Mamy sezon ogórkowy, a to idealny moment, by zajrzeć do podziemia, które nie ustaje w staraniach, by nasz rap nie tylko dobrze brzmiał, ale też mówił coś skłaniającego do głębszej refleksji.
Daleko nam do dziadów, które przy każdej nadarzającej się okazji głęboko wzdychają i mówią ze smutkiem: kiedyś to były rapy, teraz to nie ma rapów, po czym dodają, że nie ma już czego słuchać, bo gatunek poszedł na wojnę ze swoimi ideałami.
Ale też nie można nie zauważyć, że ogólny krajobraz się zmienił; z czasem fraza stała się dużo krótsza, a lyricsy zaczęły dążyć do mniej lub bardziej inteligentnego, ale jednak konkretu, spychając na dalszy plan zawoalowane sensy napędzane nieoczywistą metaforyką. Owszem, są jeszcze w mainstreamie wieloletnie bastiony pisania, które trzeba rozgryzać, lecz to wyjątki potwierdzające regułę.
Drugi obieg ma jednak to do siebie, że jego raperzy i producenci pozwalają sobie na więcej, bo też nie muszą grać jak im rynek zagra. I ciągle wykorzystują ten fakt w najlepszy możliwy sposób, co pokazały ostatnie dni.
Pierwszy przykład z brzegu? Skwer i jego okolice. To temat domagający się co najmniej osobnego, analitycznego tekstu, ale na potrzeby tego artykułu – krótkie podsumowanie dla tych, którzy jak dotąd się z nim nie zetknęli. Chodzi o środowisko artystyczne, które od dwóch dekad lubuje się w wypuszczaniu niejednoznacznych albumów, traktujących rap jak pole do nieustannego igrania ze słuchaczem i jego wrażliwością. Muzyka z gatunku: nierzadko terapia szokowa dla mózgu, by pobudzić synapsy.
Nie będzie zbyt dużą kontrowersją powiedzenie, że najważniejszym motorem napędowym jest tu Kidd, który od wielu, wielu lat ze sporą regularnością dorzuca do swojej dyskografii kolejne intrygujące w wymowie materiały, przez co fani nie muszą żyć wspomnieniem o klasycznej już dla rapowej awangardy Pansofii. Na najnowszych, wypuszczonych 26 czerwca Rytuałach Przejścia udziela się zresztą mocno zamieszany we wspomniany krążek Faczyński, no i plejada gości z różnych bajek (jak choćby raper, o którym będzie jeszcze mowa), ale to gospodarz zgarnia wszystko na bitach BROKN FLWRS.
W zaledwie 32 minutach, rozłożonych na dziewięć kawałków, udało się Kiddowi zrobić to, co umie najlepiej – raz jeszcze wypuścić album, który stawia pytania o naturę człowieka jako istoty niby podejmującej na bieżąco decyzje, ale jednak zdeterminowanej niekoniecznie zamierzonymi doświadczeniami i licznymi czynnikami zewnętrznymi. To rap skierowany do środka, introwertyczny i neurotyczny, poprowadzony z reguły spokojnym, nieco zrezygnowanym głosem, momentami nawet bez towarzyszącego podkładu. Nowoczesnych odwołań tu nie za wiele, no, może ostatni track, czyli To Nie To, mógłby po pierwszych dźwiękach przypadkowo wlecieć na nośną playlistę. Każdy dźwięk mówi jednak całym sobą, że zupełnie nie o to tu chodzi, bo to nie ma budować hype'u, tylko rujnować poczucie komfortu.
Najwyższa pora wrócić do wspomnianego MC, który dał featuring na Rytuałach i wypuścił właśną nowość 4 lipca. Mowa o Madzie, o którym pisaliśmy choćby wtedy, gdy zastanawialiśmy się, czy Zetenwupe jeszcze nagra coś pod wiadomym szyldem. Mimo działania w barwnym i cenionym środowiskowo kolektywie WCK, warszawiak nadal wydaje się zdecydowanie zbyt mało docenionym graczem – co oczywiście smuci, bo mało jest u nas raperów, którzy bardzo dobry warsztat łączyliby ze sprawdzaniem się w różnych stylistykach. A przede wszystkim wychodzeniem z tego nie tyle obronną ręką, ile z palcami słusznie złożonymi w wiktorię.
Tytuł Alchemia słowa to – o czym nie wszyscy mogli wiedzieć – nawiązanie do książki Jana Parandowskiego, czyli człowieka, którego twórczość jest obecnie często sprowadzana do Mitologii. I tak jak Parandowski pisał w swoim dziele o pisarzach jako ludziach i twórcach, tak Mada postanowił stworzyć na surowych produkcjach Temzkiego uniwersum linijek, którym bliżej do nieskrępowanej literatury niż rymów i bitów. Czego tu nie ma! Dosadne, osadzone w przyziemności wersy idą ramię w ramię z abstrakcyjnymi wycieczkami, są indywidualne obserwacje a flow to definicja frywolności nieograniczonej żadnymi dopiero zasłyszanymi czy już twardo wgranymi prawidłami.
Warto przy tym dodać, że także selekcja gości wypadła okazale. Z jej strony wyciszony i wyjątkowo jak na siebie zorganizowany Koza, z drugiej spoglądający w kierunku bruku KPSN, wreszcie z trzeciej choćby lektorzy – wszystko zagrało jak należy. Jeśli tak ma wyglądać rap, który ma w nosie uporczywe tłuczenie się z głównym nurtem o odtworzenia w serwisach streamingowych, to należy wyłącznie przyklasnąć.