„Najlepszy umysł pokolenia”. Pięć lat temu Frank Ocean wydał „Blonde”

Zobacz również:Steez wraca z Audiencją do newonce.radio! My wybieramy nasze ulubione sample w trackach PRO8L3Mu
Frank Ocean
fot. Wolfgang Tillmans

Miał kontrakt, ale nie wypuszczał płyty przez cztery lata. Wymyślił, jak wyciągnąć 20 milionów dolarów od Luciana Grainge'a w taki sposób, żeby za pomocą tych funduszy opłacić inny materiał. A w zamian dał mu jakiś „bullshit album”. Potem ukazało się „Blonde”. Tym razem dostał 20 baniek od Apple i nie musiał się z nikim dzielić, bo „Endless” uwolniło go z umowy... O wyjątkowych okolicznościach opowiadał A$AP Rocky. Ale to, co wydarzyło się na Blonde, zepchnęło w cień zamieszanie wokół premiery.

Tamtych realiów nie trzeba sobie nawet specjalnie wyobrażać, bo historia zatoczyła koło. W tym momencie kolejnego wydawnictwa Franka Oceana wypatrujemy od pięciu lat. Wtedy z obozu 28-latka - uznanego przez aklamację geniuszem po Channel Orange - napływały informacje o blokadzie twórczej, drop opóźniano w nieskończoność, a okres oczekiwania przekroczył cztery lata. I nagle w piątek, 19 sierpnia 2016 roku światło dzienne ujrzał visual album Endless z rozczarowującą ścieżką dźwiękową, przygrywającą w tle, gdy Frank robił schody (!). Jeszcze tego samego sierpniowego weekendu okazało się jednak, że była to zaledwie ekscentryczna rozbiegówka.

Frank Ocean
Kevork Djansezian/Getty Images

Utwory rodziły się w bólach, a doniesienia o przełamywaniu twórczej niemocy, poszukiwaniu idealnego studia i rzeszach - potencjalnych bądź faktycznych - współpracowników z miejsca przechodziły do popkulturowej mitologii. Balonik oczekiwań był wręcz nieracjonalnie pompowany, ale premiera Blonde to jeden z rzadkich momentów, gdy hype tej skali nie przerodził się w rozczarowanie.

Pisano, że Frank Ocean nagrał najodważniejszy i najbardziej zaskakujący materiał, jaki kiedykolwiek wyszedł spod ręki gwiazdora muzyki pop. W pewnym stopniu dało się jednak przewidzieć obrany przez niego kierunek, skoro nigdy nie ukrywał beatlesowskich inspiracji, zasłuchiwał się w Bon Iverze i Jamesie Blake'u, sondował możliwość kooperacji z Tame Impalą czy King Krule.

Blonde stanowiło wypadkową tych fascynacji. To arcydzieło eksperymentalnego R&B od najlepszej wersji Marvina Gaye’a na XXI wiek, osadzone w kontekście gitarowej i elektronicznej muzyki alternatywnej. Niecałą dekadę wcześniej do indierockowego audytorium oko puszczał Kanye West na Graduation, dokonując tego w - charakterystycznym dla siebie - ekstrawertycznym i bombastycznym stylu. Tymczasem Frank na każdym kroku udowadniał, że mniej znaczy więcej. - Postawił na minimalizm i wyciszenie. Na średnie tempa i mollowe kompozycje. Gdyby nie tak efektowne fragmenty jak „Pink + White" czy „Nights", można by napisać, że ten album jest wręcz ostentacyjnie asinglowy. Gdy tak wielu twórców produkuje swoje piosenki pod korek, Ocean zwiększa siłę rażenia poprzez ograniczenie środków wyrazu - pisałem pod koniec sierpnia 2016 roku na łamach Onetu. - On zrobił płytę dla „białasów" – case ostatnich wydawnictw The Roots. Co prawda wśród gości mamy Beyoncé, Kendricka Lamara czy André 3000, który pożarł całe „Solo (Reprise)", ale symboliczne są przecież cytaty z „Here, There and Everywhere" Beatlesów w „White Ferrari" czy z „A Fond Farewell" Elliotta Smitha w „Siegfried", gdzie aranżacje smyczkowe przygotował Jonny Greenwood z Radiohead - zwracałem uwagę na międzygatunkowy twist, który w dużej mierze definiuje te piosenki.

Bo przecież tutaj jeden z tracków wyprodukował Pharrell Williams, inny - Rostam Batmanglij z Vampire Weekend, a trzy kolejne - Jon Brion, etatowy pomagier wspomnianego Elliotta Smitha. Powstało w ten sposób wyjątkowe coming-of-age o zmaganiach z relacjami i własną tożsamością, dla którego trudno jest znaleźć konkretny deskryptor w galaktyce popu. Właśnie dlatego Blonde jest tak wdzięcznym obiektem do rozkładania na części pierwsze, czego dokonał choćby Cole Cuchna, odpowiedzialny za podcast Dissect. Właśnie dlatego od razu zostało uznane klasykiem i nikt za bardzo nie kwapi się, żeby podważać ten status.

Frank Ocean
Roger Kisby/Getty Images

Jeszcze kilka miesięcy po premierze Blonde lądowało w czołówkach końcoworocznych zestawień, ale zachowawczy krytycy raczej unikali przyznawania Frankowi Oceanowi palmy pierwszeństwa. Pod koniec poprzedniej dekady Pitchfork umieścił już jednak ten materiał na szczycie rankingu The 200 Best Albums of the 2010s, a niedługo później nawet konserwatywny Rolling Stone znalazł dla niego miejsce w pierwszej setce 500 Greatest Albums of All Time. Niemal wedle memicznego sloganu: tej siły już nie powstrzymacie!

Zobaczcie, co o Blonde piszą redaktorzy newonce:

1
Klementyna Szczuka

Największą siłą Blonde jest intymność. Za sprawą odejścia od klasycznej konstrukcji zarówno utworów, jak i całego albumu, takie wrażenie udało się jeszcze spotęgować. Nieregularna forma najbardziej zresztą odróżnia projekt od Channel Orange, gdzie również – choć w mniejszym stopniu – nie zabrakło wątków osobistych. W momencie premiery Blonde od publikacji listu otwartego Franka Oceana na Tumblrze, w którym opowiedział on o swoim pierwszym, silnym uczuciu do drugiego mężczyzny, minęły nieco ponad cztery lata. Historia ta rzuciła więc nowe światło na twórczość Oceana, którego queerowość bardziej niż w bezpośrednich słowach, przejawia się w doświadczeniach i uczuciach.

Powroty do przeszłości na Blonde są bardzo impresyjne, oniryczne, niewyraźne; jak przebłyski. Pojawia się wspomnienie przyjaźni z osobą, która zginęła w huraganie Katrina, pierwszego romantycznego uczucia czy nieudanych relacji. A temu wszystkiemu towarzyszy najczęściej melancholia, nostalgia i poczucie odosobnienia, również ze względu na tożsamość (vide najpiękniejszy break-up song – Seigfried). Sentymentalizm jest tu zauważalny i w słowach, i w dźwiękach. Historia nie jest opowiadana linearnie; żeby doświadczyć tych uczuć nie trzeba w pełni utożsamiać się z treścią albumu. Przy tym ważną rolę odgrywa dualność – całe zwrotki, w których wokal Franka Oceana jest przetworzony, aby podkreślić płynną, wspomnieniową formułę; dwuznaczność (it’s started from nothingthe start of nothing, soloso low); słynne przejścia i zmiany rytmu jak w Nights, które odzwierciedlają różne stany emocjonalne.

2
Cyryl Rozwadowski

Boję się pisać o tej płycie. Chociaż jej krótką, bardzo entuzjastyczną recenzję sporządziłem w ciągu pierwszych 48 godzin od premiery. Bagaż kulturowy, który osiadł na niej od tego czasu w recenzenckim umyśle, tworzy sztuczne wyzwanie syntetycznego wymyślania nowych tez i dodawania na siłę świeżych obserwacji. Ale być może w tym wypadku nie jest to nieuzasadniona pokusa, biorąc pod uwagę wciąż rosnący status. W przeciwieństwie do albumów, które w dniu premiery rozregulowywały sejsmografy, drugi studyjny krążek Franka został na starcie przyjęty niezwykle ciepło, ale jego percepcja zdaje się być coraz bardziej ekstatyczna z każdym kolejnym rokiem, a nawet i poszczególnymi, mijającymi miesiącami. Średnia ocen na, żywiącym się ratingami często bardzo krytycznych użytkowników, rateyourmusic.com stabilnie wzrasta w ostatnich latach, teraz przekraczając 4 w skali na 5.

I także na personalnym poziomie Blonde to, posiłkując się anglicyzmem, the gift that keeps on giving - przy każdym kontakcie ten album nawiązuje do pierwszego spotkania z nim. Nawet teoretycznie bardziej odkryty, skrywa tyle samo tajemnic i mnoży znaki zapytania, które nadal się nad nim kłębią. Nie tylko w kwestii stylistycznych etykietek, które zupełnie nie imają się tego dzieła. Bo jaki gatunek reprezentuje niby Ivy? Sam nadal nie wiem.

Korzystając z synestetycznych konceptów, każdy album ma swoją gamę kolorów, która wizualizuje się w płacie potylicznym odbiorcy. Blonde to jedyna płyta, której brzmienie maluje się w mojej głowie chromowanymi pastelami. Mgłę nostalgii żeni z socialmediowym zeitgeistem i przekonująco, dosłownie i poetycko, przedstawia świat, w którym emocje transponowane są przez ekrany z ciekłych kryształów zapakowanych w błyszczące obudowy. Opisując doświadczenia swoje i innych, dając głos gościom, fikcyjnym i prawdziwym postaciom, Ocean buduje narrację, która nie tyle jest ludzka, co nawet humanistyczna - stricte zainteresowana jednostką, społeczeństwem, tożsamością czy rodziną.

O tym, że wcześniej nie powstał podobnie brzmiący album dużo pisać nie trzeba. Nie powstał też przez ostatnie pięć lat. Ale Blonde podstawową rewolucję przynosi w samym sposobie przekazywania emocji w muzycznej i lirycznej formie. W tym aspekcie, mimo ewolucji języka w audialnym medium, przez ostatnie kilka dekad nie zmieniło się wiele. Aż do wydania tej płyty.

3
Lech Podhalicz

Dla wielu to najważniejszy album ubiegłej dekady. Album, który w momencie premiery rzadko polaryzował, a z czasem zdobył status kultowego. Dla niektórych typowy grower, dla innych instant klasyk od pierwszego odsłuchu. O kulisach powstawania Blonde można by napisać opasły reportaż. Albo nakręcić dokument, gdyby Frank Ocean był postacią nie tylko obdarzoną wybitnym talentem, ale też mniej dbającą o prywatność. Przecież druga płyta amerykańskiego wrażliwca to pokoleniowe wydarzenie. Sprawa jednocześnie skrajnie osobista - i przy całej swojej skrytości - niezwykle uniwersalna. Na awangardowej autobiografii Oceana dojrzewała cała generacja millenialsów, a także zoomersów. Nawet jeśli określenie ponadczasowe dzieło trąci myszką i lekkim patosem - who cares - trudno inaczej skategoryzować Blonde.

W momencie premiery czułem się skołowany. Pewnie jak większość słuchaczy zestawiałem drugi album Oceana z równie wybitnym Channel Orange. Odwieczny dylemat: która płyta byłego członka Odd Future jest lepsza? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Blonde z pewnością wygrywa w kontekście nieosiągalnej dla wielu wrażliwości, snucia introwertycznych opowieści i podsyconego psychodelią, miłosnego coming-of-age. Jest to również materiał, który - jak już wspomniałem - zyskuje z biegiem czasu. Po pięciu latach od premiery raczej nikt nie ma wątpliwości, że Blonde to rzecz ocierająca się o ideał. I stanowiąca artystyczny kanon drugiej dekady XXI wieku.

Ulubiony fragment na płycie? Nie będę oryginalny. Tranzycja i drastyczna zmiana nastroju w Nights to absolutny geniusz. Podobnie zresztą jak cała kompozycja. Featuring André 3000 jako przykład nieskazitelnego flow? Czy oszałamiająco poprowadzony storytelling w Seigfried? A może spitchowane Nikes, które uwodzi sennym, ulotnym klimatem. Czego by nie mówić w kontekście Blonde, jest to longplay, którego słucha się od deski do deski. Udzielam jedynie dyspensy na przeskipowanie niepotrzebnego Facebook Story. Poza tym: bez słabych momentów, bez wypełniaczy, bez sztampy, bez zbędnego patosu. Blonde to świadectwo artystycznej dojrzałości. I czuję, że przez kolejne pięć lat tylko urośnie w oczach. Róbcie screeny.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Senior editor w newonce.net. Jest związany z redakcją od 2015 roku i będzie stał na jej straży do samego końca – swojego lub jej. Na antenie newonce.radio usłyszycie go w autorskiej audycji „The Fall”, ale też w "Bolesnych Porankach". Ma na koncie publikacje w m.in. „Machinie”, „Dzienniku”, „K Magu”,„Exklusivie” i na Onecie.