Zawsze gdzieś obok, „byle nie przegrać”. Zawsze blisko, o włos. Piękne porażki to nasza specjalność – a przynajmniej tak było kiedyś. Teraz zdaje się to trochę zmieniać. Polski sport przeżywa naprawdę świetny okres, a kolejne jego gwiazdy pokazują wprost – moralne zwycięstwa nas nie interesują.
Jesteśmy raptem rok po najlepszych dla nas igrzyskach olimpijskich w XXI wieku, mamy jednego z najlepszych piłkarzy świata, najlepszą tenisistkę świata, a reprezentacja lekkoatletyczna jest wzorem dla całej Europy. Koszykarze właśnie robią historyczne rzeczy na Eurobaskecie, a siatkarze po raz kolejny doszli do finału mistrzostw świata. Bez wątpienia możemy powiedzieć, że jesteśmy ostatnio w bardzo dobrym okresie dla polskiego sportu. Wiele z tego ma oczywiście związek z ogromnymi talentami w poszczególnych dyscyplinach, jednak można zauważyć jeszcze jeden trend – Polacy, mówiąc kolokwialnie, nie pękają na robocie.
DUCHY PRZESZŁOŚCI
Dorastając ze sportem w Polsce, pojęcie moralnego zwycięstwa czy pięknej porażki nie jest obce żadnemu kibicowi. Oczywiście, wszędzie w sporcie zdarzają się sytuacje, w których ktoś pechowo przegrywa, mimo wysokiego poziomu. U nas jednak ten współczynnik zwycięstw do pięknych porażek bywał jakby bardziej wyrównany – i nie oznacza to wcale, że polscy sportowcy jakoś bardzo mocno załamywali się pod presją. To też się zdarzało, ale często był to po prostu brak pewności co do własnych umiejętności. Podejście do zawodów ze zbyt dużym dystansem – granie nie po to, żeby wygrać, a po to, żeby nie przegrać, czyli zdecydowanie zbyt bezpiecznie.
Medale zdobywa się ryzykując i idąc na całość. Zachowawcze podejście daje czwarte, piąte albo i dalsze miejsca. Najlepszym przykładem takiej sytuacji jest drużyna piłkarska, która po świetnym początku meczu wychodzi na 1:0 i… od razu się cofa, podając dłoń rywalom. Niejedna polska ekipa miała takie sytuacje – ba, zarzucało się to Adamowi Nawałce i reprezentacji Polski za jego bardzo dobrej przecież kadencji.
A w przypadku polskich sportowców często dochodził jeszcze strach przed zwycięstwem. Automatycznie mam w głowie co najmniej kilka przypadków na igrzyskach olimpijskich (uwaga, niektóre dyscypliny będą mocno niszowe), gdzie walcząc z faworytem wszystko szło bardzo dobrze, dopóki nasi sportowcy nie uświadomili sobie, jak blisko są zwycięstwa. Strach przed sukcesem potrafił być tak duży, że gra zmieniała się o 180 stopni.
Taki motyw często pojawiał się w sportach walki, a na igrzyskach w Londynie (2012) straciliśmy być może w ten sposób dwa medale – i to historyczne (oba byłyby pierwszymi w historii danej dyscypliny), bo w siatkówce plażowej i badmintonie, gdzie w niezwykle ważnych ćwierćfinałach polskie pary mając kilka punktów przewagi w decydujących setach całkowicie stawały w miejscu, zamrożone szansą na wielki sukces. Przechodząc do dyscypliny nieco popularniejszej, świetnym przykładem są koszykarze, o których więcej za chwilę, ale przecież sami kiedyś potrafili przegrać z Finlandią, mimo że na około minutę przed końcem mieli prawie 10 punktów przewagi.
Problem mieli też lekkoatleci, którzy formy z olimpijskiego czterolecia nie potrafili przenieść na igrzyska olimpijskie – często medaliści z mistrzostw świata czy Europy zajmowali na najważniejszej imprezie czwarte i piąte miejsca. Wyjaśnienie pewnie pokryje się z tym, co przeczytaliście w tej kwestii wyżej.
Zawsze patrzymy w stronę chociażby Amerykanów – jak oni to robią? Oczywiście, mają całą masę talentu, ale jakim cudem zazwyczaj nie zdarza im się przegrywać, mówiąc bardzo mocno kolokwialnie, po „frajersku”? Odpowiedź jest prosta – Amerykanie, ze względu na swoją kulturę i sposób szkolenia, mają ogromną pewność siebie i to taką, że czasem zbliża się to do granicy z arogancją. Jednak w sporcie to pomaga. Rzadko zdarza się, by reprezentanci USA sensacyjnie odpadali ze słabszym rywalem. Znacznie częściej ci nieco słabsi potrafią za to w ten sposób przekroczyć oczekiwania.
A u nas zdarzyło się, że przestraszony zwycięstwem zawodnik… przesadził z ryzykiem. Takim przypadkiem, będącym jednocześnie jedną z największych traum fanatyków olimpijskich, był judoka Robert Krawczyk na igrzyskach olimpijskich w Atenach (2004). Walczył w półfinale. Zwycięstwo dałoby mu pewny medal i to minimum srebrny. Co więcej, Polak wyraźnie prowadził na punkty, a do końca zostało kilka sekund. Mimo to, nie wiedzieć czemu, zaatakował rywala i nadział się na kontrę – poleciał na plecy (odpowiednik nokautu w judo) równo z końcową syreną. Do dziś w rubryce „czas zakończenia walki” w oficjalnych statystykach wpisany jest czas 5:00 w pięciominutowym pojedynku. Pisaliśmy o ryzyku, które trzeba podejmować do zdobywania medali. Trzeba jednak wziąć pod uwagę kontekst i nie oddawać walki prowadząc kilka sekund przed końcem, bo akurat to kompletnie mija się z celem. Tak jednak potrafi działać presja.
Mówiąc w ogromnym skrócie – zbyt wiele razy brakowało nam „tak mało”, a często była to po prostu kwestia presji i/lub strachu.
LIDERKA NOWEGO POKOLENIA
Nadzieją na całkowicie inną rzeczywistość w polskim sporcie niesie nam nowe, młode pokolenie sportowców, a na jego czele zdecydowanie stoi Iga Świątek. „Nastolatka z żelazną głową” – taki tytuł pojawił się w jednej z włoskich gazet po zwycięstwie Igi we French Open 2020. Liderka światowego rankingu nastolatką już nie jest, ale jej psychika może być nawet jeszcze mocniejsza.
W swoim pierwszym wygranym turnieju wielkoszlemowym zaszokowała świat nie tylko zwycięstwem, ale też spokojem i pewnością. Nie straciła seta i nie było na nią mocnych, bo zachowywała się niemal jak robot od pierwszego punktu do ostatniego. Zero rozpamiętywania nieudanych akcji, narzekania czy rzucania rakietami – jest robota do zrobienia. I dopiero po ostatnich piłkach w każdym meczu pojawiał się uśmiech i radość z kolejnego osiągnięcia.
Od tamtej pory bywało różnie. Iga miała lepsze i gorsze okresy, zdarzało się nawet dość często, że pojawiało się narzekanie na korcie, ale jest jedno, co przez te dwa lata w światowej czołówce się nie zmieniło – jeśli Świątek wchodzi do finału jakiegoś turnieju, to go nie przegrywa. Ba, nie traci nawet seta. Pod względem mentalnym słowo „finał” Igi nie paraliżuje, wręcz przeciwnie. Wtedy wszystko idzie w zapomnienie, a pojawia się ta słynna już żelazna głowa i to niezależnie od tego, co się wcześniej działo w turnieju – wygrane dopiero co US Open jest tego idealnym przykładem.
Przed finałem było różnie, Iga rozkręcała się długo i co najmniej kilka meczów nie szło po jej myśli. Pojawiły się pretensje, dyskusje ze sztabem i otwarte narzekanie na swoją grę. W kluczowych momentach przechodziła dalej i wygrywała ważne piłki, co jest jednym dowodem na jej silną psychikę, ale jeszcze mocniejszym jest to, co wydarzyło się z nią w finale.
Mogłoby się wydawać, że na kort wyszła całkowicie inna zawodniczka, dokładnie ta z French Open 2020 i z każdego kolejnego finału w karierze Igi. Robot – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. A łzy i uśmiech dopiero po ostatniej piłce. Co więcej, w tie-breaku drugiego seta Świątek jeszcze dodatkowo potwierdziła te słowa. Popsuła dwie łatwe piłki na 4:5, dające rywalce prowadzenie chwilę przed końcem. Iga z czwartej rundy czy ćwierćfinału pewnie by to przegrała, narzekając trochę przy okazji. Iga finałowa po prostu wygrała trzy kolejne punkty i mecz. Najlepszych poznaje się po tym, na jaki poziom wchodzą w najważniejszych momentach. Świątek mentalnie jest wtedy nie do zajechania.
WSZYSTKO W JEDNYM
W momencie, kiedy pojawił się pomysł na ten tekst, koszykarze nie byli nawet jego częścią, jednak to, co wydarzyło się w meczu ze Słowenią, nie mogłoby być bardziej adekwatne, by pokazać pewną zmianę w mentalności polskich sportowców.
Wspominaliśmy, że był taki mecz, w którym Polacy przeciwko Finlandii stracili prawie dziesięciopunktową przewagę w ostatniej minucie meczu. Wielu koszykarzy z aktualnej kadry grało w tym spotkaniu. To było zaledwie parę lat temu i można było mieć – mówiąc kolokwialnie – flashbacki z Wietnamu, kiedy Słoweńcy zniwelowali całą przewagę Polaków w trzeciej kwarcie. Wszystko wraca do normy – strach przed zwycięstwem z lepszym przeciwnikiem i przytłoczenie całą sytuacją. Dokładnie tak to zazwyczaj wyglądało.
To, co wydarzyło się później, było symbolem dla całego polskiego sportu w ostatnim czasie, przełamaniem starych czasów. Faktycznie, cała sytuacja Polaków przytłoczyła i stracili dużą przewagę, jak wielu przed nimi, ale w odróżnieniu od poprzedników przełamali to w znakomitym stylu. Mateusz Ponitka wymuszający faul Luki Doncicia, jakby od lat robił to w NBA i rzucający trójkę w twarz obrońcy w najbardziej kluczowym momencie meczu to podsumowanie całego tego spotkania. Było klasyczne narobienie nadziei, klasyczne jej zmarnowanie, ale pojawiło się też coś niecodziennego – wytrzymana psychicznie końcówka meczu.
LEKKA SPEŁNIA POTENCJAŁ
Z czternastu medali na ubiegłorocznych igrzyskach w Tokio aż dziewięć zdobyli lekkoatleci i lekkoatletki. Potencjał, wcześniej często uśpiony, został wypełniony. Nasza kadra od jakiegoś czasu pięła się w górę hierarchii europejskiej królowej sportu, a japońskie igrzyska były tylko potwierdzeniem naszego statusu i zmiany w podejściu.
Wystarczy popatrzeć na medalistów. Dawid Tomala wygrywający złoto w chodzie na 50 kilometrów to bardzo ciekawy przykład. Ilu polskich sportowców, uznawanych przed zawodami za średniaków, zdecydowałoby się na taki atak jak on? Przyspieszył, nikt za nim poszedł, to zaatakował po zwycięstwo i po prostu wygrał. Wielu innych trzymałoby się faworytów myśląc, że przecież oni wiedzą więcej.
Potężnym „mentalem” dysponują też nasi mistrzowie młota. O Anicie Włodarczyk mówić nie trzeba. Lata na szczycie i rzuty zawsze na miarę formy (czyli zazwyczaj złota). Z kolei Wojciech Nowicki jest absolutnie jedną z największych sportowych oaz spokoju na tej olimpijskiej pustyni. Człowiek automat – bez nerwów, głowa zawsze przygotowana. Jeśli jest przygotowany na 80 metrów, to rzuci 80 metrów. Nie będzie nerwów z paleniem prób czy niedolotami lub popsutymi próbami przez cały konkurs. Tak skupiony na swojej robocie w postaci rzucania o każdy centymetr dalej, że po złocie w Tokio bardziej od medalu cieszyła go życiówka.
Jest jeszcze jedna postać polskiej lekkoatletyki, która co prawda w Tokio medalu nie zdobyła, ale jest częścią absolutnie nowej, nieprzestraszonej niczym generacji. Adrianna Sułek, wicemistrzyni Europy w siedmioboju. Można ją w pewnym sensie zestawić z Igą Świątek – obie młode (Ada ma 23 lata), obie z potężną psychiką w kluczowych momentach. Na mistrzostwach Europy w Monachium Sułek doznała kontuzji – popsuła bieg na 100 metrów przez płotki i miała poważny problem z konkurencjami biegowymi, przez co ostatecznie popsuła też bieg na 200 metrów. Wielu sugerowało, że dla dobra własnego zdrowia mogłaby się wycofać, skoro szanse na medal niewielkie.
Niewielkie? A proszę bardzo. Niemogąca biegać Sułek w ramach rekompensaty pobiła rekordy życiowe w kilku innych konkurencjach, w tym w skoku w dal, w którym spaliła dwie pierwsze próby. W takiej sytuacji w trzeciej, ostatniej, wieloboiści skaczą na zaliczenie, czyli poniżej swoich możliwości, bez ryzyka, ale też tak, by nie wypaść z dalszej rywalizacji.
Tymczasem Ada na pełnym ryzyku, dosłownie centymetr czy dwa od kolejnego spalonego, bije rekord życiowy. Po czym wchodzi jak gdyby nigdy nic na Twittera i pisze: „Baliście się? Bo ja nie”. Cała lekkoatletyczna Polska martwi się o jej nie najlepszy rzut oszczepem, a ona pisze: „Dawać mi ten oszczep, na niego czekałam najbardziej”, po czym oczywiście bije rekord życiowy. Głowa nie do zajechania.
TREND POZOSTANIE?
Można oczywiście się spierać, że to żaden wyznacznik i wyciągamy pojedyncze przypadki, a pewnie w tym samym czasie masa polskich sportowców dalej sobie z tym nie radzi. No i tego też podważyć by się nie dało, bo przecież nie ma w tej kwestii żadnych badań, jednak wrażenie wzmocnienia psychicznej mocy u naszych atletów zaczyna się nasilać już od jakiegoś czasu. Zarówno wśród wybitnej jednostki (Świątek), jak i drużyny (koszykarze) czy szerszej grupy (lekkoatleci).
A pojedyncze przypadki zdarzają się wszędzie – nawet Robert Lewandowski jest symbolem potężnie mocnej psychiki i ciężkiej pracy – choć w jego wypadku niekoniecznie idzie za tym cała kadra. Prędzej będzie tu symbolem kolejnego, wpatrzonego w niego pokolenia, któremu pokazał, że w świecie sportu nie warto mieć kompleksów, ponieważ sam przyznał, że je miał, będąc sportowcem z Polski. W kajakach Anna Puławska zdobywa trzy złote medale mistrzostw Europy po tym, jak wielu wątpiło, czy da radę połączyć trzy różne konkurencje. A ona nie tylko to zrobiła, ale już zapowiada, że chce zrobić powtórkę w Paryżu. Na igrzyskach żeglarki Agnieszka Skrzypulec i Jolanta Ogar srebro zdobyły na ostatnim zakręcie ostatniego wyścigu. A w momencie pisania tego tekstu zapaśniczka Jowita Wrzesień zdobyła brązowy medal mistrzostw świata w bardzo charakterystyczny sposób – rzutem w ostatniej sekundzie, zamykając w ten sposób klamrę z Krawczykiem (mimo różnych dyscyplin).
To wszystko tylko przykłady. Widać wyraźnie, że kompletnie nie boimy się już rywalizować z najlepszymi na świecie. Właśnie takim mentalnym podejściem można do tej czołówki dotrzeć. Tokio było krokiem w dobrym kierunku. Czas na następne – my stawiamy, że trend utrzyma się na długo. Młodość pokroju Świątek i Sułek o to zadba.
Komentarze 0