Praktycznie nikt nie bierze ich na serio, bo amerykańscy konserwatywni hip-hopowcy trzymają się estetyki zawieszonej gdzieś pomiędzy 4chanem a Studiem Yayo. Ale o wiele ciekawsze od tego, co robią, jest to, skąd się w ogóle wzięli.
Pomyślelibyście, że to Chad Kroeger - podobieństwo jest łudzące. Ale przecież nawet wokalista Nickelback, który i tak narobił w muzyce sporo złego, nie stanąłby na tle drewnianych żaluzji i nie zawodziłby do kamery: Build the wall just got ten feet higher. Gdyby ktoś nie wyłapał, cytuje tym samym słowa Donalda Trumpa z wiecu w Tampie, który w swoim przemówieniu podkreślał konieczność budowy muru pomiędzy USA a Meksykiem. Mało? No to wyobraźcie sobie tego samego - w dalszym ciągu niepokojąco przypominającego Kroegera - faceta, jak biega po Hollywood Boulevard i odziany w amerykańską flagę przytula to policjantów, to znów jakieś starsze panie. A cały ten cyrk okazuje się teledyskiem do auto-tune’owej ballady ku chwale stróżów prawa.
Tak, silnie prawicowy rap jest w Stanach… dziwny. Bardzo dziwny. Za to nie można powiedzieć, że powstał z przypadku.
Rap to CNN czarnej Ameryki
Public Enemy zamienili subkulturę w zjawisko społeczne. Ktoś, kto lubi muzykę pop, musi zwrócić uwagę na Run-DMC, ale dosłownie każdy - a przynajmniej każdy, kto czyta gazetę lub ogląda dziennik telewizyjny - musi zwrócić uwagę na Public Enemy (…) Pokazali, że rap jest gniewnym, pełnym nadziei i marzeń głosem pokolenia - pisał na początku lat 90. magazyn The Source. Wówczas, w targanej przez zamieszki rasowe Ameryce, rap z silnym przekazem politycznym brzmiał wyjątkowo mocno. Nic dziwnego, skoro choćby wspomniani Public Enemy antycypowali to, co miało wydarzyć się naprawdę; kto mógłby przypuszczać, że słowa: Burn, Hollywood, burn, I smell a riot z wydanego w roku 1990 albumu Fear of a Black Planet ledwie dwa lata później znajdą swoje odbicie w rzeczywistości, gdy na skutek słynnych kwietniowych zamieszek bogate Hollywood akurat nie płonęło, ale biedniejsze dzielnice Los Angeles już tak.
Działalność Public Enemy, Ice’a-T, N.W.A. czy Geto Boys stała w opozycji wobec systemu przyklaskującemu dominacji białych na uprzywilejowanych stanowiskach: w polityce, służbie zdrowia, prywatnych firmach, nawet w policji. Raperzy wyrażali masową wściekłość czarnej społeczności w czasach, gdy media nie dawały jej dojść do głosu; pamiętajmy, że mówimy tu o erze przedinternetowej. Rewolucja nie będzie transmitowana przez telewizję. Rewolucja to nie wybory i NBC nie będzie w stanie przewidzieć o 8.32 wieczorem, kto wygrał na podstawie danych z dwudziestu dziewięciu okręgów. Nie ujrzycie na ekranach glin strzelających do naszych braci, bo wy, czarni, nie będziecie siedzieć przed telewizorami, lecz bić się na ulicach - przewidywał w połowie lat 70. słynny muzyczny poeta Gil-Scott Heron. Rewolucja już się zaczęła. Rap to CNN czarnej Ameryki - odpowiedział mu wiele lat później lider Public Enemy, Chuck D.
Oczywiście, że z czasem wzajemne relacje rapu i polityki przestały być tak szorstkie. Na początku lat 90. FBI podsłuchiwało członków Public Enemy i zakładało im teczki z bogatą dokumentacją rzekomego działania na rzecz destrukcji amerykańskich wartości. Tipper Gore - żona senatora i wiceprezydenta z ramienia partii demokratów, Ala Gore’a - stworzyła organizację Parents Music Resource Committee, mającą na celu chronienie młodych odbiorców przed zgubnym wpływem hip-hopu. A republikański wiceprezydent USA Dan Quayle wezwał wytwórnię Interscope do zaprzestania dystrybucji płyty 2Pacalypse Now 2Paca, która - to cytat Quayle’a - jest hańbą dla całej muzyki. Tymczasem w następnej dekadzie raperzy nie mieli oporów przed agitowaniem na rzecz tego czy innego polityka. A już prezydenturę Baracka Obamy świat muzyki odebrał z nieskrywanym entuzjazmem; kiedy w 2008 roku Obama podczas wyścigu o prezydencki fotel zacytował w jednym z przemówień Dirt Off Your Shoulder Jaya-Z, ludzie autentycznie oszaleli. Złagodniał też przekaz - od ulicznych, zaangażowanych bomb, które na rynek muzyczny spuszczali Public Enemy, po antyrasistowski w swojej wymowie pop-przebój The Black Eyed Peas Where is the Love.
Dekadę wcześniej trudno byłoby w to uwierzyć, lecz to prawda - po hip-hop coraz częściej sięgali nie tylko powszechnie kojarzeni jako postępowi demokraci, ale i republikanie. Sporym echem odbił się wywiad, jakiego dla serwisu BuzzFeed udzielił republikański senator Marco Rubio; polityk zadeklarował się w nim jako zagorzały fan klasycznego gangsta rapu, gloryfikujący zwłaszcza 2Paca jako człowieka, który z rapera stał się reporterem. Oczywiście Rubio ani słowem nie zająknął się na temat kawałka Last Wordz, w którym 2Pac atakował wspomnianego wcześniej wiceprezydenta - i republikanina! - Dana Quayle’a, rapując: Dan Quayle, don’t you know you need to get your ass kicked / Where was you when there was niggas in the caskets / Mothafucker rednecks all the same / Fear a real nigga if he ain’t balled and chained. Zamiast tego opowiadał, że największym problemem współczesnego rapu jest jego zdaniem brak przekazu.
Żeby było zabawniej - na hip-hop powoływał się nawet zupełnie niekojarzony z nim Donald Trump. Jak donosił The Washington Post, Trump swego czasu lubił publicznie nawiązywać do utworu… Donald Trump autorstwa Maca Millera, być może trochę z próżności, być może trochę by zyskać przychylność młodych wyborców. Tymczasem sam Miller nie był tym zachwycony, zwłaszcza że kawałek ma wymowę hedonistyczną, nie polityczną. Wydałem go w 2011 roku - skąd miałem wiedzieć, że ten facet zostanie kiedyś prezydentem? - bronił się w jednym z wywiadów.
Poniżasz - wygrywasz
I właśnie droga Donalda Trumpa do Białego Domu miała poważny wpływ na rozwój prawicowego rapu za Oceanem. Po zwycięstwie konserwatywnego polityka komentatorzy zadawali sobie wiele pytań, ale wszystkie były tak naprawdę mutacjami jednego - jak to się stało?
Najczęściej pojawiającym się powodem było niedoszacowanie przez media skali rewolty, jaką dokonali biali, często niewykształceni i pracujący na słabo opłacanych stanowiskach mieszkańcy prowincji, przekonani o tym, że rząd finansuje z ich podatków obiboków na państwowych posadach oraz imigrantów, którzy zrobili sobie bankomat z kasy amerykańskiej opieki społecznej. Ale sporą rolę odegrał też internet, w którym Trump, jako postać do bólu memiczna, musiał zrobić furorę. Im więcej zaliczył wpadek, tym mocniej pokochali go użytkownicy sieci. I dostrzegli w nim nie polityka, a zwykłego człowieka. Człowieka, który swoją drogą dorobił się fortuny, co za Oceanem od zawsze było istotnym powodem, by zaufać danemu kandydatowi; skoro facet tak dobrze ogarnął swoje finanse, to i my nie musimy się bać o budżet kraju.
Ale Trump to jedno, a cały ruch społeczny - drugie. Nie byłoby nowej prawicy bez Alt-Right - frakcji, która wyrosła z internetowych forów, chanów, z trollingu i memów. Jej macierzą jest Breitbart, konserwatywny serwis newsowy, bazujący na fake newsach, krzykliwych nagłówkach i agresywnym atakowaniu politycznych oponentów z lewego skrzydła. To także dom dla wszystkich, którzy mieli już dosyć lewicowego dyskursu i politycznej poprawności w kulturze popularnej; Breitbart nigdy nie miał oporów przed powiedzeniem tego, czego inni by się wstydzili. Przykład? Gdy w 2014 roku feministyczna krytyczka Anita Sarkeesian zainicjowała akcję przeciwko antykobiecym motywom w grach video, internauci grozili jej śmiercią i mieszali z błotem, a Breitbart… nazwał te pogróżki zwycięstwem równości i wolności słowa.
Nie byłoby jej też bez konserwatywnych osobowości medialnych pokroju Milo Yiannopoulosa, twórcy nieformalnego manifestu Alt-Right i zwolennika kulturalnego libertarianizmu, w myśl którego w sieci każdy może obrażać każdego, a tę falę pomyj przetrwają tylko najsilniejsi. Co za tym idzie - najlepsi. Jak sam Milo, który oprócz bycia zagorzałym prawicowcem deklaruje się jako… gej. Albo blogowej supergwiazdy Mike’a Cernovicha, słynącego z opinii typu: W dzisiejszym świecie wygrywasz tylko przez poniżanie innych. Albo Gavina McInnesa, współzałożyciela Vice Media, który po wylocie z własnej firmy zaczął kierować neofaszystowską organizacją Proud Boys. Albo Stephena Bannona, prezesa Breitbart - on z kolei zrezygnował z pracy w zarządzie kontrowersyjnego serwisu, przeniósł się do Białego Domu i został doradcą Donalda Trumpa.
Przekaz jest jasny - prawica może być naprawdę spoko. A droga z sieci na salony jeszcze nigdy nie była tak krótka.
Jak BuzzFeed stworzył potwora
Na prawym skrzydle znalazło się miejsce także dla konserwatywnych raperów. Zjawiska dotąd w Stanach niespotykanego, skoro ufundowany na afrocentrycznej kulturze hip-hop, jeśli już sięgał po politykę, to poświęcał się głównie walce o równość międzyrasową. Tymczasem muzyką białych, zaludniających małe miasteczka Amerykanów z nizin społecznych - media ukuły nawet określający ich termin white trash, czyli biały śmieć - było od zawsze odwołujące się do tradycyjnych wartości country. Ale internet, w którym wszystko to, co dziwne, stawało się normalnym, sprawił, że po mikrofony ochoczo sięgnęli także zwolennicy rządów białej cywilizacji.
Pierwsi byli The Young Cons, którzy co prawda stali się viralem wiele lat przed Alt-Right, jeszcze podczas pierwszej kadencji Baracka Obamy. W numerze Young Con Anthem niejaki Serious C nawijał: Terrorists were imprisoned at Guantanamo Bay / Now they’re in our neighbourhoods, planning out doomsday, a jego muzyczny partner Stlitz dopowiadał: Taxes are the subject and I will spit them verbally / I’m just livin’ life a conservative philosophy / Sorry Hillary, not a right wing conspiracy / We need more women with intellectual integrity. No i co tu dużo mówić, wyglądali jak straszne lamusy - dziś to by przeszło, ale miniona dekada stała w rapie pod znakiem maczyzmu. W tamtych czasach nieco zapowiadający współczesną, memową formę sieciowej wypowiedzi The Young Cons zostali masowo wyśmiani, co absolutnie nie przeszkodziło romansującej z konserwatystami telewizji FOX News, by jak najbardziej na serio pochylić się nad fenomenem ich virala. A znanemu politykowi prawej strony, byłemu gubernatorowi Arkansas Mike’owi Huckabee - by zaprosić The Young Cons do zarapowania Young Con Anthem na żywo w swojej audycji The Huckabee Report.
Przez dosłownie moment pupilkiem prawicy stał się Zac Canace, raper nagrywający pod pseudonimem Hi Caliber. Jego karierę rozkręciła mocno powiązana z konserwatywną frakcją Tea Party organizacja FreedomWorks, do której Zac wysłał swoje demo. Ci zachwycili się jego dość niepopularnymi w środowisku rapowym poglądami - Hi Caliber dumnie lansował się hasłem Jedyny raper, który popiera policjantów - i zaprosili go do Waszyngtonu na Marsz Podatników, sponsorując przy okazji realizację teledysku do utworu Patriotic People. Według jednego z dyrektorów FreedomWorks Hi Caliber reprezentował młodą, wściekłą twarz amerykańskiej prawicy. Klip, w którym przechwalał się, że jest: The only MC to ever rock Capitol Hill wzbudził zainteresowanie na forach, podgrzewane dodatkowo sloganem The movie of the movement! The film Obama doesn’t want you to see! - prawdopodobnie autorstwa samego twórcy. Był też singiel Use your brain - vote McCain, chwalący politykę republikanina Johna McCaina, a sam raper w wywiadach opowiadał o tym, że nagrywa utwory specjalnie dla żołnierzy w Afganistanie, wplatając w teksty ich nazwiska. Oczywiście Hi Caliber nigdy nie wykroczył poza rolę muzycznej efemerydy. Co więcej, parę lat później trafił do więzienia za napad na bank.
Zdecydowanie najbardziej znanym konwerwatywnym raperem, który do tego idealnie wpisuje się w sieciowy rozwój neoprawicy, jest Tim Gionet, szerzej kojarzony jako Baked Alaska. To ten człowiek, o którym pisaliśmy, że wygląda jak Chad Kroeger. Baked Alaska przez pewien czas pracował w serwisie BuzzFeed, gdzie - podobno! - był jednym z najlepszych social media ninjy, tworząc przy okazji artykuły pokroju 16 filmików na Vine, które zrozumieją tylko potheadzi. Jak sam wspomina, do skrętu w prawo zachęciło go zniechęcenie wylewającą się z każdego zakątka internetu polityczną poprawnością; Gionet często nie mógł poruszyć jakiegoś tematu, bo jeszcze by nim kogoś obraził. BuzzFeed zamienił mnie w potwora - powiedział kiedyś na Twitterze. Tym samym Twitterze, na którego później zdarzało mu się wrzucać memy z hitlerowskimi komorami gazowymi. Z BuzzFeed odszedł sam, chociaż współpracownicy mieli serdecznie dość jego poglądów; Jak możesz przychodzić w czapce Make America Great Again do firmy, w której 30% pracowników to geje? - usłyszał kiedyś w redakcji.
Jego doskonałe rozeznanie w internecie sprawiło, że po usługi zgłosiły się od razu prawicowe gwiazdy. Baked Alaska stał się managerem wspomnianych już Milo Yiannopoulosa i Mike’a Cernovicha, idolem sieciowej armii alt-right i - niestety - raperem. Sam jednak przyznał, że muzyką zajął się tylko po to, by wywoływać internetowe burze, dodając od razu, że i tak wszystko to jest jak najbardziej na serio. Przywołany na początku tekstu MAGA Anthem (to właśnie numer, w którym cytuje przemówienie Trumpa) wielu odebrało jako nieszkodliwe dziwactwo, ale dla części odbiorców obrazek do We Love Our Cops, w którym Gionet ściska policjantów, był już za dalekim odlotem. Nie pomogły nawet głosy starszych odbiorców: polityczny komentator Terry Martin napisał: Dziękuję! Moje wnuki nie wierzą, że słucham i followuję hip-hopowca. Baked Alaska spolaryzował sieć, w czym dodatkowo pomogły mu liczne kontrowersje: a to wziął udział w neonazistowskim marszu, a to wyrzucono go z Ubera za rasistowskie komentarze w stronę kierowcy. Cierpliwość skończyła się nawet Cernovichowi, który zerwał z nim współpracę po tym, jak Gionet pomimo próśb zamieszczał w sieci nazistowskie obrazki. Obecnie raper zajmuje się usługami PR-owymi, pozostając przy tym aktywnym użytkownikiem świata social mediów. I lubuje się w sieciowych akcjach; to on wymyślił głośne #Trumpcup. Poszło o sytuację, która miała miejsce w jednej z kawiarni sieci Starbucks, gdy pracownik odmówił kupującemu podpisania kubka nazwiskiem Trump. Efektem akcji Gioneta były tysiące zamówień klientów Starbucksa, którzy nagrywali później na smartfony, jak ekspedienci przynosili im napoje, krzycząc rzeczy w stylu: Mała latte dla Trumpa - zgodnie z zasadami przyjętymi na całym świecie przez tę firmę. No i brał udział w niedawnym ataku na Kapitol, biegając po jego korytarzach razem z innymi zwolennikami odchodzącego prezydenta.
Z nieco innej bajki pochodzi Mike Dece, swego czasu dość dobrze rokujący florydzki raper, członek kolektywu Raider Klan, którego współtwórcą jest słynny producent Spaceghostpurrp. Dece współpracował z Denzelem Currym, tworzył komediowe skecze z Pouyą i Fat Nickiem, sam też wydał album Jesus Boyz, którego tytuł odnosi się do jego chrystusowego wyglądu; przez lata Mike paradował w długich, opadających na ramiona włosach. I nagle na fali popularności nowoczesnej prawicy Dece odciął się od florydzkich kumpli i dołączył do Milo Yiannopoulosa, jeżdżąc z nim na spotkania w Stanach Zjednoczonych, odbywające się pod hasłem The Dangerous Faggot, co w wolnym tłumaczeniu oznacza po prostu Niebezpieczna Ciota. To nic, że wykonywał na nich głównie niepolityczne utwory, a jego singiel Donald Trump był bardziej zgrywą niż powagą; wychudzony, ubrany w czapkę Make America Great Again Dece rapował bzdury w stylu: I’m gonna be a president like Donald Trump / Gotta fuckin’ bitch like Melania. Dawni współpracownicy i słuchacze nie wybaczyli mu trzymania ze znienawidzonym przez wielu Yiannopoulosem. Gdy Mike Dece po dwóch latach zadeklarował chęć powrotu do korzeni, nikt już nie chciał go słuchać.
Ciekawym przykładem uwielbianego przez białą prawicę rapera jest Tom MacDonald, którego od reszty tego towarzystwa odróżniają dwie kwestie. Po pierwsze - jego kawałki wykręcają na YouTube porządne jak na amerykański underground, kilkumilionowe wyniki. Po drugie - MacDonald ma autentycznie oddanych fanów, którzy szanują go za to, że nie gryzie się w język; Jestem czarny, ale do diabła, ten facet ma rację - takie komentarze można znaleźć pod jego teledyskami. MacDonald generalnie protestuje przeciwko stereotypizacji rasowej… z punktu widzenia białego, oburzonego, że tylko jego traktuje się jak rasistę. You're making me the villain by demonizing my race / For things I didn't do and decisions I didn't make / No one that I call a friend has ever owned a slave / And neither did our dad's, or our dads dad's, for fuck sakes - rapuje w głośnym Whiteboy, by w Politically Incorrect, zgodnie z tytułem, wystąpić przeciwko poprawności politycznej: Happy Halloween - for one evenin' only you wear what you want / Unless it's a poncho, a headdress or afro, you'll piss someone off. MacDonald odcina się od politykowania, otwarcie krytykuje ekstremistyczne poglądy, generalnie w żaden sposób nie łączy się ze szkodliwą, sieciową narracją, co w żadnym wypadku nie przeszkadza konserwatywnym internautom odbierać go jako vox populi. A oponenci krytykują go za żalenie się na bycie białym raperem. No i za głupią fryzurę.
Jest jeszcze raper absurdalny, bo nieistniejący. Tu już odjazd jest konkretny, bo czerpiący korzenie ze… scenicznego przeboju lat 20. XX wieku, Opery za trzy grosze Kurta Weilla i Bertolda Brechta, gdzie pojawia się ballada Mack The Knife. Ten tytuł stał się inspiracją dla sieci McDonald’s, która w latach 80. w ramach kampanii Mac Tonight stworzyła antropomorficzną postać księżyca, zachęcającego ludzi do stołowania się u Ronalda McDonalda. Dwie dekady później sieciowe trolle postanowiły zabawić się, podkładając pod gadający księżyc kontrowersyjne treści; jedna z pierwszych puszczonych w sieć viralowych piosenek Moon Mana - bo tak go nazwano - sytuowała go jako członka Ku Klux Klanu.
Moon Man stał się ikoną hejtu i naprawdę trudno przebrnąć przez wszystkie obrazoburcze przeróbki jego postaci: był już przedstawicielem obozu Donalda Trumpa, który zachęcał do zabijania czarnych, szydził z ruchu Black Lives Matter i chwalił policjantów za strzelanie do Afroamerykanów, Żydów i gejów; bodaj najbrutalniejszą przeróbką była piosenka dziękczynna za strzelaninę w klubie gejowskim w Orlando, przerobiona na modłę Summer Madness zespołu Kool and the Gang. Moon Man czasem rapuje swoje kontrowersyjne treści - znany na całym świecie jest kawałek NotoriousKKK, gdzie na beacie z Hypnotize Biggiego generator mowy ustami Człowieka Księżyca wypluwa z siebie obraźliwe wersy pokroju: I don’t know why I hate blacks / Oh yeah, it’s because they look and smell like ass. Co prawda YouTube i inne serwisy walczą z rozprzestrzeniającymi się filmikami, jak mogą, ale bez skutku - na jednego Moon Mana skasowanego przypada kilku nowych.
Panie prezydencie, dziękujemy za zdjęcie masek
Paradoksalnie raperzy z głównego nurtu znajdują w tym bagnie pozytywy. Choć prawicowe kawałki nie przebiły się nigdy do mainstreamu, gwiazdy doskonale zdają sobie sprawę z potęgi internetu, szczególnie jego ciemnej strony. To wszystko, cała ta prezydentura jest najlepszą rzeczą, jaka mogła spotkać czarnych. Nareszcie maski zostały zdjęte i wielu białych Amerykanów pokazało, kim są naprawdę - pisał na Twitterze David Banner. Nie możemy dać się zwieść epoce Obamy. Trump uosabia zachowania, które są obecne w amerykańskiej kulturze od zawsze - wtóruje mu Common. Doskonale wiedzą, że osiem lat rządów Baracka Obamy otuliło raperów bezpiecznym kokonem; przecież w czasach, gdy Jay Z i Kendrick Lamar chodzą do Białego Domu jak do siebie, nic złego nie może im się już przytrafić. I taki Moon Man, ktokolwiek go stworzył, nie miałby możliwości przebić się ze swoimi kontrowersyjnymi treściami. Albo tym bardziej trafić któregoś dnia na jedynkę Billboardu.
Tak samo jak Donald Trump, który przecież nigdy nie miał najmniejszych szans na zostanie prezydentem USA.
tekst ukazał się w magazynie newonce.paper