Nie ma drugiego takiego miejsca dla sportu akademickiego, jak Stany Zjednoczone. To tam na mecze NCAA przychodzi kilkadziesiąt tysięcy ludzi, kultura oglądania tego rodzaju rozgrywek jest nie do powtórzenia nigdzie indziej, a całe rozgrywki są najważniejszą podstawą lig zawodowych. Do niedawna trwała debata, czy w takim razie sportowcy, dzięki którym uczelnie zarabiają miliony, nie powinni przypadkiem dostawać pieniędzy za grę. Teraz wiemy już, że tak, a trzyliterowy skrót NIL od roku nie schodzi z ust nikogo, kto miałby cokolwiek z uczelnianym sportem do czynienia.
NIL to nic innego, jak „Name, Image and Likeness” (ang. imię, wizerunek i podobizna), czyli skrótowe określenie tego, na czym mogą zarabiać sportowcy. NCAA wciąż próbuje trzymać się tradycji i uznawać sport akademicki za amatorski – nie ma możliwości, żeby studenci dostawali pieniądze za samą grę, za poziom występów (np. w bonusach) czy za wybór jakiejś konkretnej uczelni. Mogą za to skorzystać z wielu opcji pozaboiskowych.
MAŁA OJCZYZNA
Sport akademicki w Stanach Zjednoczonych jeszcze do niedawna szczycił się swoim tradycjonalizmem. Przez ponad 100 lat, czyli od momentu, w którym rozgrywki zaczęły być bardziej ustrukturyzowane, w pewnych kwestiach niewiele się zmieniło. Między innymi w tej finansowej, przez co zawodnicy nie mogli zarabiać na czymkolwiek związanym ze sportem, mimo tego że byli gwiazdami – niektórzy nawet ogólnokrajowymi, oglądanymi przez miliony ludzi w USA.
Z jednej strony miało to tradycyjny sens, wszak sport akademicki z założenia miał tak właśnie wyglądać. „Czysta” rywalizacja studentów w ramach swoich szkół – bo jak wiadomo, tam gdzie pieniądze, tam o nią trudno. Jednak mało kto spodziewał się, do jakich rozmiarów rozwinie się sport akademicki w Stanach Zjednoczonych. My możemy popatrzeć na swoje, europejskie podwórko, gdzie uczelniana rywalizacja jest tylko tłem dla tej „właściwej”, a akademickie kluby istnieją w przeróżnych konfiguracjach i strukturach. W Polsce są chociażby „AWFy” wystawiające zarówno reprezentacje na zawodach akademickich, jak i drużyny zawodowe w rozgrywkach np. siatkówki czy piłki ręcznej.
Tymczasem dla Amerykanów jest to już oddzielna kultura. Poczucie przynależności do danej uczelni równa się przynależności do miejsca zamieszkania czy nawet wywołuje u nich poczucie swojej „małej ojczyzny”. Rywalizację akademicką odczuwa się niczym w Europie wszelkiego rodzaju rozgrywki ligowe. Amerykanie też je oczywiście mają, a NFL, NBA, MLB czy NHL długo nie zejdą z piedestału, jednak nie każde miasto czy nawet stan może mieć swoją drużynę – w Kalifornii czy Nowym Jorku znajdziecie ich na pęczki, ale już w Alabamie czy Północnej Dakocie niekoniecznie. Zresztą nawet jeśli w jednym z mniej znanych stanów jest drużyna, to Stany Zjednoczone są tak ogromne, że można żyć kilkaset kilometrów od siedziby zawodowego klubu (mimo że jest w obrębie stanu) i po prostu się z nim nie utożsamiać.
A uczelnie są wszędzie. I w prawie każdej jest sport i jakieś rozgrywki, nawet jeśli jest to poziom – przenosząc to na nasze warunki – czwarto- czy piątoligowy. To dlatego sport akademicki jest tak popularny. To między innymi dlatego koszykarski turniej March Madness potrafi oglądać więcej ludzi niż mecze play-offowe w NBA. Ktoś powie, że to dlatego, że w March Madness decyduje jeden mecz, a w NBA cała seria i będzie miał rację - ale bez popularności danych uczelni nie byłoby nawet mowy o zbliżeniu się do lig zawodowych.
ZA JEDZENIE TRZEBA PŁACIĆ
To jeden z powodów, dla którego brak jakiejkolwiek gratyfikacji finansowej uwierał NCAA przez długie lata, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że same uniwersytety zarabiają na tym miliony i płacą je np. trenerom, całym sztabom szkoleniowym czy osobom pracującym przy drużynie. Wszystkim, tylko nie zawodnikom. Stypendium, które dostają sportowcy i które w USA jest bardzo ważne ze względu na koszty studiów, było mimo wszystko niewspółmierne do pracy i jej efektów w wykonaniu studentów.
Pojawiły się też oczywiście podejścia pod łamanie tych zasad i płacenie zawodnikom „pod stołem”, jednak wiązało się z tym ogromne ryzyko – raz nawet NCAA zastosowało za to „karę śmierci” dla Southern Metodist University. Uczelnia dostała zakaz gry w całym kolejnym sezonie (1987) futbolu amerykańskiego, co całkowicie rozbiło ich program, który nigdy już nie wrócił do dawnej dyspozycji. Wybitny uczelniany futbolista Reggie Bush stracił z kolei nagrodę Heismana (MVP) za rzekome „prezenty” od jednego z agentów. Wyróżniono w szczególności przejazd limuzyną na odebranie nagrody.
Drugim powodem jest to, że ograniczenia urosły przez ten czas do miana absurdu, a sportowcy musieli uważać na każdym kroku. Nie mogli nawet przyjąć postawionego przez kogoś obiadu – bo przecież mogło być to ze względu na ich działalność sportową, a to już swego rodzaju zapłata. Nie wspominając o czymś takim jak rozmowy z agentami, których do niedawna mieć nie mogli. Żeby dopełnić jeszcze tego absurdu – NCAA sama wielokrotnie używała wizerunku swoich atletów (chociażby do gier komputerowych, reklam itd.), z których czerpała zyski, ale już sam zawodnik za udział w grze komputerowej pieniędzy dostać nie mógł.
Od komercji zresztą się zaczęło. W 2014 roku NCAA przegrało proces z reprezentującym wszystkie koszykarki i koszykarzy Edem O’Bannonem (wspartym przez gwiazdy tego sportu, m.in. Oscara Robertsona), który twierdził, że organizacja nie ma prawa czerpać zysków z wizerunków zawodników po opuszczeniu przez nich uczelni bez odpowiedniej gratyfikacji finansowej. A działo się tak chociażby w przypadku akcji promujących kolejne sezony. Mimo że chodziło o absolwentów, a nie samych studentów, pojawiło się światełko w tunelu.
PIERWSZA ZMIANA, ALE ZA TO JAKA
Kolejne, w 2019 roku, było już nie światełkiem w tunelu, a zbliżającym się przezeń pociągiem. Pomógł fakt, że prawo w Stanach Zjednoczonych nie jest unitarne. Stan Kalifornia orzekł, że od 2023 roku uczelnie nie będą miały prawa karać sportowców akademickich za czerpanie korzyści z własnego wizerunku, a w NCAA wybuchła burza. Nazwano to „zagrożeniem dla sportu akademickiego, jaki znamy”, jednak opinia publiczna, która m.in. od lat domagała się zwrotu Heismana dla Busha, nie przejęła się tym za mocno. W końcu takiego zagrożenia oczekiwano.
Po kilku niezwykle dramatycznych oświadczeniach, NCAA musiało wziąć się do roboty. Wyjścia były dwa – albo zostawiamy wszystko tak jak jest, przez co za chwilę każdy bardziej obiecujący absolwent liceum będzie wybierał uczelnię w Kalifornii, tworząc absolutnie dominujące drużyny, albo musimy poluźnić kwestie otrzymywania pieniędzy i nagród dla sportowców. Wybrano bramkę numer dwa, a sportowcy powoli mogli zacząć świętować.
Tak powstał NIL, który od tamtej pory jest tematem wszystkich mediów sportowych w USA. Nowe zasady weszły w życie w drugiej połowie 2021 roku. NCAA przeciągało wprowadzenie zmian, ale ostatecznie musiało ulec – inaczej skończyłoby się to destabilizacją rozgrywek. Ci, którzy byli przeciwko, wciąż szukają opcji krytyki. Mówiono, że w ten sposób pieniądze będą tylko dla najpopularniejszych zawodników głównie w dwóch dyscyplinach – futbolu amerykańskim i męskiej koszykówce. Tymczasem pierwszy głośny kontrakt podpisały dwie koszykarki, czyli siostry Cavinder, które skorzystały ze swojej popularności w mediach społecznościowych.
Ruszyła lawina. Jedni twierdzili, że to fantastyczna informacja, bo wielu sportowców dotychczas nic nie miało ze swojej gry. Regularnym argumentem przeciwników był fakt, że dzięki uczelniom trafiają potem do lig zawodowych – tzw. drafty to jeden z najważniejszych momentów w sezonach lig amerykańskich. Rzecz w tym, że to nie może być argument uniwersalny, bo nie wszyscy dostąpią tego zaszczytu. Jedni ze względu na poziom (zawodowcami wbrew pozorom zostaje naprawdę mała grupa), drudzy ze względu na np. kontuzje, których doznali grając za darmo na uczelni.
Kolejnym było to, że w takim razie pieniądze i tak będą dostawać ci, którzy zostają zawodowcami – w końcu to oni są najlepsi. Tutaj też rozminięto się z prawdą. Z NIL korzystają dosłownie wszyscy, bo świat wykorzystania wizerunku jest ogromny. Oczywiście, najlepsi podpisują milionowe kontrakty z firmami odzieżowymi i markami znanymi na całym świecie, ale opcji jest znacznie więcej. Lokalni herosi z mniejszych uczelni, którzy na poziom zawodowy raczej nie wejdą, a w swoich małych ojczyznach są wręcz kochani, mają masę możliwości we własnym miejscu zamieszkania.
Przeciwnicy nie spodziewali się, że NIL może oznaczać np. całkiem niezłe pieniądze od… firmy produkującej fajerwerki, bo taki przypadek już się pojawił. Cała futbolowa linia ofensywna (czyli i podstawowi gracze, i ci, którzy mogą przesiedzieć na ławce cały sezon) z jednej z uczelni w stanie Arkansas podpisała kontrakt z lokalną restauracją oferującą wyjątkowe potrawy z grilla. Biorąc pod uwagę, że ofensywni liniowi znani są z bycia „miśkami” pochłaniającymi dziesiątki tysięcy kalorii – tematyczny strzał w dziesiątkę.
Między firmami pokroju Nike czy Under Armour i wytwórnią fajerwerków dzieje się oczywiście dużo więcej. Sportowcy mają płacone za spotkania z fanami, autografy, obozy szkoleniowe, na których pojawiają się w charakterze gościa czy trenera, własne sportowe biznesy, korzystają z mediów społecznościowych, które w ostatnim czasie oferują wiele opcji zarobku, podpisują kontrakty z platformami związanymi z grami komputerowymi lub po prostu tam „streamują”, a kasa sama się znajduje. To wszystko jest jedynie zwieńczone lokalnymi przedsiębiorstwami pokroju „Słodka Herbata od Milo”.
Studenci z wielu dyscyplin, również lekkoatleci, gimnastycy i inni przedstawiciele sportów indywidualnych, robią to wszystko, czego dotychczas nie mogli, a co robią ich sportowi rówieśnicy z całego świata. I nie tylko rówieśnicy, bo przecież takie umowy jak „Restauracje u Babci Maliny” reklamujące się chociażby na koszulce pięściarza Mariusza Wacha to już w zasadzie klasyk polskich ringów.
ZAGROŻENIE? BRAK OGRANICZEŃ
Jest jednak i negatywna strona całej sytuacji. O ile wszystkie pomniejsze argumenty przeciwników NIL można było dość łatwo kontrować, o tyle w większej perspektywie brak ograniczeń faktycznie jest nieco nieprzewidywalny. Teoretycznie nie powinno ich być, bo większość płacących za NIL to prywatne firmy, które mogą robić z pieniędzmi, co im się podoba. Praktycznie jednak często są to absolwenci jakiejś uczelni (tzw. „boostery”), którzy przez swoje biznesy próbują ściągnąć gracza na swoją Alma Mater.
Moglibyśmy wierzyć w uczciwość uczelni, ale jakoś nam się to nie klei i jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, że to sama uczelnia, nakłaniając firmy czy absolwentów, wyda miliony dolarów na stworzenie drużyny, a potem nie zapłaci za samą grę, bo przecież gdzie tam pieniądze w sporcie akademickim. To wszystko przy braku ograniczeń na drużynę, które mamy chociażby w ligach zawodowych poprzez salary cap.
Dlatego też są już pierwsze regulacje. Zabroniono między innymi „kolektywów” – czyli zrzeszania absolwentów w jedną grupę płacącą danemu zawodnikowi. NCAA stara się, by NIL faktycznie pozostał NIL-em, a nie przykrywką do płacenia sportowcom „pod stołem”. Szczególnie że z tym problemem już się borykano, bo od lat przewiduje się, że najlepsze w swoich dyscyplinach uczelnie w jakiś sposób „motywowały” najlepszych rekrutów, by wybrali właśnie ich. Dowodów żadnych, a przynajmniej NCAA nic o tym nie wie, ale co nieco można wyczytać z zachowania tych uczelni.
Nick Saban, legendarny akademicki trener futbolu amerykańskiego, oskarżył właśnie uczelnię Texas A&M, że „kupili wszystkich swoich zawodników”, więc to oczywiste, że mają mocną kadrę. Niektórzy odebrali to jako strach szkoleniowca najlepszej uniwersyteckiej drużyny ostatnich lat, czyli Alabamy, która przy nowych zasadach może stracić swoją pozycję.
Trudno zresztą nie odbierać tego jako strach, jednak ciekawsze jest to, z czego on wynika – z faktycznej obawy o poziom i NCAA czy z tego, że wszyscy dostali pozwolenie na to, co Alabama (i inne topowe uniwersytety) nieoficjalnie robiła od dłuższego czasu? Są głosy sugerujące drugą opcję, a Saban dostał już odpowiedź od Jimbo Fishera, trenera ekipy z Teksasu i byłego asystenta Sabana.
Ten w bardzo ostrych słowach stwierdził, że niektórzy w uczelnianym futbolu uważają się za bogów, a Saban – narcyz, który myśli, że może wszystko – rzuca żałosne oskarżenia. Fisher zasugerował też, że zalatuje to hipokryzją, bo sam Saban był zamieszany w podobne historie (co potwierdzałoby teorię o Alabamie płacącej pod stołem), a z jedenastu najlepszych rekrutów Texas A&M, zaledwie jeden ma umowę z wykorzystaniem NIL. Tymczasem trener Alabamy twierdzi „my nie kupiliśmy nikogo”, podczas gdy ich gwiazda, rozgrywający Bryce Young (na głównym zdjęciu w towarzystwie trenera), podpisał milionowe umowy dosłownie chwilę po wprowadzeniu takiej możliwości. Nie kupili go, bo już u nich był, ale w ten sposób zatrzymali go w drużynie.
KU LEPSZEMU
Świat akademicki przyjął tę wymianę z ogromnym szokiem, bo dotychczas nie zdarzało się, żeby trenerzy tego kalibru jakkolwiek kontrowersyjnie wypowiadali się o innych. Potwierdza to tylko, że w świecie sportu akademickiego zawrzało, jak nigdy wcześniej, a korzystanie z NIL może być największą odmianą w całej, ponadstuletniej historii uczelnianych rozgrywek.
Nie brakuje głosów, że wielu trenerów nie może tego znieść, bo stracili autorytarną i niejednokrotnie toksyczną kontrolę nad drużyną. Nikt już nie powie: „zrób to, bo inaczej popsuję ci opinię i zostaniesz bez pieniędzy i uczelni”. Po pierwsze dlatego, że są pieniądze, po drugie – bo znacznie łatwiej zmienić teraz uniwersytet. Kiedyś trzeba było odczekać rok karencji, zanim wyszło się na boisko w barwach innej akademickiej ekipy, co odstraszało wielu młodych sportowców będących w trudnych sytuacjach.
Teraz tę zasadę zniesiono, co wymusza na uczelniach tworzenie dobrego środowiska do uprawiania sportu, bo inaczej zawodnicy będą uciekać. W teorii oczywiste, jednak w praktyce brak kontroli nad całym życiem sportowców właśnie wymyka się uniwersytetom z rąk. I to niektórych niezwykle uwiera. Do tego stopnia, że trenerzy przebąkują coś o odejściu do lig zawodowych – dotychczas tego nie robili, nawet jeśli mieli wystarczające umiejętności, bo dużo bardziej interesowała ich całkowita kontrola nad programem i zawodnikami, podczas gdy zarabiających miliony graczy NFL czy NBA kontrolować nie sposób. Co zresztą widać było, kiedy jakikolwiek trener w końcu decydował się na taki transfer – nowe realia niesamowicie przytłaczały i zazwyczaj kończyło się na szybkim zwolnieniu (patrz: Urban Meyer w sezonie 2021).
Sportowcy, eksperci i kibice mówią: nareszcie. W końcu doczekaliśmy się uczciwości i choćby małej dla niektórych szansy na wyciągnięcie czegokolwiek z uczelnianej kariery, kiedy nie przewiduje się sportu zawodowego. Trenerzy są podzieleni – ci bardziej autorytarni mocno marudzą, ci, których dotychczas uważano za stojących za swoimi sportowcami murem, cieszą się z takiego obrotu spraw. A same uczelnie mówią niewiele, bo są zajęte rekrutowaniem na nowych zasadach.
Cała sytuacja może przewrócić sport akademicki w USA do góry nogami. Wyścig po tytuły może mieć nowych pretendentów, podczas gdy starzy nieco odsuną się w cień. Wiemy jedno – nawet jeśli NIL nie jest jeszcze do końca skonstruowany i ma pewne zagrożenia, to w NCAA idzie nowe. Niektórzy powiedzieliby po prostu: idzie normalność.