Portorykański fenomen sportowo-socjologiczny. Loty pełne wspomnień „astronauty siatkówki” (WYWIAD)

Zobacz również:Nowe oblicze dawnej potęgi. Modena i jej nabytki klasy premium
Hector Soto
fot. FIVB.com/materiały prasowe

Na początku XXI wieku w Polsce wybuchła „Małyszomania”. Z kolei w 2006 roku Portoryko opętała „Sotomania”. Tamtejsza siatkarska reprezentacja, z reguły odstająca od najsilniejszych ekip globu, nie dość, że po 32 latach przerwy awansowała na mistrzostwa świata, to jeszcze napsuła krwi wielu zespołom. Gwiazdą ekipy był Hector „Picky” Soto, późniejszy najlepiej punktujący turnieju. Po latach legenda tamtejszego volleya zabiera za kulisy wielkiej kariery.

W jaki sposób stał się sportowcem roku w kraju boksu i koszykówki? Czemu jego kadrę nazywano „zespołem Soto”? Dlaczego motywował go doping polskich kibiców? Wielka postać siatkówki odkrywa przed czytelnikami newonce.sport wiele tajemnic.

*****

MICHAŁ WINIARCZYK: Co porabia słynny „astronauta siatkówki”?

HECTOR SOTO: Człowiek przez lata przeżył tysiące treningów. Nikt jednak nie nauczył przejścia na sportową emeryturę i tego, jak zmienia się życie. Po latach idzie się jednak przyzwyczaić. Poświęcam dziś czas na szkolenie młodej generacji, głównie dziewcząt. Zmiana nastawienia na szkolenie i czytanie gry jest trudna do wytłumaczenia. Cieszę się jednak, że nie muszę już ćwiczyć dzień w dzień. Przychodziłem do domu zmęczony, a ciało praktycznie odmawiało posłuszeństwa. Z tego powodu niezbyt mocno tęsknie za występami, choć brakuje mi elementu rywalizacji oraz fanów przychodzących na mecze.

Jest pan członkiem sztabu reprezentacji Portoryko kobiet. Co pana popchnęło w stronę żeńskiej siatkówki?

Zaczęło się od wożenia córki na treningi i przebywania z nią podczas zajęć. Ma piętnaście lat i rozwija się na dobrą zawodniczkę. Dzięki niej przez ostatnie pięć lat obejrzałem sporo siatkówki w kobiecym wydaniu. Jej ojcem chrzestnym jest Fernando Morales, mój dawny kolega z kadry, a obecnie selekcjoner drużyny narodowej kobiet. Mocno namawiał, bym dołączył do sztabu. Początkowo odmawiałem, bo chciałem być obecny przy rodzinie. To właśnie stanowiło jedną z głównych przyczyn zakończenia kariery. Fernando nie rozumiał jednak słowa „nie”. Co rusz męczył mnie prośbami. W końcu pomyślałem: Dobra, dajmy temu projektowi szansę.

Męską i żeńską odmianę sporo różni. Całe szczęście, że przed dołączeniem do kadry miałem możliwość prowadzenia treningów młodych dziewczyn. Przez to dostrzegłem inny sposób myślenia względem chłopców. Aspekt mentalny jest kluczową różnicą. Panie inaczej podchodzą do zajęć i spotkań. Jako szkoleniowiec musisz z nimi rozmawiać inaczej niż z facetami. Jestem dopiero na początku drogi trenera. Przede mną jeszcze długa droga, aby w pełni oswoić się z nowym środowiskiem. Nie mam tu na myśli tylko różnic w komunikacji. Samo trenowanie, skauting, ten cały DataVolley… To był szok. Pamiętam jak pojechałem na pierwszy turniej i od razu po każdym secie miałem w tablecie masę statystyk. Dostawałem mnóstwo informacji do przyswojenia w krótkim czasie. Muszę się do tego przyzwyczaić.

Pańskie opowieści tylko utwierdzają w przekonaniu, że praca trenera jest o wiele trudniejsza od tej zawodnika.

Bez dwóch zdań. To dwa różne poziomy trudności. Jako szkoleniowiec musisz orientować się w wielu sprawach naraz. Nadzorujesz cały projekt, podczas gdy będąc siatkarzem jesteś jedną z jego części. Rola trenera to potężne wyzwanie, które zaakceptowałem. Pomaga fakt, że dobrze zdaję sobie sprawę z mojej niewiedzy. Nigdy nie miałem poczucia, że skoro dobrze mi szło jako zawodnikowi, to od razu będę fenomenalnym trenerem. Póki co uczę się fachu z perspektywy asystenta oraz prowadząc juniorki. Jestem szczęśliwy, że pracuję z Fernando. Nie dość, że to świetny szkoleniowiec, to w dodatku łączy nas coś więcej niż wspólna gra w kadrze. Traktuję go jako członka rodziny.

Poza brakiem kibiców i rywalizacji, za czym pan tęskni jeśli chodzi o karierę zawodnika?

Nigdy nie byłem na igrzyskach. To coś, co długo mnie prześladowało. Parokrotnie niewiele nam zabrakło, aby zdobyć kwalifikację. Jeszcze bardziej jednak brakuje mi… oczekiwań. Ludzie chcieli, bym robił boisku same świetne rzeczy. Lubiłem presję, to, że patrzono na mnie i zastanawiano się: „co on pokaże”. Staram się teraz znajdować zastępstwo. Gram rekreacyjnie w inne sporty. Wczoraj był to softball. Głowa nadal czuje ten sam głód rywalizacji co lata temu. Inna sprawa, że ciało już nie do końca na tym nadąża.

Zastanawia mnie pański punkt widzenia na młodego Hectora Soto.

Nie ma szans, by po latach człowiek nie zastanawiał się nad tym, co by zmienił, jak by postąpił inaczej. Nie oznacza to żalu, w tym kontekście nie mam żadnych zastrzeżeń. Chodzi o to, że dostrzegam kilka aspektów, które mogły pozwolić mi stać się lepszym siatkarzem. Być może mój rozwój nastąpiłby szybciej i znacznie wcześniej wszedłbym na dobry poziom. Całe szczęście, że zarówno tamten gość, jak i ten, z którym gadasz dziś, potrafią gadać na przykład o koszykówce. To znaczy, że głową jesteśmy podobni, ciałem już może niekoniecznie (śmiech).

Wychowany w Portoryko człowiek po przygodzie w Stanach ląduje w Tunezji i Belgii. To musiał być szok, przynajmniej kulturowy.

Spójrz na to w ten sposób. Dzielą nas tysiące kilometrów, a rozmawiamy ze sobą jakbyśmy siedzieli w jednym pokoju. Dwadzieścia lat temu moglibyśmy tylko o tym pomarzyć. Trudno było przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości, życia na innym krańcu świata. Moja kariera siatkarska szybko nabrała rozpędu. Przez to nie znałem dobrze historii i środowiska volleya. Nagle wylądowałem w obcym kraju, sam, bez wsparcia, bez znajomości języka, wśród obcych ludzi. To był też moment, w którym zacząłem zarabiać o wiele więcej. Nie byłem przyzwyczajony do takich kwot i do faktu, że skoro dobrze zarabiam, to są przede mną postawione o wiele większe oczekiwania.

Pierwszy sezon klubowy w Tunezji był chyba najtrudniejszy w całej karierze. Nie potrafiłem odnaleźć się w nowym środowisku z inną ligą i kulturą. Byłem bardzo bliski rezygnacji. Chciałem rozwiązać kontrakt. Szczęśliwie pojechałem na święta do domu. Sporo myślałem na ten temat. Wyjechałem z lepszym, pewniejszym nastawieniem. Od tamtej pory radziłem sobie mentalnie o wiele lepiej.

A jak to wyglądało z siatkarskiej perspektywy?

Teoretycznie niezależnie od szerokości geograficznej mówimy o tej samej dyscyplinie – siatkówce. Gdy jednak obok siebie masz na parkiecie naprawdę solidnych zawodników, wtedy ten sport wygląda inaczej. Wychowywałem się siatkarsko w Portoryko, tam styl gry był kompletnie inny – dawało się piłkę na mnie i atakowałem po sto razy. W Europie już tak nie było, piłek było zdecydowanie mniej. To ja musiałem dostosować się do panujących zasad. Z biegiem sezonów przestawałem odczuwać różnicę. Stałem się doświadczonym zawodnikiem, który rozumiał niuanse i zdawał sobie sprawę, że gra w zespole ze świetnymi siatkarzami.

Potrafi pan wskazać przełomowy sezon w kontekście rozwoju?

Spędziłem trzy lata we Włoszech, a ostatni sezon w Serie A. Nawet jeśli Cagliari skończyło na samym dole tabeli, to dostrzegłem, że moja gra nabrała dojrzałości. Czułem lepsze połączenie z rozgrywającym, akcje na parkiecie zaczęły wydawać się prostsze w wykonaniu. Moja siatkarska mentalność mocno wzrosła. Co ważne, w klubach grałem jako przyjmujący. Tylko w kadrze stawałem się atakującym.

Rozmawialiśmy wcześniej o presji. Czas w Rosji to okres, w którym czuł ją pan najmocniej?

Rosjanie płacą bardzo dobrze, w związku z tym mogą wiele wymagać od zawodników. Każdego dnia czułeś nacisk oczekiwań. Nie zawsze jest tak, że mając świetny skład każdy mecz będziecie rozgrywali perfekcyjnie i wygrywali gładko po 3:0. Gdy zawodziłeś, musiałeś się liczyć, że pewnego dnia znajdą kogoś nowego na twoje miejsce. Zawodnicy z wieloletnim doświadczeniem znacznie lepiej zniosą grę w tym kraju, niż młodzi. Całe szczęście, że przed transferem do Rosji miałem już parę lat występów za sobą. Gdy przychodziłem, miałem oczywiście zakodowane: „muszę pokazać się z dobrej strony”, ale nie działało to na mnie destrukcyjnie. Dzięki poprzednim sezonom czułem się oswojony z presją. Inna sprawa to język. Większość kolegów z zespołu nie znała angielskiego. Ja z kolei nie mówiłem po rosyjsku. Myślę, że czasem to było dobre, bo człowiek nie zdawał sobie sprawy, że jest krytykowany (śmiech).

Żona z dzieckiem pewnie nie ma wielu miłych wspomnień z pobytem w Nowosybirsku? Trzynaście lat temu w wywiadzie dla „Sport Express” opowiadał pan, że jej znacznie trudniej było funkcjonować w Rosji: „Ja mam codziennie pięć godzin treningów, oni w zasadzie nie mają nic do roboty”.

Chyba by się zgodziła. Widziałem, że nie czuła się tam komfortowo. W Nowosybirsku nie masz zbyt wielu atrakcji. Przeważnie musisz siedzieć w domu, bo na zewnątrz panuje mróz. Byliśmy jeszcze świeżymi rodzicami, córka miała rok jak się przeprowadziliśmy. Czasem było trochę stresujące, gdy dziecku coś się działo i trzeba było jechać do szpitala. Klub starał się dbać o to, by było nam dobrze, na przykład żona mogła podróżować z nami na spotkania wyjazdowe. Chcieli, aby czuła się szczęśliwa, bo to przekładało się na mój nastrój, a to z kolei miało wpływ na zespół.

W klubie przyjmujący, w kadrze atakujący. Nie miał pan problemów ze zmianą pozycji oraz faktem, że – co tu dużo ukrywać – w reprezentacji nie grali tak dobrzy gracze jak w drużynie?

Zawsze chciałem grać jako przyjmujący, ale na początku zawodowej kariery przeglądałem oferty dla atakujących. Po dołączeniu, kluby szybko orientowały się, że oprócz świetnego ataku, dysponuję w miarę dobrym przyjęciem. Trenerzy myśleli przeważnie w kategoriach ofensywy. W sumie mogli mieć dwóch atakujących na boisku. Brzmiało ciekawie.

Co do transformacji, to miałem szczęście. W Portoryko liga krajowa toczy się w lecie. Kończyłem rozgrywki w Europie i przyjeżdżałem do domu, by występować jako atakujący. Po miesiącach rywalizacji w ataku byłem dobrze przygotowany do gry na tej pozycji w kadrze. Nie miałem z tym żadnego problemu. Zawsze chciałem być dostępny na wszystkich stronach boiska. Grając w ataku masz ciągły głód zdobywania punktów. Dlatego też podczas treningu zwracałem uwagę na wszechstronność.

Portoryko to kraj żyjący głównie boksem, baseballem i koszykówką. W jaki sposób ten schemat zaburzył Hector Soto, stając się piętnaście lat temu „sportowcem 2006 roku”? Czytałem historie, że po sukcesie na mistrzostwach świata dzieci rzuciły się na siatkówkę, bo chciały być jak pan.

Co tu dużo ukrywać, tamten sukces odmienił postrzeganie siatkówki w Portoryko. Do dziś dla mnie to jest niepojęte. Gdy wróciliśmy do kraju, widzieliśmy filmy, jak ludzie siedzieli do trzeciej w nocy, aby na żywo oglądać nasze spotkania. Ogólnie jesteśmy narodem lubiącym imprezować. Portorykańczycy wykorzystają każdy pretekst, aby umówić się na imprezę i balować do rana (śmiech).

Całe wydarzenie przerodziło się w jakiś ogromny trend. Nasz zespół każdego dnia stanowił temat do rozmów. Nie było wydania wiadomości w telewizji bez obecności reprezentacji. To w głównej mierze przyczyniło się do wzrostu popularności i otrzymania później nagrody dla sportowca roku. Mama do dziś trzyma gazety z tamtego okresu. Moja twarz pojawiała się non stop przez dwa tygodnie – a to na okładkach, a to gdzieś w środku na całej stronie. Ludzie dzień w dzień widzieli Picky’ego Soto. Gdy wróciłem, to co rusz przyciągałem uwagę ludzi. Podchodzili, gratulowali, chcieli chwilę porozmawiać. To było ciekawe doświadczenie. Rok 2006 całkowicie zmienił moje życie.

Patrząc na innych kandydatów nie mogłem spodziewać się wyróżnienia. Przecież tam był nominowany mistrz świata w boksie Miguel Cotto czy nasi baseballiści grający w MLB – to o wiele bardziej znane postacie niż ja. Czułem się zaszczycony już samą obecnością w gronie kandydatów.

Porozmawiajmy o samym turnieju. Spodziewał się pan przed jego początkiem, że będziecie taką rewelacją?

Jeśli mówimy o mistrzostwach świata 2006, to musimy cofnąć się najpierw o dwa lata. W 2004 roku rozpoczęto budowę zespołu opartego na zawodnikach grających w Europie. Czuliśmy, że stajemy się lepszą drużyną. Nie wiedzieliśmy jednak czego oczekiwać po turnieju w Japonii. Przed początkiem mistrzostw rozegraliśmy sparing z tamtejszą drużyną uniwersytecką. Skończyło się wynikiem 3:0… dla nich. Rozbili nas z łatwością.

Siatkówka. Liga Światowa. Polska - Portoryko 2011
Fot. Mateusz Trzuskowski/ 400mm.pl

Nie byliśmy przyzwyczajeni do podróżowania w trakcie turnieju. Przeważnie zawody odbywały się w jednym regionie. Oznaczało to maksymalnie cztery godziny lotu i dwie godziny różnicy czasowej. W przypadku Japonii było to aż jedenaście godzin. Nie byliśmy przyzwyczajeni do takich zmian. Przyjechaliśmy z myślą: „cieszmy się momentami i tym, że znaleźliśmy się tutaj”. Nie towarzyszyła nam żadna presja. Nikt nie miał względem nas oczekiwań. Ba, sami zakładaliśmy, że za kilka dni już nas tu nie będzie. Wszystko zmienił pierwszy mecz przeciwko Argentynie, wygrany po tie-breaku. Doskonale pamiętam ten dzień. Po spotkaniu wziąłem udział w konferencji prasowej. Dostałem pytanie, jak się czuję. Odpowiedziałem: „Portoryko wita się ze światem siatkówki”. Od tamtego momentu nasze nastroje drastycznie się poprawiły. Zaczęliśmy na poważnie wierzyć w siebie.

Triumf nad solidną kadrą Argentyny dodał wam skrzydeł.

Oni od lat zaliczają się do światowej czołówki. Dla nas, przedstawicieli kraju liczącego niecałe cztery miliony mieszkańców to było niesamowite przeżycie. Raptem znaleźliśmy się na wielkiej hali i wielkim turnieju. Portoryko czekało 32 lata na drugi udział w mistrzostwach świata. Do wszystkich następnych spotkań podchodziliśmy już pewni siebie.

Sensacyjnie został pan najlepszym strzelcem turnieju.

Żeby nim zostać, musisz do końca być w grze. Mieliśmy pobyć w Japonii tydzień, a tu się okazało, że po pięciu meczach czeka nas druga runda. Zaaklimatyzowaliśmy się w obcym kraju, ale nasz udział szybko zaczął przeradzać się w coś… bolesnego. Nikt nie myślał, że będziemy musieli rozegrać jedenaście spotkań w czternaście dni. Nie byliśmy dobrze przygotowani na taki wysiłek, szczególnie mentalnie. Szybko zaczęliśmy żyć tym dobrym pędem. Gdy koledzy dowiedzieli się, że mogę zostać najlepszym strzelcem, to złapali jeszcze więcej motywacji. Nie będę ukrywał, dobrze wiedziałem, jakim jestem graczem. Jak sobie pomyślę, że te wszystkie najlepsze ekipy świata zdawały sobie sprawę z tego jak gram i że to na mnie spoczywa największa odpowiedzialność, a mimo tego dalej zdobywałem przeciwko nim wiele punktów, to… (chwila przerwy) traktuję to jako wielką nagrodę. Nawet teraz podczas rozmowy, gdy przypominam sobie tamte wydarzenia, to nie do końca potrafię wierzyć, że to się działo naprawdę. Ja po prostu wychodziłem z nastawieniem, by być najlepszym siatkarzem, tyle.

O Portoryko zawsze się mówiło jako o „zespole Hectora Soto” i tego, że tylko on ciągnie grę zespołu i od niego zależy, jak zaprezentuje się cała reprezentacja. Nie wkurzało to pana?

Nigdy nie czułem się „jednoosobową armią”. Przecież żyłem z gry i pomocy kolegów. Każdy rozumiał swoją rolę, ja też. Przez lata byliśmy zgraną i dobrze konstruującą akcję ekipą. Ludzie skupiali się na mnie, bo zdobywałem punkty. Bez wsparcia kumpli tych punktów i nagród dla najlepszego strzelca by nie było. Szkoda, że nie otrzymywali uznania od mediów. Oprócz mnie, w Europie, w tym także w Polsce grali między innymi Jose i Victor Rivera. Z kolei na środku mieliśmy blisko czterdziestoletniego zawodnika, którego nikt nie potrafił powstrzymać (chodzi o Luisa Rodriguza – przyp. M.W). Co w tym jeszcze ciekawego? To, ze gość był po dużych operacjach obu kolan, a z łatwością radził sobie z siatkarzami o wzroście powyżej 210 centymetrów. Cieszyło mnie to, że ta sztucznie stworzona otoczka gwiazdy w żaden sposób nie przekładała się to na atmosferę czy podejście zespołu. Zawsze byłem im wdzięczny za pomoc. Wykonywali ogromną robotę, pomagali mi stać się dobrym zawodnikiem, a to na mnie skupiała się uwaga mediów. Sukcesy kadry cieszyły każdego po równo. Nikt nie przypisywał sobie mniejszych lub większych zasług.

Rok później dołożyliście szóste miejsce w Pucharze Świata, a pan indywidualnie kolejną nagrodę dla najlepszego strzelca. Byliście też bliscy wyjazdu na wymarzone igrzyska w 2008 roku. W ostatnim turnieju kwalifikacyjnym miejsce zabrali wam polscy siatkarze.

W Pucharze Świata wygraliśmy mecz ze Stanami Zjednoczonymi. To było chyba nasze pierwsze zwycięstwo w historii nad Amerykanami. Przez to zajęli czwarte miejsce i nie zdobyli kwalifikacji na igrzyska. Musieli brać udział w turnieju kontynentalnym strefy NORCECA. Cieszyliśmy się historycznym triumfem, by za jakiś czas zrozumieć, że spowodowało to trudniejszą drogę na igrzyska. USA pokonało nas w finale, zdobywając bilety do Pekinu. Okazało się, że wygrali cały turniej olimpijski. Malutkim pocieszeniem był fakt, że przegraliśmy kwalifikację z późniejszymi mistrzami. Pamiętam, że później sporo rozmawiałem o tych meczach z Reidem Priddym, kolegą zespołowym z Lokomotiwu. Powiedział, że nasza wygrana nad nimi zmieniła ich nastawienie. Dodał, że ten Puchar Świata był ważnym elementem budowy zespołu w kontekście triumfu w Chinach.

Ostatnią szansą na wyjazd był udział we wspomnianym przez ciebie turnieju w Portugalii. Z perspektywy czasu uważam, że zbyt wcześnie osiągnęliśmy szczyt naszego przygotowania. Gdy rozpoczęliśmy turniej, nasze ciała były już za szczytową formą. Przez to zawody kompletnie nam nie wyszły. Po latach rozmawialiśmy o tym okresie z Carlosem Cardoną, naszym ówczesnym selekcjonerem. Przyznał nam rację, że przygotowania powinny być wtedy inne. Sportowo prezentowaliśmy potencjał, by wygrać turniej, niestety fizycznie odstawaliśmy. Oprócz złego zaplanowania obciążeń, mieliśmy masę podróży. To też nie sprzyjało dyspozycji.

Kadra z lat 2006-2008 była najlepsza, w jakiej pan występował?

Byłem związany z reprezentacją przez dwadzieścia lat. Przez ten okres poznałem naprawdę wiele osób. Myślę, że zespół z lat 1996-1999 był bardziej utalentowany jeśli chodzi o grupę dwunastu zawodników. Z kolei ten ze wspomnianego przez ciebie okresu cechowała wielka chemia. Byliśmy ze sobą bardzo zżyci. Wyjściowa szóstka może nawet jednak była ciut lepsza niż tamta stara ekipa? W końcu zagraliśmy na mistrzostwach świata i w Pucharze Świata – mówimy o ogromnym sukcesie dla portorykańskiej siatkówki. Naszą siłą nie były warunki fizyczne, a dyscyplina i współpraca.

Hector Soto
Fot. GV Cruz/WireImage via Getty Images

Na mistrzostwach świata 2006, a także przy okazji Ligi Światowej miał pan okazje do rywalizacji z polską kadrą. Zapamiętał pan coś z tych starć?

Oczywiście, na przykład to, że nie lubiliśmy grać przeciwko Polsce, bo zawsze sprawialiście nam mnóstwo kłopotów. Wasza kadra zawsze składała się z wysokich zawodników, co w meczach przeciwko nam stanowiło duży atut. Pamiętam również, że zawsze występując w waszym kraju na meczach siedziało wielu kibiców. W innych krajach przeważnie było tak, że mogłeś spodziewać się niskiej frekwencji, u was nigdy. Grając w Polsce, dodatkowo przeciwko Polakom, pełne trybuny stanowiły normę. Cieszyłem się ich obecnością, choć dobrze wiedziałem, że oni raczej mi nie kibicują (śmiech). Krzyki, trąbki i inne dźwięki dodawały mi energii, byłem dzięki temu pobudzony.

Porównując czasy z pierwszego starcia w Japonii do dzisiejszych, trzeba przyznać, że reprezentacja ogromnie się rozwinęła. W każdym aspekcie obecny zespół jest o wiele lepszy od tamtej drużyny sprzed piętnastu lat.

Co pana skłoniło dziesięć lat temu do pójścia w kierunku siatkówki plażowej?

Żądza dążenia za olimpijskim marzeniem – tak mógłbym odpowiedzieć najkrócej. W tamtym czasie w halowej reprezentacji dochodziło do wielu zmian. Większość osób patrzyła w niektórych sprawach w innym kierunku niż ja. Zacząłem też cieszyć się „plażówką”, poza tym potrzebowałem przerwy od parkietu. Po latach myślę, że gdybym naprawdę mocno trzymał się rywalizacji na piasku i przepracował cały czteroletni cykl przygotowań, to może spełniłbym cel o udziale w igrzyskach. Problem w tym, że nie miałem w kraju wsparcia do rozwoju, choć dobrze się odnajdywałem na zawodach. Już po roku rywalizowałem ze świetnymi przeciwnikami. Niestety, Portoryko dotknął kryzys ekonomiczny. Nie mieliśmy środków na dobre przygotowania. Wtedy postanowiłem znów w pełni skupić się na grze w hali.

Przez okres mojej nieobecności, w reprezentacji trochę się pozmieniało. Do zespołu weszli nowi, młodzi siatkarze. Zadzwoniono do mnie z pytaniem, czy chcę wrócić. Zgodziłem się, lecz teraz byłem już przyjmującym. Na ataku grał między innymi Maurice Torres, wtedy młody atakujący.

Z czasem coraz mocniej do pańskiego życia zaczęły wkradać się kontuzje. Uraz barku z 2013 roku długo powstrzymywał od gry. Zastanawiam się, co było dla pana gorsze, ten ból fizyczny czy psychiczny, który towarzyszył podczas samotnych pobytów w azjatyckich klubach?

Muszę wskazać na bark. Kontuzja przydarzyła się na późnym etapie kariery, kiedy organizm odczuwał trudy lat gry. Tak naprawdę nie byłem pewien, co może stać się z ramieniem. Przed operacją zacząłem gwałtownie tracić siły. Łatwo się zorientowałem, bo nawet za najlepszych czasów nie uchodziłem za potężnego atakującego. Jako że przeważnie nie byłem nadzwyczaj silny, to dodatkowy spadek mocy sprawił, że traciłem efektywność. Przez jedenaście miesięcy rehabilitacji nie wiedziałem, jak będzie wyglądała moja przyszłość. Uważałem, że mam jeszcze przed sobą parę lat gry.

Powiem szczerze, że po tym urazie już nigdy nie byłem tym samym zawodnikiem. Uważam, że przez kontuzję barku straciłem ze 25 procent siły, która mi dawniej towarzyszyła. Pamiętałem jak atakowałem lata wcześniej, to było coś innego. Nie będę ukrywał, źle to znosiłem psychicznie. Frustrowałem się faktem, że ataki, które przed kontuzją dawały pewne punkty, teraz były bronione przez rywali. Z Picky’ego, hurtowego zdobywcy punków, stałem się Pickym obawiającym się, czy kilka mocnych ataków nie uszkodzi ponownie barku. Nie mogę jednak jakoś strasznie narzekać, bo koniec końców wróciłem do gry, w tym także do kadry. Potrzebowałem chwili na uporządkowanie głowy.

Grał pan jeszcze w Polsce na mistrzostwach świata w 2014 roku i próbował wywalczyć awans na igrzyska w Rio. Nie pojawiały się już panu w głowie myśli: „mój czas w siatkówce dobiega końca?”

Poczułem wielką okazję do wywalczenia kwalifikacji olimpijskiej. Zmieniono zasady kwalifikacji. Z marzeń o udziale, albo dokładniej, z marzeń o dalszej walce obdarli nas Meksykanie. W tym czasie złapałem kontuzję stopy. Nie mogłem przez to wziąć udziału w turnieju. W tym momencie mogę się z tobą zgodzić. Zacząłem zastanawiać się, czy to nie jest dobry moment, aby pożegnać się z reprezentacją.

Być może mógłbym pomóc kadrze gdyby nie sezon klubowy. Mieliśmy dość wymagającą kampanię, która ostatecznie zakończyła się przegraną w finale. W klubie mocno naciskali na mnie, bym grał i pomagał zespołowi. W końcu coś nie wytrzymało, padło na stopę. Byłem wkurzony, bo chciałem zająć się tą kontuzją, a ludzie z zespołu mówili „nie, musisz grać”. Wiem, że gdybym był z kadrą podczas starcia z Meksykiem, to byśmy ich pokonali. Portoryko prowadziło 2:0, by przegrać 2:3. Mentalnie czułem się gotowy do dalszego reprezentowania kraju. Zauważyłem jednak, że nowi trenerzy idą w kierunku młodych graczy. Wtedy uznałem, że nie ma co się pchać na siłę.

Hector Soto
Fot. Armando Marin/LatinContent via Getty Images

Po skończeniu z reprezentacją nie zaprzestał pan gry w portorykańskiej lidze.

Przygotowywałem się do gry w 21. sezonie kariery. Czułem się… nadzwyczaj świetnie, miałem energię do treningów. Młodzi zawodnicy mówili: „Hej, przecież ty powinieneś być już emerytem. Nie powinieneś grać tak dobrze” (śmiech). Po części się z tym zgadzałem. Zawsze dbałem o swoje ciało. Poza tym nigdy nie miałem problemów z wagą, co powodowało, że nie dokuczały problemy z kolanami czy plecami – typowe urazy dla starych siatkarzy.

W tym samym czasie coraz mocniej nawarstwiały się problemy ligowych zespołów. Albo nie płaciły, albo robiły to z opóźnieniem. Postanowiłem pomóc młodym zawodnikom uzyskać gwarancję, że otrzymają wynagrodzenia. Nie mówię tylko o swoim zespole, tylko o całej lidze. Chcieliśmy wywrzeć presję na właścicielach klubów, żeby stali się bardziej odpowiedzialni. Postanowiliśmy zrobić „holdout”. To sytuacja, w której nikt nie podpisuje żadnych kontraktów, a kluby nie mają zawodników. Co z tego wyszło? Obudziłem się pewnego ranka i dowiedziałem się, że cały mój zespół podpisał umowy za moimi plecami. Na placu boju pozostałem sam…

Jeszcze tego samego dnia miałem trening. Nie muszę ci mówić, jaka panowała atmosfera. Postanowiłem przemyśleć całą sytuację. Poszedłem spać, a kolejnego ranka tutaj w tym pokoju, w tym łóżku (Soto wskazuje palcem na miejsce – przyp. M.W) spojrzałem na żonę i powiedziałem: „Myślę, że już z tym skończyłem”. To była instynktowna decyzja, nie zastanawiałem się długo. Po prostu wstałem i powiedziałem: „koniec”. Jeśli młodzi nie traktują cię poważnie i nadal chcą być pomiatani, to znaczy, że nic tu po tobie. „Zostaw ich w spokoju, niech oni się teraz martwią” – pomyślałem.

Były próby namowy do zmiany decyzji?

Wszyscy myśleli, że będę grał jeszcze ze dwa lata. I wiesz co? Rzeczywiście mógłbym jeszcze to zrobić. Jak na swój wiek czułem się w miarę dobrze. Wiadomo, że przy wieloletnich obciążeniach, w tamtym momencie co rusz mi coś doskwierało, przez co traciłem część spotkań. Mój mózg nadal myślał, że jestem tym silnym i skocznym Hectorem sprzed lat, moje nogi niekoniecznie (śmiech).

Zakończenie kariery złożyło się w czasie z tragicznym wydarzeniem. Podjąłem decyzję o przejściu na sportową emeryturę dwa tygodnie przed nadejściem huraganu Maria. Żywioł zdemolował cały kraj. Przez rok liga nie grała. Nikt o mnie nie myślał. Nie musiałem przechodzić przez sytuacje, że świeżo po skończeniu z grą przychodziłbym na mecze ligowe, a ludzie patrzyliby ze zdziwieniem, że już nie występuję. Nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czy to pomogło, czy nie. Być może potrzebowałem pooglądać siatkówkę z innej perspektywy tuż po decyzji? Trudno powiedzieć, tamten okres był szalony. Huragan stworzył podobne zamieszanie jak teraz pandemia. Nikt nie mógł opuszczać domów, wszystko było pozamykane. Ludzie nie mieli dostępu do prądu i wody. Nie rozpamiętywałem decyzji o zakończeniu kariery, bo na głowie człowiek miał ważniejsze sprawy. Szukaliśmy paliwa, aby generator prądu mógł pracować. Kogo w takiej sytuacji obchodzi kariera siatkarska?

Ivan Miljković podzielił zawodników będących po zakończeniu kariery na dwie grupy: pierwsza, u której ochota do gry wraca po mniej więcej dwóch latach i druga, która w ogóle o tym nie myśli. Do której z nich można pana przyporządkować?

Jest mi naprawdę dobrze z tym że już nie gram. Ludzie dopiero teraz zaczynają to rozumieć. Dzisiaj czuję się już bardziej koszykarzem niż siatkarzem. Tęsknie wyłącznie za potrzebą rywalizacji. Co ciekawe, jak byłem mały, to właśnie myślałem o sobie raczej w kontekście basketu. Okazało się, że jestem świetny w siatce. Musiałem zdecydować, na co postawić. Volley wydawał się o wiele pewniejszą opcją. Po czterdziestce zacząłem otrzymywać mnóstwo zapytań od znajomych. Chcieli, abym grał z nimi w mistrzostwach weteranów. „Nie chcę grać więcej w siatkówkę. Softball, tenis, kosz? Nie ma problemu. Nie zawracajcie mi głowy jeśli chodzi o siatkę” – odpowiadałem. Ja już w ten sport się sporo nagrałem (śmiech).

Trochę śmiesznie brzmi gdy mówi pan, że nie ciągnie pana do gry w siatkówkę, choć na co dzień jest pan nadal z nią związany.

Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Wychowywałem się w erze Michaela Jordana. Każdy na podwórku chciał nim być. Basket był pierwszym sportem, z jakim miałem styczność. Nie byłem w nim jakoś nadzwyczaj świetny, ale tak samo wyglądała na początku moja historia z siatką. Nie no dobra, trochę kłamię. Szybko zrozumiałem, że dobrze mi w niej idzie. W końcu zadebiutowałem w kadrze mając szesnaście lat. Wiem jednak, że zawsze miałem dobrą etykę pracy. Kto wie, co by było gdybym postawił na koszykówkę. Nie mam jednak żadnych podstaw, by żałować decyzji. Jestem szczęśliwy z mojej kariery siatkarskiej.

Widziałem pańskie koszykarskie poczynania w jednym z pokazowych meczów. Powodów do wstydu nie było.

Zawsze cieszyłem się na możliwość gry w kosza. Parokrotnie myślałem nad możliwością gry w dwóch portorykańskich ligach – koszykarskiej i siatkarskiej. Moi najbliżsi przyjaciele za każdym razem wybijali mi ten pomysł z głowy. „Weź… nawet o tym nie myśl” – mówili (śmiech). Uważam, że przy dobrym przygotowaniu mógłbym coś tam w naszej lidze zdziałać, bo o kadrze to nawet nie miałbym co myśleć.

Potrafi pan wskazać największy życiowy plus kariery sportowej?

Przez lata podróży i gry z masą różnych osób czy to w kadrze, czy w klubach nauczyłem się, by rozumieć i akceptować ludzi takich, jakimi są, unikać uleganiu złym stereotypom czy robić na złość drugiemu człowiekowi, tylko dlatego, że mamy inne poglądy. Każdy z nas jest inny. Lata kariery dały lekcję akceptacji i nieosądzania innych. Uważam, że różnorodność kolegów z zespołu czyni wszystkich w klubie lepszymi, tak samo różnorodność ludzi wokół czyni lepszym całe społeczeństwo. Jestem wdzięczny, że przez tyle lat dane mi było poznać tak wiele różnych osób, przez co otrzymałem wielką lekcję akceptacji i tolerancji.

Jak dzisiejszymi oczami ocenia pan postawę Picky’ego sprzed lat wybierającego się do Tunezji?

Uważam, że powinien być bardziej odpowiedzialny. Gdy jesteś młody i osiągasz sukces, to patrzysz na siebie jak na Supermana. Co ciekawe, to mój ulubiony superbohater. Wydaje ci się, że sam wiesz najlepiej jak żyć, co robić. Nie potrafisz dostrzec w swoim zachowaniu błędów. Mogłem zrobić kilka rzeczy, które przyniosły później dużą korzyść dla kariery. Rozumiem dawny tok myślenia, lecz z dzisiejszą wiedzą byłbym w stanie nauczyć tamtego faceta myślenia z chłodną głową.

(chwila przerwy)

Dzisiaj wiem sporo o podpisywaniu dużych kontraktów. Dwadzieścia lat temu byłem w tej kwestii zielony. Tamten Picky powinien podchodzić bardziej poważnie do wielu spraw na początku kariery. Nie mam jednak powodów do żalu czy krzyków o cofaniu czasu. Choć wiadomo… fajnie się tak powymądrzać po latach.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.