Antonio Brown i Le’Veon Bell to historie, które mogą umknąć mniej uważnemu obserwatorowi przed zbliżającym się Super Bowl. W końcu liczą się przede wszystkim Tom Brady i Patrick Mahomes. Jednak i na ich futbolową drogę warto zwrócić uwagę, bo w przypadku jednego będzie to niezbyt przyjemna przygoda z happy endem.
Obaj byli gwiazdami Pittsburgh Steelers, których wraz z Benem Roethlisbergerem mieli poprowadzić do Super Bowl. Obaj jednak narobili sobie mniejszych lub większych problemów i z „Zabójczych Pszczół” (ang. „Killer Bees” – nawiązanie do litery „B” – Ben, Brown, Bell – raz kolorów strojów Steelers) został tylko rozgrywający. To jednak dwóch „wygnańców” zagra teraz w Super Bowl i to w momencie, gdy Steelers zdają się od tego celu odsuwać.
PIENIĄDZE SKRZYDŁOWEGO DLA BIEGACZA
Wszystko zaczęło się w 2013 roku, kiedy do Pittsburgha trafił Bell. Był już tam Brown, który przez trzy wcześniejsze sezony walczył o pozycję podstawowego gracza i nawet nie będąc za takiego uznawanym, potrafił zdobyć 1000 jardów w sezonie. To musiało dać mu znacznie większą rolę, wręcz jedną z największych, w drużynie. Zbiegło się to w czasie z przyjściem nowego biegacza, który nadał atakowi nowego wymiaru. Już w drugim wspólnym sezonie Bell i Brown zostali wybrani jako najlepsi gracze na swoich pozycjach w lidze i byli uznawani za czołowego biegacza oraz skrzydłowego aż do końca sezonu 2017.
Właśnie wtedy Bell grał na tzw. franchise tagu, czyli jednorocznym, w pełni gwarantowanym kontrakcie, który drużyna może dać zawodnikowi, jeśli skończył mu się kontrakt, bo nie udało się z nim porozumieć w sprawie nowego. To zazwyczaj duże pieniądze (w przypadku Bella było to około 12 milionów dolarów), jednak zawodnicy za tego typu umowami nie przepadają. Z tego prostego względu, że nie dają im one zabezpieczenia na przyszłość, a kontuzje zdarzają się bardzo często. W dodatku ich kariery są krótsze niż w innych sportach (może poza rozgrywającymi) i jeśli jest szansa na długoterminowy i lukratywny kontrakt, to chcą podpisać go jak najszybciej. Każdy rok zwłoki zmniejsza ich wartość.
Zazwyczaj jednak zawodnicy nie stwarzają problemów z graniem przez rok na takiej umowie, stąd też sezon 2017 dla Bella odbył się bez większych problemów, co najwyżej z lekkim marudzeniem po kątach. Kiedy chwilę po nim wraz z agentem zasiedli do rozmów ze Steelers, okazało się, że oczekiwania zawodnika są, delikatnie mówiąc, wygórowane. Drużyna z Pittsburgha chciała dać mu pięcioletni kontrakt warty łącznie 70 milionów dolarów. Czternaście milionów rocznie automatycznie sprawiłoby, że biegacz byłby najwyżej opłacanym zawodnikiem na swojej pozycji w lidze. Rzecz w tym, że Bell nie uważał się za biegacza, a za biegacza... i skrzydłowego jednocześnie (trzeba mu przyznać, że miał tu nieco racji, bo łapać potrafił jak mało kto na jego pozycji) i chciał być jako taki opłacany. W związku z tym oczekiwał aż 17 milionów rocznie – oferty, której żaden rozsądny klub w NFL biegaczowi nie złoży, nawet jeśli dobrze łapie piłkę. A Steelers taką drużyną właśnie byli.
USZKODZONY ODRZUTOWIEC
Mówiąc w skrócie – obie strony nie dogadały się, a Steelers wciąż nie chcieli oddawać za darmo tak znakomitego zawodnika. Nałożyli więc na niego drugi franchise tag (można je nałożyć sezon po sezonie, jednak jest to bardzo rzadka sytuacja), czym rozzłościli zawodnika. Bell go nie podpisał, czym w zasadzie wykluczył się z gry na sezon 2018. Stracił przez to około 14 milionów dolarów i rok grania, co zmniejszyło jego szansę na oczekiwany kontrakt.
Po straconym roku Bell został wolnym agentem, jednak jego pozycja negocjacyjna znacznie osłabła. Był coraz starszy na najszybciej „starzejącej się” pozycji w lidze i od roku poza grą. Topowe drużyny nie chciały takiego ryzyka albo – co bardziej prawdopodobne – nie miały tylu pieniędzy na biegacza. Nie tylko więc Bell nie dostał takiego kontraktu, jakiego chciał (ostatecznie 52 miliony w cztery lata, czyli mniej niż zaoferowano mu w Pittsburghu), ale też trafił do New York Jets, jednej z gorszych drużyn ligi z marnym sztabem szkoleniowym i brakiem szans na cokolwiek.
W Jets Bell wyraźnie spuścił z tonu i niekoniecznie musiało chodzić o jego przerwę. Po prostu w Steelers miał fantastyczną linię ofensywną, torującą mu drogę kiedy tylko się da (zależność od kolegów to zresztą główny powód niższej wartości running backów w lidze), a Jets, mówiąc delikatnie, szału składem nie robili. W dodatku Bell popadał w konflikty ze sztabem, co na pewno nieco uświadomiło mu, jak cieplarniane warunki miał w Pittsburghu. Z czteroletniego kontraktu wypełnił… zaledwie półtora roku po tym, jak otwarcie krytykował wszystkich dookoła.
CZY LECI Z NAMI PILOT?
W tym samym czasie swoją odklejoną od rzeczywistości przygodę przeżywał Antonio Brown. Jeśli sytuację Bella uznamy za sportową „dramę”, to ciężko określić, czym w takim razie była sytuacja Browna. Latynoską telenowelą z absurdalnymi zwrotami akcji i problemami psychicznymi głównego bohatera?
To dość odważna teza, jednak Brown zrobił wszystko, żeby sobie na nią zasłużyć. Zaczęło się pod koniec sezonu 2018 – tego, z którego całkowicie zrezygnował Bell. Przed ostatnim meczem skrzydłowy pokłócił się z rozgrywającym Benem Roethlisbergerem i przestał pojawiać się na treningach. Po sezonie głośno wnosił o wymianę do innej drużyny, a już wcześniej udzielał dziwnych wywiadów i m.in. atakował dziennikarzy na Twitterze. Po rozmowach z nim sztab Steelers nieoficjalnie uznał, że z psychiką Browna stało się coś niedobrego i faktycznie to idealny moment, żeby się z nim pożegnać.
Oddano go do Las Vegas (wtedy jeszcze Oakland) Raiders po tym, jak odrzucił możliwość wymiany do Buffalo Bills. I wtedy się zaczęło. Jego lista „osiągnięć” od marca do września jest nadzwyczaj imponująca:
- drastycznie odmroził sobie stopy podczas pobytu w kriokomorze, przez co nie mógł trenować;
- wywołał awanturę z NFL w sprawie kasków, ponieważ ten, którego używał, stracił pozwolenie na użycie w meczach;
- w proteście „kaskowym” nie trenował z drużyną, grożąc, że nie wróci do gry, jak jego kask nie zostanie przywrócony;
- groził zakończeniem kariery;
- zaatakował werbalnie i niemal fizycznie generalnego menedżera Raiders, Mike’a Mayocka;
- chwilę po tym, jak wrócił do zespołu zdecydowany grać, zażądał zwolnienia, zaskoczony faktem kary pieniężnej za atak na Mayocka, a swój filmik z prośbą konsultował ze specjalistami od mediów społecznościowych, pytając, jak ma go nagrać, by zostać zwolnionym;
- został zwolniony jeszcze przed swoim debiutem w Raiders;
OSKARŻONY
Taki zawodnik nie mógł jednak długo pozostać bez klubu. Co więcej, podpisali go New England Patriots, aktualni mistrzowie ligi. W końcu kto ma „ogarnąć” wyczyny Browna, jeśli nie Bill Belichick i Tom Brady, który zresztą zaoferował Brownowi mieszkanie w swoim domu w czasie jego pobytu? Sam skrzydłowy był zachwycony perspektywą wspólnych występów z Bradym i realnej walki o mistrzostwo, w związku z czym wydawało się, że sytuacja nieco się uspokaja. I tak się stało, ale... na tydzień. Wtedy to bowiem wyszły na jaw oskarżenia o molestowanie od kilku kobiet z jego byłą partnerką na czele. Do sądu trafił nawet pozew w tej sprawie.
Brown zdążył zagrać jeden mecz w barwach Patriots i złapał nawet przyłożenie. Belichick i cały sztab Patriots postanowili poczekać na rozwój sytuacji, ponieważ wydarzenia z pozwu miały miejsce na długo przed przyjściem Browna do drużyny. Jeśli okazałby się winny, zostałby ukarany, najpewniej zawieszeniem przez samą ligę, jeśli nie to zostałby w drużynie. Belichick zdawał się mieć podejście, że Patriots powinni go zwolnić/ukarać tylko za to, co zrobił będąc z drużyną, a reszta leży w kwestii ligi. To mogłoby uratować Browna, gdyby nie to, że… zaczął grozić swojej byłej partnerce chwilę po złożeniu pozwu. Było to już w barwach Patriots, co sprawiło, że wyleciał z drużyny w trybie natychmiastowym. Przez resztę sezonu nie wzięła go żadna drużyna wiedząc, że zostanie bezterminowo zawieszony jak tylko złoży podpis na kontrakcie, a Brown kilkukrotnie ogłaszał zakończenie kariery, by potem prosić NFL na Twitterze o szansę z obietnicą poprawy. Złośliwi stwierdzili, że kask, w którym Brown grał całą karierę faktycznie nie chronił zbyt dobrze przed urazami, a skrzydłowy jest tego najlepszym dowodem.
Pomiędzy sezonami sprawa przeszła z karnej w cywilną, co pozwoliło się określić komisarzowi NFL, Rogerowi Goodellowi, bo przy tej pierwszej prawdopodobnie przy nazwisku Browna wciąż wisiałoby automatyczne bezterminowe zawieszenie. NFL z reguły w sprawy cywilne się nie miesza, więc jedynie na podstawie tego, co się wydarzyło, Brown dostał osiem meczów zawieszenia, co jest odpowiednikiem połowy sezonu w lidze.
HISTORIA BEZ MORAŁU
W filmach w tym momencie okazałoby się, że ci źli, jakimi zdają się być obaj futboliści (choć Bell mógłby się za porównania do Browna obrazić, patrząc na wyczyny tego drugiego) w swoich antagonizmach, dostali za swoje i przez to ich sprawy zostaną zakończone. Jednak sport z reguły nie jest zbyt przewidywalny i sprawiedliwy, niczym dobre, filmowe zakończenia. Po odejściu z Jets Bell postanowił powalczyć o mistrzostwo, a Kansas City Chiefs z chęcią go do siebie przygarnęli. W krótkim czasie biegacz trafił z najgorszej do najlepszej drużyny ligi i jedyne, co stracił, to pieniądze, bo w Chiefs gra zaledwie za kilkaset tysięcy dolarów rocznie. Jednak wciąż jest mu wypłacana część kontraktu z Nowego Jorku, więc raczej nie ma z tym problemu.
Brown z kolei po przeczekaniu zawieszenia podpisał kontrakt z Tampa Bay Buccaneers, nowym klubem Brady’ego, który zresztą Bucs do tego transferu namówił i ponownie przygarnął skrzydłowego pod dach (swoją drogą dziwna to relacja, biorąc pod uwagę reputację Brady’ego i Browna po jego wyczynach). Teraz wraz z Bellem zagrają w Super Bowl, w przeciwnych drużynach, co oznacza, że jeden w końcu wygra ten długo oczekiwany pierścień mistrzowski. Nie są już może topowymi graczami na swoich pozycjach, jednak to jedno brakujące osiągnięcie jest na wyciągnięcie ręki.
Po wielu zakrętach saga Bella i Browna dla jednego z nich zakończy się szczęśliwie. Dawni koledzy zjednego zespołu w niedzielę staną po dwóch stronach barykady i którykolwiek wygra, uzna, że warto było odstawiać całą szopkę, by dopiąć swego. Najdziwniej z tym wszystkim muszą czuć się jednak fani Steelers, którzy muszą zmienić nastawienie z „dobrze im tak!” na „jak to jest w ogóle możliwe?”.