Pół wieku z demonem. Mija 50 lat od premiery „Egzorcysty”, horroru wszech czasów

Egzorcysta.jpg
fot. kadr z filmu "Egzorcysta"

Masturbacja krucyfiksem, głowa obracająca się o 180 stopni czy docelowy egzorcyzm – to sceny, które na stałe zapisały się w historii popkultury. Jeden z najbardziej znanych horrorów wszech czasów zasłużył jednak na status kultowego nie tylko za sprawą obrazoburczych momentów.

W marcu Jenna Ortega zadebiutowała jako prowadząca programu Saturday Night Live. Odegrała wówczas scenę z komedii familijnej Nie wierzcie bliźniaczkom i z właściwym sobie poczuciem humoru rzuciła garścią mrożących krew w żyłach historii. Całe show rozpoczęła monologiem poświęconym jej początkom w świecie kina i wyjątkowej słabości do filmów grozy. To pewnie dlatego w swoim występie weszła także w skórę jednej z najsłynniejszych fikcyjnych postaci opętanych przez diabła, Regan MacNeil.

Kilka miesięcy później, na początku października, do kin wszedł Egzorcysta: Wyznawca Davida Gordona Greena. Głównego bohatera horroru, fotografa Victora Fieldinga (Leslie Odom Jr.), poznajemy, gdy wraz z ciężarną żoną uczestniczy w szamańskim rytuale voodoo. Ceremonia miała zapewnić kobiecie szczęśliwy poród, jednak stało się zupełnie inaczej – bohaterka zmarła. Mężczyzna samotnie wychowuje córkę Angelę, która najprawdopodobniej wpadła w sidła demona. Po nitce do kłębka dociera do… Chris MacNeil, matki wspomnianej Regan. Staruszce wcześniej udało się przezwyciężyć złowrogie moce, czym podzieliła się w autobiograficznej książce. Teraz pomaga innym, dobrze wiedząc o tym, że walczy przeciwko wyjątkowo silnemu przeciwnikowi.

Horror z biblijnymi korzeniami

Zarówno viralowy skecz Ortegi, jak i nowy film reżysera trylogii Halloween nie powstałyby bez pierwszego Egzorcysty. Produkcja zmarłego w sierpniu Williama Friedkina skończyła właśnie 50 lat. Dla kina to wieczność, ale niewiele wskazuje na to, żeby dzieło, po raz pierwszy prezentowane na ekranach 26 grudnia 1973 roku, szybko poszło w zapomnienie. Dało początek wciąż żywej franczyzie (wspomniany Egzorcysta: Wyznawca jest formalnie sequelem filmu), inspiruje kolejne pokolenia twórców, a ostatnio zamieszało nawet w taksonomii. Na cześć Friedkina protistę żyjącą w jelitach południowoamerykańskiego termita ochrzczono mianem Daimonympha friedkini.

Warto zastanowić się nad tym, dlaczego akurat ten horror okazał się ponadczasowy, choć z góry należy zastrzec, że odpowiedzi na to pytanie wypadałoby poświęcić nawet całą książkę. Swoją drogą, takowa już powstała w związku z okrągłym jubileuszem. The Exorcist Legacy. 50 Years of Fear niedawno napisał Nat Segaloff, który wcześniej w równie pogłębiony sposób wziął na tapet gangsterskiego Człowieka z blizną.

Egzorcysta nie był pierwszym filmem poświęconym egzorcyzmom. Temat ten, wywołujący wiele emocji ze względu na trudności dotyczące klasyfikacji (jedni powiedzą, że opętanie, tak jak trans czy ekstaza, należy do odmiennych stanów świadomości, drudzy pójdą w jego transcendentne interpretacje), znacznie wcześniej stanowił łasy kąsek dla reżyserów. W 1912 roku, jeszcze w dobie kina niemego, Sidney Olcott podjął go w biblijnym From the Manger to the Cross. Jezus, główny bohater produkcji, poza czynieniem cudów i nauczaniem wiernych stanął w niej twarzą w twarz z demonem. Półtora dekady później sytuacja powtórzyła się w Królu królów Cecila B. DeMille’a, tyle że opętana była wtedy inna nieanonimowa postać z Nowego Testamentu – Maria Magdalena. Te i pokrewne im historie charakteryzowały nie tyle paranormalne jumpscare’y, co moralizatorski ton. Orężem w manichejskim, nierównym pojedynku miały być żarliwe modlitwy i wiara.

Bez wciskania kitu

Czym od swoich poprzedników wyróżnił się Friedkin i to na tyle mocno, że zaczęto pisać o nim jak o punkcie zwrotnym w dziejach horrorów, dotychczas „postrzeganych przez tysiące widzów za zgrywę”? Źródeł jego sukcesu należałoby upatrywać chociażby w stopniu zaangażowania, z jakim poświęcił się historii. Egzorcysta powstał na podstawie wydanej w 1971 roku książki o tym samym tytule, którą napisał nagrodzony później Oscarem za scenariusz William Peter Blatty. Prozaik, częściowo zachęcony do przelania swojego pomysłu na papier seansem Dziecka Rosemary Romana Polańskiego, sfabularyzował historię egzorcyzmów dokonywanych na 14-letnim Ronaldzie Edwinie Hunkelerze. W powieści zmienił jego płeć i miejsce samego obrzędu, ale wiodące elementy zdarzenia, włącznie z nadprzyrodzonymi mocami ofiary, pozostały podobne.

egzorcysta foto.jpeg
fot. kadr z filmu "Egzorcysta"

Początkowo nie zakładano przeniesienia Egzorcysty na duży ekran, bo książka nie sprzedawała się najlepiej. Wszystko zmienił jeden odcinek talk show prowadzonego przez Dicka Cavetta, w którym zastanawiano się nad tym, czy demon atakujący Hunkelera rzeczywiście istniał. Następujący po nim wzrost zainteresowania powieścią otworzył drogę do jej adaptacji. Na giełdzie nazwisk byli giganci przełomu lat 60. i 70., w tym Mike Nichols, Stanley Kubrick i Peter Bogdanovich. Blatty od początku obstawał jednak przy tym, żeby powierzyć to zadanie Friedkinowi. – Jesteś jedynym reżyserem, który nie wciskał mi kitu. Naprawdę to doceniam i myślę, że powinieneś stworzyć tę historię tak, jak sam chciałbym ją widzieć zadeklarował ponoć podczas jednej z ich pierwszych rozmów. Miał nosa: twórca świetnie przyjętego Francuskiego łącznika nie mógł oderwać się od powieści. – Po dwudziestu stronach odwołałem moje plany na obiad. Tamtego wieczora przeczytałem całą książkę – opowiadał Friedkin.

Niskie temperatury i chodzenie wspak

Na etapie planowania produkcji reżyser nie szedł w półśrodki. Egzorcysta miał szokować na wielu polach, operując całą paletą środków służących budowaniu napięcia i zasianiu ziarna wątpliwości, czy na pewno powinniśmy czuć się bezpiecznie w naszych domach. Aby osiągnąć zamierzony cel, Amerykanin był gotowy pójść na noże z ekipą. Choć stwarzało to dużo problemów z oświetleniem, domagał się ujęć z lustrami, szkłem i innymi odblaskowymi powierzchniami. Temperaturę w pokoju, gdzie dokonywano egzorcyzmu na Regan MacNeil, obniżył do -30 stopni Celsjusza, żeby odzwierciedlić grozę rytuału, najwyraźniej zmieniającego nawet warunki atmosferyczne. Tę kluczową scenę realizowano przez bity miesiąc. Główna aktorka, 13-letnia wówczas Linda Blair (jej wybór ze względu na niski wiek również podawano w wątpliwość), była ogrzewana lampami, ale w sypialnianej lodówce wytrzymywała co najwyżej trzy minuty.

Inne kluczowe momenty Egzorcysty również oddano z dużym pietyzmem, który szybko doceniono licznymi intertekstualnymi nawiązaniami. Weźmy choćby ujęcia z głową MacNeil obracającą się o 180 stopni. Stanowiła ruchomy element lateksowego manekina wielkości 13-latki. Jego twórcy, specjalista od efektów specjalnych Marcel Vercoutere i wizażysta Dick Smith, testowali gotowy model na niczego nieświadomych pasażerach taksówki. Wyszedł na tyle wiarygodnie, że sama Blair nie czuła się komfortowo w jego towarzystwie. Nie mniej poświęcenia od młodej aktorki wymagała naturalistyczna scena angiografii, gdy z szyi spuszczana jest jej krew. Przeważająca część krytyków uznała ją za zbyt obrazoburczą, ale sam Friedkin bronił tego wątku, zwracając uwagę na to, że ukazuje bezradność człowieka w zderzeniu ze zdehumanizowaną medycyną. Dziewczynce odpuszczono za to naukę chodzenia po schodach niczym pająk, które było kolejnym paroksyzmem obezwładniającym jej bohaterkę. Zrobiła to za nią wygimnastykowana kaskaderka Ann Miles, ćwicząc uprzednio ruchy przez dwa tygodni. Niestety, częściowo na próżno. Efektowna choreografia nie została uwzględniona za pierwszym razem. Zaległości nadrobiono dopiero w 2000 roku, gdy światło dzienne ujrzała reżyserska, dłuższa wersja horroru.

Głosy z zaświatów

W tych wszystkich aktorskich i wizualnych wygibasach równie istotną rolę odgrywa warstwa audialna. Twardy orzech do zgryzienia miała ekipa od sound designu. Jak powinien brzmieć demon z zaświatów, żeby rzeczywiście przerażał? Ron Nagle, Doc Siegel, Gonzalo Gavira i Bob Fine ostatecznie postawili na międzygatunkową mieszankę. Połączyli ze sobą dźwięki wydawane przez pszczoły, psy, chomiki i świnie, splatając je ze ścieżkami dialogowymi doświadczonej aktorki dubbingowej Mercedes McCambridge. Zdobywczyni Oscara za drugoplanową rolę w Gubernatorze przyłożyła się do zadania. Aby wydobić diaboliczny głos prosto z trzewi, oddawała się starym nałogom, żeby „znaleźć swojego wewnętrznego demona”. Paliła jak smok, zapijając dym papierosowy whisky i żółtkiem jajek. Przez cały cały czas pozostawała pod duchową opieką księdza. Inaczej, jak sama tłumaczyła, upadłaby pod naporem wypowiadanych bluźnierstw.

Kolejnym puzzlem w przemyślanej układance okazała się też muzyka. Friedkin nie był zadowolony z tego, co początkowo zaproponował mu pianista Lalo Schifrin. Stanowczo dystansował się też od używania organów, żeby nie wywoływać zbyt wielu skojarzeń ze stylem chrześcijańskich scholi. Na Tubular Bells Mike’a Oldfielda, które rozbrzmiewa w pozornie spokojnej, choć podprogowo zwiastującej grozę scenie, wpadł całkiem przypadkiem. Repetytywny, stosunkowo prosty utwór okazał się jedną z nielicznych kompozycji wykorzystanych w ścieżce dźwiękowej, trwającej łącznie niewiele ponad kwadrans. – Muzyka nie ma być apodyktyczna, tylko po prostu obecna, jak zimna dłoń na karku przekonywał reżyser w rozmowie z magazynem Castle of Frankenstein.

Diagnoza niestabilnej Ameryki

Dzieło Friedkina to jednak nie tylko manifest poświęcenia twórczego i demonstracja niecodziennych sztuczek realizatorskich. Produkcję zaczęto rozpatrywać w kategoriach daleko wykraczających poza horror. Krytycy i filmoznawcy w dużej mierze zgadzają się co do tego, że reżyser sprawnie uchwycił zeitgeist ówczesnej Ameryki. Znalazł się w dobrym miejscu i czasie, a jako sprawny obserwator rzeczywistości spróbował dokonać jej krytycznej diagnozy. Stephen King, król książkowej grozy, w 1983 roku stwierdził nawet, że gdyby istniał podgatunek społecznego horroru (dziś już szeroko upowszechnionego m.in. za sprawą Jordana Peele’a),  Egzorcysta na pewno by go reprezentował. Film ukazuje obraz USA w niestabilnym stanie zmian, które nie mogą już dłużej dystansować się od swojego prawdziwego, historycznego zła – wtóruje mu Amy Chambers.

Niepokojów rzeczywiście nie brakowało. Ze względu na aferę Watergate ze stanowiska wkrótce miał ustąpić Richard Nixon. Wojska Stanów Zjednoczonych wciąż stacjonowały w Wietnamie, czemu sprzeciwiano się na sportretowanych zresztą w jednej ze scen protestach pacyfistycznych. Duże miasta stopniowo zalewały fale uzależnień od heroiny. Na sile przybierały ruchy emancypacji czarnych, społeczności LGBTQ+ i kobiet, ale nadal często odbijały się od ściany. Regan MacNeil, bohaterkę, której początkowo nic nie było w stanie pomóc – ani wiedza lekarzy w śnieżnobiałych kitlach, ani pieniądze matki, zawodowej aktorki – można dlatego potraktować jako uosobienie neuroz Zachodu. Amerykański sen przeradza się w trudny do poskromienia koszmar.

Patriarchat i ludowa pobożność

Samo rozwiązanie problemu protagonistki Egzorcysty przychodzi w postaci ojca Lankestera Merrina. Pierwotnie miał go zagrać Marlon Brando. Ostatecznie jednak postawiono na Maxa von Sydowa, któremu każdego dnia przez cztery godziny postarzano skórę, żeby jeszcze bardziej przypominał doświadczonego przez życie mędrca. Oddanie losu w jego ręce interpretowano na dwa sposoby. Feministki odczytywały to jako dowód na dominację tradycyjnego, głęboko zakorzenionego w wierze patriarchatu. W jego myśl tylko mężczyzna może uratować kobietę tak bardzo zniewoloną przez seksualność, że gotową do bluźnierstw pokroju masturbacji krucyfiksem. Inną, bardziej teologiczną wykładnię zaproponował pochodzący z Teksasu prof. Joseph Leycock. Według niego Friedkin dobrze sportretował „ludową pobożność”: daleką od dogmatów i zakładającą istnienie nadprzyrodzonych interwencjach w codziennym życiu. Gdy takowe wymkną się spod kontroli, zwycięży tylko prastara religia. Modlitwy będą ponad zabobonną tablicą Ouija.

Egzorcysta foto 2.jpg
fot. kadr z filmu "Egzorcysta"

W tym miejscu kusi, żeby wyłożyć na tacę jeszcze inne interpretacje Egzorcysty, które nazbierały się w ciągu tych pięciu dekad. Arbitralne odczytanie horroru odarłoby go jednak z tej ponadczasowej, zagadkowej niejednoznaczności. A to właśnie fakt, że scenariusz nie podrzuca gotowych odpowiedzi, tylko budzi grozę, do dziś elektryzuje widzów. Oby więc film w następnych 50 latach nie stracił wiele ze swojej tajemnicy. Niech Pazuzu dalej czuwa.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Pisał lub pisze na łamach „Papaya.Rocks”, „Krytyki Politycznej”, „Kontaktu”, „Gazety Magnetofonowej” i „NOIZZ”. Lubi reportaże, muzykę elektroniczną i kino. Występował w „Kole Fortuny”, gdzie Rafał Brzozowski zagiął go hasłem „tatuaż tymczasowy”.