Przy części pierwszej udało mu się nie polec w konfrontacji z trudną do przełożenia na język filmu powieścią Franka Herberta. Egzamin teoretyczny zdany, czas wyjechać na plac, bo przy części drugiej oczekiwania wobec reżysera Denisa Villeneuve’a były już większe.
Paula Atrydę i Lady Jessicę spotykamy tam, gdzie zostawiliśmy ich w pierwszej części – na pustyni, w rękach Fremenów, plemiona tubylców planety Arrakis. Fremeński wódz Stilgar święcie wierzy, że Atryda jest zrodzonym z proroctw mesjaszem, Kwisatzem Haderachem, wybawcą ludu. Co na to Paul? Paul na to jak na lato, bo połączenie sił z Fremenami pomoże mu w zemście. Na celowniku są Harkonennowie, na czele z baronem Vladimirem, to oni są odpowiedzialni za zniszczenie rodu Atrydów i zabójstwo ojca Paula, księcia Leto. Ale akurat to już wiemy z poprzedniej części.
I już widać, że jedynka była dla Villeneuve’a rozpoznaniem terenu. Reżyser wiedział, że nie może powtórzyć błędów poprzedników, którzy nie dali rady Diunie: David Lynch zanotował spektakularną porażkę, zresztą sam uważa, że największą w swojej karierze, a Alejandro Jodorovsky w ogóle nie zrealizował planowanej adaptacji książki Herberta. Zamiast już na wejściu wgryzać się w jej background – nadmierną eksplorację środowiska naturalnego czy polityczno-społeczne rozgrywki; i jedno, i drugie było inspirowane prawdziwymi wydarzeniami z lat 70. i walkami o wydobywanie ropy w Iraku – Villeneuve wolał skupić się na jak najbardziej klarownym wytłumaczeniu fabuły. Wiedział, że jeśli od literackiej wersji Diuny odbijały się kolejne wydawnictwa (Frank Herbert miał ogromne kłopoty ze znalezieniem wydawcy), to równie dobrze od filmu odbiją się widzowie. Dlatego zrealizował go po bożemu, bez szaleństw, trzymając się ram gatunku.
Może i było tak, że producenci, zobaczywszy końcowy efekt, pozwolili Denisowi Villeneuve’owi na więcej. Bo w dwójce Kanadyjczyk nie przesuwa wajchy na dalszą eksplikację świata Diuny, ale stawia na poszczególne sceny. I robi z nich takie rzeczy, jakie w ostatnich latach można było obejrzeć co najwyżej w ostatnim Mad Maxie. Wyobraźnia Villeneuve’a jest absolutnie porażająca – od pierwszych scen i lewitujących nad pustynią żołnierzy chłop uprawia batalistyczny teatr tańca. Pomimo prawie 200 milionów budżetu scenę pierwszego ujeżdżania czerwia pustyni ogląda się jak amatorskie nagranie z GoPro – i może dlatego robi aż tak wielkie wrażenie. Ale to cały Villeneuve, przecinający wysokooktanowy rozmach z dokumentalną precyzją. I inspiracjami z historii, bo kto pamięta osadzone w hitlerowskich Niemczech dokumenty Leni Riefenstahl, temu przypomną się już przy pierwszych ujęciach parady Harkonennów, dowodzonej przez psychopatycznego Feyd-Rauthę. Swoją drogą – grający go Austin Butler odkleja w tym momencie łatkę tego faceta, który już nigdy nie wyszedł z roli Elvisa. Jego Feyd-Rautha to czyste, niczym nieskrępowane zło.
Timothée Chalamet nareszcie uwolnił charyzmę – jego Paul Atryda przechodzi na ekranie przemianę, która jest osią fabularną całego filmu; jak już jego klata jest na tyle mocna, że dźwiga ciężar bycia wybrańcem, to nagle przestaje dojeżdżać głowa. W Zendayi pięknie gryzą się dwa wilki: cierpiącej na trudną miłość dziewczyny i wojowniczki, która stopniowo odbija od religijnego fanatyzmu swojego rodu. Fanatyzmu, ucieleśnionego w osobie Stilgara, herszta Fremenów, świetnie granego przez Javiera Bardema. Zresztą cała ekipa aktorska dowozi do końca; może jedynie z księżniczki Irulany (Florence Pugh) dałoby się wycisnąć więcej, natomiast jeśli czepiamy się jedynie poprawnej roli, to znać, że jest naprawdę wysoko.
Trzeba powiedzieć jasno – dostaliśmy potężny, wgniatający w fotel film, kto wie, czy nie najlepszy film w dorobku Denisa Villeneuve’a. W części drugiej udało mu się absolutnie wszystko – przeszczepił zimnowojenne lęki, przenikające powieść Herberta, postraszył skutkami nabożnej wiary w oszalałych kacyków, przyprawił – he, he – proekologicznym przekazem; jest nawet follow-up do grzybiarskich fascynacji Herberta w postaci monochromatycznych kleksów na niebie. Po blockbusterze chłodnym dostaliśmy blockbuster gorący, buchający od wizualnych szaleństw, a jednak nakręcony z chirurgiczną precyzją. Ingerujący w książkowy oryginał, ale bez przekraczania czerwonej linii. Kino totalne.
Komentarze 0