Labrinth, czyli wielka kariera wielkiego średniaka

2023 Coachella Valley Music And Arts Festival - Weekend 2 - Day 2
Fot. Michael Loccisano/Getty Images for Coachella

Sukces: jego piosenka Jealous doprowadziła Adele do płaczu. Porażka: jego piosenka Jealous.

Przeciwieństwo wyrażenia zdolny, ale leniwy? Labrinth. Niestrudzony pracuś, który opowiada w wywiadach, że siedzi w studiu po kilkanaście godzin dziennie, i to tylko dlatego że ma dzieci – gdyby nie miał rodziny, nie wychodziłby z pracy. Zanim urodziły się dzieciaki, potrafiłem siedzieć w studiu cztery dni bez przerwy – opowiadał niedawno w Gentleman’s Journal. Nie spałem. Mogłem tak jechać bez snu i nawet nie zauważyć. Aż zdawałem sobie sprawę, że chyba jestem trochę zmęczony i nie odżywiam się ostatnio zbyt dobrze...

Remigiusz Mróz światowego popu. Robi dużo: nagrywa autorskie płyty, pisze ścieżki dźwiękowe, komponuje i produkuje muzykę dla innych, chętnie dogrywa się do cudzych numerów, pracował m.in. z Beyonce, Rihanną i Edem Sheeranem. Pełno go. W tym szaleństwie nadprodukcji jest metoda, a algorytmy platform streamingowych ewidentnie sprzyjają tym, którzy idą w ilość, nawet jeśli ta nie zawsze pociąga za sobą jakość. U Labrintha z jakością bywa różnie. Miewa momenty. Jedynie z rzadka tak wielkie jak w I’m Tired, dojmującej modlitwie o spokój z soundtracku do Euforii. To te momenty sprawiają, że jego albumy wykręcają niezłe wyniki sprzedaży, teledyski są oglądane po kilka, kilkadziesiąt, a nawet kilkaset milionów razy, a do tego co chwilę dają mu jakąś nagrodę. W każdej klasie był taki cwaniak, który jechał na opinii. Labrinthowi wystarczyło kilka mocnych singli i ścieżka dźwiękowa do głośnego serialu, by awansować do czołówki współczesnych muzyków i producentów. Czy rzetelnie rozliczony ze swoich kompetencji już dawno wypadłby z tego topu?

Kosmiczne nieporozumienie

Dalej jest niezły w pojedyncze piosenki, choć na nowym albumie, wydanym z końcem kwietnia Ends & Begins, błyszczą niekoniecznie te wybrane do promocji wydawnictwa. Bo takie Kill For Your Love, którym jeszcze jesienią zeszłego roku zapowiadał premierę płyty, raczej zniechęca tendencyjnie udramatyzowanym refrenem. Never Felt So Alone, nagrane z gościnnym udziałem Billie Eilish, ma odrobinę więcej charakteru, ale nie aż tyle, by uzasadnić ponad 80 milionów odtworzeń piosenki w samym Spotify. Za to już takie otwierające płytę The Feels, w którym z kolei słychać Zendayę, broni się w kategorii egzaltowanego love songu.

Wszystko na tej płycie jest duże i ambitne, ale czuć, że częściej na pokaz. Labrinth chce być czytany jako ekscentryczny, niepokorny geniusz, który szuka, eksperymentuje, ryzykuje, wytycza nowe ścieżki w muzyce pop. W co drugim dźwięku słychać kompleks samozwańczego wizjonera. Ego, zdecydowanie większe od talentu. Ilustracyjne, prawie instrumentalne i efekciarskie A Turn Of Events ma być dowodem tego nieszablonowego myślenia o piosenkach, a jest transparentną w intencjach i bardzo siłową próbą zerwania z wizerunkiem gościa, który specjalizuje się wyłącznie w konwencjonalnych, romantycznych balladach. Jeśli nie w balladach, to w czym? Aspiracje Labrintha całkiem wyraźnie wybrzmiewają w nowoczesnych, ale umocowanych w klasycznym soulu 100 Miles An Hour czy najlepszym w całym zestawie Power Couple. Bo on by chciał być jednocześnie jak James Blake i Anderson Paak, tyle że nie ma tyle wyobraźni, ile ma ten pierwszy, i nie jest tak muzykalny jak ten drugi. Trudno o lepszą wizytówkę twórczości Labrintha niż płyta Ends & Begins – bo jest boleśnie nierówna, a te rzadkie momenty, gdy wciąga i intryguje, nie wynagradzają tych, w których zwyczajnie męczy. Labrinth opowiada w mediach, że to koncept album o odległych galaktykach, niesiony energią wszechświata, ale też o wielkiej i wyjątkowej miłości, jak ta, której doświadcza w relacji ze swoją żoną. Urodzeni mordercy w kosmosie – mówi. Ale jeśli coś tu jest kosmiczne, to nieadekwatność porównania Ends & Begins do kultowego filmu Olivera Stone’a. Czy to nagła sława tak uderzyła do głowy?

Simon Cowell przygarnia, Adele płacze

Po pierwsze i najważniejsze: popularność nie jest dla niego niczym nowym, na długo przed Euforią wiódł życie usłane tantiemami. Mało tego, zdarzyło mu się nawet parę razy publicznie narzekać, że wielka sława bywa wielkim ciężarem, a sukces komercyjny to dla artysty pułapka, bo trudno zrezygnować z komfortowego życia, gdy się w nim człowiek za bardzo rozsiądzie. Miał zaledwie 20 lat, gdy w biurach londyńskich wytwórni płytowych zaczęli pytać, co to za jeden. Wyprodukował numer z debiutanckiego albumu muzyka, w którym brytyjskie media muzyczne pokładały duże nadzieje, bo uprawiał tę hipermodną wówczas mieszankę rapu, indie rocka i muzyki garage. Master Shortie (Dance Like A White Boy, pamiętamy), dziś już nie robi muzyki, sprzedaje ciuchy, ale to jego debiut wprowadził Labrintha do świata profesjonalnej muzyki. Miał tam być jednak bohaterem drugiego planu, komponować i produkować dla innych. Tinie Tempah na początku nawet nie podpisał go w Pass Out, tak bardzo Labrinth nie rwał się przed szereg. Ale gdy kawałek zdobył szczyt UK Charts, zgarnął statuetki od kapituł Brit Awards oraz Ivor Novello Awards, a do tego sprzedał się w imponującym nakładzie 500 tys. kopii, nieobecność w kredytach okazała się mało istotnym detalem. Labrinth i Tinie Tempah zrobili jeszcze razem Frisky, z którym odnieśli podobny sukces.

To był czas, gdy o życiu dzieciaków w Londynie opowiadał grime – na wskroś brytyjski styl muzyczny, hybryda hiphopu i muzyki klubowej z Wysp. Grime był brudny, trudny i duszny, a z Labrintha żaden łobuz i jedynie okazjonalny poeta, ale wystarczyło wrażliwe na refreny ucho, by stał się pożądanym sojusznikiem w kapitalizacji gatunku. Oczywiście, że to Dizzee Rascal wypromował ten rodzaj muzyki, również poza UK, ale to Tinie Tempah, właśnie przy współudziale Labrintha, go skomercjalizował. Brytyjska prasa pisała, że kiedyś lokalni raperzy gonili za prawdą, teraz biegają za sławą. Frisky nie dało się słuchać, gdy wyszło, i dystans tych kilkunastu lat od premiery singla niczego nie zmienia. Ale w życiu Labrintha wtedy zmieniło się wszystko.

Pod swoje skrzydła przygarnął go Simon Cowell, twórca i juror talent shows, wpływowy menedżer i wydawca muzyki. Pierwszy autorski album Labrintha, wydany w 2012 r., jest nadal mocno reprezentatywny dla całej dyskografii muzyka – słychać, że ma ambicje, by robić rzeczy nieprzeciętne, ale zazwyczaj zapału i fantazji starcza tylko na kilka piosenek powyżej średniej. Płyta nie zachwycała, ale sprzedała się dobrze. Labrinth był na fali. Jego drugi album miał być komercyjnym i artystycznym sukcesem. W końcu premierę pilotowało Jealous, piosenka, którą Adele zapętlała na planie teledysku do Hello, gdy musiała płakać przed kamerą. Ballada, jakich wiele, choć nienośnie wyrachowana w swoim manierycznym melodramacie. Numer 7 na brytyjskiej liście przebojów. Wytwórnia chciała takich więcej. On więcej takich nie miał albo więcej takich nie chciał. Płyta, którą wtedy nagrał, nie ukazała się.

Wszystkiego nagle było mniej. Koncertów, emisji w radiu – żalił się na łamach Esquire. To spore wyzwanie dla ego. Decyzja, żeby teraz zastanowić się, co chcę robić, oznaczała, że mogę stracić sławę i wszystko, co się z nią wiąże. Czy mam zrezygnować z pięknych przedmiotów? Tej pościeli? Tamtej futrzanej kurtki? Musiałem. Z Wielkiej Brytanii, gdzie był gwiazdą, przeniósł się do Stanów Zjednoczonych, gdzie prawie nikt go nie znał.

Eklektyzm i Euforia

Zaczął utyskiwać w wywiadach na brytyjski rynek muzyczny – że tam lubią, gdy piosenki da się łatwo sklasyfikować, a muzyk nie skacze między gatunkami, jakby nie wiedział, czego chce. Za to w Stanach można wszystko. Robił wszystko. W 2019 r. Labrinth wydał trzy albumy. W kwietniu wyszła płyta LSD, którą nagrał wspólnie z Sią i Diplo. Dość koszmarna. W październiku – ścieżka dźwiękowa do pierwszego sezonu Euforii. Znakomita. A w listopadzie wydał swoją drugą solówkę Imagination & The Misfit Kid. Ani koszmarną, ani znakomitą. To w muzyce do serialu Sama Levinsona naprawdę wybrzmiał ten niewymuszony eklektyzm, który na pozostałych albumach Labrintha wydaje się być nieosiągalną utopią. Kompozycje do Euforii w punkt łapały prawdę o paradoksach dorastania, burzach i naporach, lękach, brawurze, melancholii, beztrosce, wreszcie niewinności i bólu. I to współpracy z Levinsonem Labrinth zawdzięcza swoją dzisiejszą pozycję. Jego drugi długogrający album początkowo przeszedł bez echa, dopiero gdy w jednym odcinku już kolejnej serii Euforii pojawiło się mocarne Mount Everest z tej płyty, album wskoczył na listy przebojów. Trzy lata po tym, jak się ukazał. Ścieżka dźwiękowa do pierwszego sezonu Euforii to wciąż szczytowe osiągnięcie w dyskografii Labrintha. Wszystko co zazwyczaj drażni w jego numerach – gabaryty refrenów, patos smyków, po które lubi sięgać – w muzyce ilustracyjnej jakoś nabiera klasy, nie odstręcza kalkulacją, którą często u niego słychać. Labrinth czuje rynek. I nie kryje się z tym, że chce robić popularną muzykę. Dla niego status gwiazdy pop ma wymiar rewolucjonizujący kulturę.

Ale żeby czarny artysta stał się gwiazdą popu, musi robić rzeczy, które przejdą do legendy. Być jak Rihanna albo Beyonce – to też fragment wywiadu dla Esquire. Gdy taksówkarz pyta mnie, czym się zajmuję, a ja odpowiadam, że jestem muzykiem, od razu słyszę: hip-hop czy r’n’b? Serio? Czy z mojej twarzy można wyczytać, że tylko to potrafię? Przecież gdybym chciał, mógłbym uprawiać muzykę poważną, ale świat ma już swój pomysł na to, jaki rodzaj muzyki mogę robić. Branżę muzyczną zbudowano na stereotypach – dotyczą nie tylko czarnych muzyków, ale też kobiet i osób queerowych – i wiele spośród tych przekonań nie traci na sile. Część się jednak powoli rozpuszcza. Na przykład to o podziale na wysokie i niskie, na szlachetne, gdy alternatywne i na wstyd, że komercja. Platformy streamingowe zmieniły sposób, w jakim konsumujemy muzykę, dzisiejsza publiczność ma szczęśliwie wszechstronne upodobania, a taki Labrinth, który chce i próbuje sięgać do różnych estetyk, mógłby być ikoną ery streamingów. W czym jest problem? To nie jego szerokie zainteresowania i ambitne deklaracje wzbudzają wątpliwości. To jego piosenki zbyt często nie budzą emocji.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarka. Kiedyś wyłącznie muzyczna, dziś już nie tylko. Na co dzień pracuje w magazynie „Glamour”, jako zastępczyni redaktorki naczelnej i szefowa działu popkultura. Jest autorką podcastu „Kobiety objaśniają świat”. Bywa didżejką.