczesnym; romans o hollywoodzkim rozmachu, rozgrywający się na przestrzeni kilku dekad pomiędzy siermięgą stalinowskiej Polski i salonami Paryża, a zarazem niemal teatralne studium miłości spalającej pianistę Wiktora (Tomasz Kot) i Zulę z zespołu ludowego (Joanna Kulig). Wielkie kino, które wzbudziło zachwyt w Cannes i zostało wyróżnione trzema nominacjami do Oscara; prawdopodobnie największe we współczesnej Polsce. Marek Fall
„Dług” (1999)
reż. Krzysztof Krauze
Dług został oparty na prawdziwych zdarzeniach, w których jak w soczewce odbijał się dramatyzm czasów postpeerelowskich przemian. Początkiem tej historii była szemrana pożyczka, a końcem – ćwiartowanie bezwzględnego wierzyciela. Krzysztof Krauze obszedł się z tematem na tyle bezpardonowo, że krytycy porównywali jego film do Funny Games Michaela Hanekego, Andrzej Chyra wykreował rolę najbardziej srogiego skur*iela w historii polskiego kina, a Michał Urbaniak napisał muzykę, od której włos jeży się na karku. Swoją drogą, Dług to do dziś najlepsze ostrzeżenie przed chwilówkami, jakie można sobie wyobrazić, ale żarty na bok, bo jeśli szukacie jednego, jedynego tytułu, który najlepiej portretuje przeobrażenia Polski lat 90., zwłaszcza z perspektywy tych, co liczyli, że załapią się na pociąg zmian, ale zamiast tego wypadli z wagonika, to sięgnijcie po Dług. Zresztą – i tak po niego sięgnijcie, bo to jedna z najlepszych rzeczy, jaka kiedykolwiek spotkała polskie kino. Jacek Sobczyński
„Ostatnia rodzina” (2016)
reż. Jan P. Matuszyński
Czy ktoś, kto rozmyśla ciągle o śmierci – własnej lub cudzej – żyje naprawdę? Filmowy debiut Jana P. Matuszyńskiego oparty o niewykorzystany przez lata scenariusz Roberta Bolesty przygląda się Zbigniewowi, Zofii i Tomaszowi Beksińskim w sposób dosłowny i mocno alegoryczny zarazem. Kontrowersje odnośnie kreacji Dawida Ogrodnika w roli słynnego radiowca oraz faktografia dotycząca charakteru i zachowań młodego Beksińskiego stanowiły zarzewie sporów odnośnie intencji filmowców. Ale Matuszyński nie próbuje opowiadać o tym, co malarz i dziennikarz muzyczny dali światu – stawia to na odległym planie. Koncentruje się na ich relacjach – relacjach między sobą i relacjach z makabrą oraz ciemną stroną umysłu, którą ciągnie do najmroczniejszych krain.
Reżyser z agnostycznym nastawieniem zadaje pytania o naturę miłości, więzów krwi i znaczenie cierpienia. W zalewie filmów o tym, że bliskość mimo przeciwności losu jest kojąca i zbawienna, konstruuje narrację o tym, że potrafi być ona niezwykle trudna lub niemożliwa. Zespalając czujnie użyte środki produkcyjne z nienaganną, tytaniczną grą aktorską Andrzeja Seweryna, Aleksandry Koniecznej i Dawida Ogrodnika, Matuszyński wyplótł dzieło głęboko humanistyczne, empatyczne i szczere w swojej odwadze do pokazywania awersów i rewersów cudzej psychiki. To nie jest historia Beksińskich. To piękny film o duszach, które utknęły w cielesnych powłokach i muszą sobie z tym poradzić. Cyryl Rozwadowski