13 marca ukazał się jego drugi solowy album Kundel. Na ten sam dzień planowaliśmy rozmowę na antenie newonce.radio, do której nie doszło - kilkadziesiąt godzin przedtem ogłoszono stan pandemii. I nie da się ukryć, że...
Życie dopisało do Kundla zupełnie niespodziewany epilog. Myślisz, że my jako ludzie możemy mimowolnie wrócić do tej zwykłości wpisanej w koncept twojej płyty?
To zależy od osoby. W przypadku niektórych to stanie się szybciej, niż myśleli, w przypadku innych nie stanie się w ogóle - może znajdą jakąś inną drogę. Ja wymyślając koncept płyty Kundel miałem na myśli dynamiczne zmiany w życiu człowieka, których on sam się nie spodziewa. One istniały zawsze, ale nie wszyscy patrzyli na nie jak na rzeczy, które bezpowrotnie zmieniają twoje życie.
Czyli?
Nie chodzi o wielkie zmiany. Czasem są to drobne rzeczy w skali świata, osobiste dramaty, ale na tyle ważne dla poszczególnych osób, że mające też wpływ na ich dalsze funkcjonowanie. Dzisiaj mamy do czynienia ze zmianami na skalę globalną, które dotknęły każdego z nas. I rzeczywiście, nie wiem jak inni, ale ja łapię się na tym, że w pewnym sensie ten przymusowy lockdown, to udupienie nas w domach, odebranie nam wolności, to wszystko powoduje, że zdaję sobie sprawę, jak niewiele potrzebuję, by czuć się dobrze. Że potrafię zadowolić się rzeczami mniejszymi niż kiedyś. To może na przyszłość zweryfikować nasze życie, nie wiem tylko, jak bardzo weźmiemy to do siebie. Jak głęboko to w nas wejdzie, żeby ta przemiana była trwała, żebyśmy o niej nie zapomnieli.
Ludzie mają tendencję do wypierania pewnych rzeczy, tak jak szybko zapomniano o tragediach, które działy się kilkadziesiąt lat temu. Są tacy, którzy dalej o nich mówią, ale inni wcale nie chcą o nich pamiętać, nie chcą sobie wyobrażać, że zaraz może czekać nas to samo. Prawda jest taka, że nie spodziewasz się, co może się stać za chwilę. I tak było właśnie teraz: ktoś przyszedł, wyłączył nam światło i powiedział: szukajcie się.
Długo dojrzewałeś, żeby odważyć się opowiedzieć o tych zmianach?
Wydaje mi się, że ja się wokół tego tematu kręciłem dość długo. Mój solowy debiut Składam się z ciągłych powtórzeń zaczynał się od piosenki Lato'76, opowiadającej moją historię z perspektywy dziecka, które o mało co nie zginęło pod kołami samochodu. Osobiste przeżycia na zawsze mnie naznaczyły i często do nich wracałem, zresztą zawsze będę wracał. Mam to zakorzenione w sobie, że kiedy widzę takie rzeczy w innych ludziach, to one też mnie poruszają. Kiedy zacząłem kręcić się wokół konceptu płyty, to zbliżyłem się właśnie do do historii, które mnie przyciągały. Inspiracje, którymi się otaczałem, były z nimi związane. Szedłem w tę stronę, ale próbując ją komentować nie tylko przez pryzmat swoich odczuć, tylko szerzej, tak aby dotknąć większe grono ludzi.
W książce Inaczej wspominałeś, że słuchacz danej płyty powinien czuć całą paletę emocji jej twórcy, od radości po rozpacz. A jakie kierowały tobą przy powstawaniu Kundla? Dla mnie to spokojna, trochę stoicka opowieść człowieka, który przypomina o prostych, czy nawet fundamentalnych sprawach.
Ale chyba nie pozostawia obojętnym?
Nie, bo proste rzeczy czasem dotykają najmocniej.
No więc wbrew pozorom ona nie jest pozbawiona emocjonalności. Jest trochę tego stoicyzmu, o którym mówisz, bo sposób przedstawienia emocji ma wzbudzać je w pewnym sensie poprzez stoickość. Nie ma co śpiewać o rzeczach zwykłych z egzaltacją, inteligentny słuchacz zrozumie, jak to się zrobi prosto. Ta egzaltacja była przez nas, czyli Bartka Dziedzica, Radka Łukasiewicza (producenta i autora tekstów - przyp. red.) i mnie, eliminowana podczas robienia albumu. Wiele rzeczy było korygowanych na bieżąco tak, aby wybrać tylko te najistotniejsze środki do przekazania.
Ta eliminacja była drastyczna?
Nie, ta płyta była robiona w gronie osób, które się rozumieją, działają na podobnym poziomie mentalnym. Czasem oczywiście trzeba powiedzieć sobie, co się nam konkretnie podoba, a co nie, ale nie było żadnych drastycznych zmian. Jeśli już, to raczej kosmetyczne poprawki. Dzieli nas pewna różnica wieku, więc sposób przeżywania pewnych rzeczy przeze mnie różni się od przeżywania tych samych rzeczy przez kolegę, który jest dziesięć lat młodszy. I on weźmie sobie do serca uwagi dotyczące tego, co jeszcze przed nim.
Trochę mało mówi się o tym, jak duża była rola Radka Łukasiewicza przy powstaniu tekstów. Wielu odbiera je jako stuprocentowo twoje - to efekt tego, że znacie się jak łyse konie?
Do takiej znajomości trochę nam brakuje. I nawet nie wiem, czy tak bliska znajomość jest nam potrzebna, żeby razem współpracować. Przez ponad 20 lat napisałem masę piosenek swoich, ale też śpiewałem utwory innych; w Myslovitz za teksty odpowiadało parę osób. Nie mam problemu śpiewać czyjś tekst, jeśli tylko umiem się z nim utożsamić. Wszystko musi dziać się w bardzo bliskiej współpracy, musi być porozumienie, czucie się. W wielu przypadkach ludzie śpiewają czyjeś teksty i zakładają, że skoro to dobry autor, to i piosenka będzie dobra. Kiedy pomiędzy tymi osobami zaistnieje wspólne porozumienie i kiedy tekst opowie o czymś, co dotyka autora i wykonawcę, wtedy faktycznie ma to sens.
Ja z Radkiem pracowałem przy pierwszej płycie, bardzo cenię jego teksty. Ale to, że te piosenki tak brzmią, to efekt tego, że robiliśmy ją wspólnie. Nie było tak, że ktoś dostał zlecenie i dłubał sobie we własnym kącie, pracowaliśmy w pełnej komunikacji, dokładnie pod kątem konceptu, który został wyznaczony. Tam była punkt po punkcie opisana strategia, gdzie się możesz wysunąć, a gdzie nie. Za każdym razem, kiedy siadaliśmy do kolejnej piosenki, wiedzieliśmy, że przy pisaniu tekstu powinny być takie i takie punkty, że mamy się do tego i tego odnieść, nie zapominać o koncepcie i o tym, o czym chcemy opowiedzieć.
Mieliście jakiś spisany plan, jakiś kodeks?
Zanim w ogóle usiedliśmy nad płytą, spisałem sobie taki koncept, posługując się różnymi zewnętrznymi tekstami, cytatami, przemyśleniami, wyobrażając sobie osobę, która o tym opowiada, jej przeżycia, potem przepuszczając przez swoje przeżycia... Wyszedł z tego konspekt dotyczący pewnej postaci i sytuacji, o których chcemy mówić.
Tak naprawdę na początku ta historia nie nazywała się Kundel, ona się w niego przerodziła. Dopiero na końcu mogłem powiedzieć, że to płyta o zwykłości. I wiesz, ktoś może się przyczepić: ale wymyśliłeś, płyta o zwykłości, wiele było takich. Ale żeby do tego dotrzeć, trzeba było przejść parę wcześniejszych etapów, którymi ta historia nasiąkała. I dzięki temu opowiadanie o zwykłości nie jest trywialne, po drodze jest wiele ważnych elementów życia. Żeby je poruszyć, trzeba było dotknąć paru innych rzeczy, które do tego konceptu zbierałem. To odbywało się w taki sposób, w jaki nigdy nie pracowałem wcześniej. Zawsze dochodziłem do konceptu, jak już skończyłem pisać - siadałem i myślałem: kurde, przecież ta historia się ze sobą wiąże. A tutaj tego związku szukaliśmy od pierwszej piosenki.
Jestem ciekaw, czy miałeś w głowie artystów, którzy też opracowali podobny koncept i po prostu potrzebowali odpowiedniego momentu w życiu, żeby do niego dojść.
Jednym z elementów, do których często z Bartkiem wracaliśmy, było wyszukanie artystów, którzy nie wstydzą się pokazać siebie w sposób nieatrakcyjny, chociaż mieli predyspozycje, żeby było odwrotnie. Ale oni to założenie odrzucali. Ta nieatrakcyjność w pewnym sensie była dla mnie inspirująca, w ludziach zawsze imponowała mi niedoskonałość. Widziałem w niej więcej interesujących rzeczy niż w doskonałości. Koncept Kundla jest też pochwałą niedoskonałości. Idea prostego życia - ale takiego naprawdę prostego, nie będącego wynikiem mody na prostotę - nie jest rzeczą doskonałą. Człowiek, który funkcjonuje w dzisiejszym świecie, powie, że to wcale nie jest atrakcyjne, że taki ktoś przecież może żyć lepiej. I artyści, którzy pokazywali się słuchaczom w taki sposób, byli dla mnie inspiracją, żeby odkryć siebie takiego, jakim się jest.
Takim odkryciem, zmyleniem odbiorcy była Aldous Harding, która po raz pierwszy pokazała mi się jako piękna kobieta, a po raz drugi - jako ktoś, kto wychodzi z siebie w jakiś wariacki świat. Ludzie stojący pod sceną pytali: o co chodzi? A ona chciała wyprowadzić ich z komfortu. Ja wiem, że ludzie tego nie lubią, ale to jest bardzo dobry sposób, bo szybciej budzi z letargu.
A ty kiedy jako artysta zaakceptowałeś swoje niedoskonałości?
Nie było takiego momentu. Nie zaakceptowałem siebie do końca, często sam się podważam. To chyba natura wielu ludzi, chociaż nie wszyscy lubią o niej opowiadać, albo też nie wszyscy ją w sobie odkryli. Nie jest z tym łatwo żyć, ale to też cecha, która bardzo cię posuwa do przodu. Kiedy podważasz pewne rzeczy, starasz się zrobić coś lepiej. Nigdy nie czujesz pełnej satysfakcji, ale ten brak ciągle popycha cię, żeby zrobić coś jeszcze, coś poprawić. I ja się od tego nigdy nie uwolniłem.
I tak też było z płytą Kundel? Zastanawia mnie jedno - jesteś nie tylko artystą, ale też fanem muzyki, na OFF Festival zapraszasz najważniejszych twórców światowej sceny alternatywnej. I czy tak mocny, codzienny przemiał muzyki nie powoduje, że czerpiesz zbyt wiele inspiracji, a co za tym idzie - stale podważasz pomysły na własne utwory?
Jeżeli masz świadomość zmian, które zachodzą dookoła, nie tylko muzycznych, ale w ogóle, że świat podąża w pewnym kierunku, że pewne rzeczy, które miały znaczenie 10 lat temu, teraz to znaczenie straciły, że chcesz się w pewnym sensie - choć lat ci nie ubywa - odnieść do tego, w gdzie funkcjonujesz, to faktycznie nie jest rzecz, która przyspiesza twoją pracę, raczej stawia ci większe wymagania. Z Bartkiem wiele razy gadaliśmy o tym, że w naszym wieku najlepiej byłoby wziąć na warsztat lata 90. i inspirować się nimi, ale równocześnie wiedzieliśmy, że dziś funkcjonujemy w zupełnie innej rzeczywistości. Weźmy te swoje życia nasiąknięte latami 90., ale odnieśmy do tego, w jakich warunkach żyjemy teraz. Ja nie jestem typem człowieka, który uważa, że kiedyś to było zajebiście. Może i było, ale staram się szukać dobrych rzeczy także dziś. Wiadomo, że z wiekiem poziom krytycyzmu wzrasta, no ale to są znowu te wymagania, które sobie stawiasz. Spowalniają, ale dzięki nim udaje ci się osiągnąć efekt, który jest pomiędzy kiedyś a teraz.
Te wymagania stawia też przed tobą festiwalowa publika? Na OFF Festival przyjeżdżają chyba najbardziej progresywnie myślący słuchacze w kraju.
Zdaję sobie z tego sprawę, bo widzę, jacy ludzie przyjeżdżają na festiwal, jak mówią o muzyce, jak piszą o niej w sieci. Bardzo się z tego cieszę. Nigdy nie zakładałem, że chciałem zrobić festiwal dla takich słuchaczy - raczej dla takich, którzy myślą podobnie do mnie, ale nigdy nie wiedziałem, ilu ich jest. Kilkanaście lat temu, kiedy ruszał OFF, nie miałem ich gdzie spotykać, wtedy w Polsce nie było jeszcze takiej kultury koncertowej, często jeździło się do Pragi, do Berlina. Wydawało mi się, że ta grupa jest mała, ale potencjał duży. Okazało się, że tak faktycznie było.
Pytasz, czy publiczność była odpowiedzialnością. Wszystko się składa na tę odpowiedzialność. Przy festiwalu mam do czynienia z ludźmi, którzy też czegoś wymagają, żebym był czujny, pokazywał im to, co w danym momencie istotne... Wiesz, na festiwalu, na którym gra 70, albo i więcej wykonawców, nigdy nie spełnisz oczekiwań wszystkich. I zawsze jest we mnie ból - nie przesadzam, naprawdę mnie to martwi - kiedy nie udaje mi się pewnych rzeczy spełnić. Bo jakiś zespół logistycznie jest gdzie indziej, albo w ogóle nie gra trasy, albo nie mogę go zaprosić jeszcze z innych powodów. Czasem ja odkrywam jakichś artystów w komentarzach, zwracam na nich uwagę i potem mocno przeżywam, że się spóźniłem. Te sytuacje mają wpływ na to, co potem robię. Ale wiele sfer ma na to wpływ.
Rozmawiamy chwilę po twoim transmitowanym przez Onet koncercie, który zagrałeś... we własnym domu, bez widowni.
Miałem bardzo dużą tremę, zresztą ja zawsze mam tremę przed koncertami. Grałem do ściany. Ściana w moim mieszkaniu jest zrobiona ze sklejki, a sklejka ma taką fakturę, że drzewo rozlewa się jak ciężka ciecz. Na próbach usiłowałem dostrzec w niej twarze, bo podczas normalnych koncertów zawsze koncentruję się na twarzach widzów, ale na koncercie światła świeciły mi w oczy i już tych twarzy nie widziałem. Myślałem o nich i czułem, że zaraz pomylę tekst. I to był silny stres, cały czas czułem, że muszę się uwolnić od tych myśli. Potem obejrzałem sobie ten koncert na spokojnie, z nagrania. Tego zakłopotania nie było widać, ale podczas występu cały czas miałem je w głowie.
Jestem z niego zadowolony, mimo tego, że grałem do ściany. Lepiej grać do ściany niż w ogóle.
Celowo zacząłeś od Krótkich momentów skupienia z fragmentem: czekam aż wszystko minie?
Ta piosenka wydawała mi się dobra na start, bo ma spokojne wejście, buduje się powoli... Trochę analizowałem, czy w porządku jest dać widzom taki komunikat, ale ludzie są inteligentni i skonsumują ten smutek, czując jednocześnie, że daję im nadzieję.
Wiesz już, co zrobisz jako pierwsze, kiedy to wszystko minie?
Myślę, że to się będzie działo stopniowo. Nie żyję taką daleką przyszłością. Chciałbym wrócić do trasy promującej Kundla, z 20 koncertów zagrałem tylko 4, każdy był świetny i wyjątkowy. Chciałbym w dłuższej perspektywie wrócić do festiwalu. Te rzeczy, którymi zajmowałem się przez ostatnie 20 lat, były dla mnie codziennością. A teraz ktoś przyszedł i mi je zabrał. No i muszę przestawić myślenie na inne tory. Kiedy to nastąpi... Trudno powiedzieć. Przecież my nawet nie wiemy, co stanie się za tydzień.
Album Kundel możecie kupić na oficjalnej stronie Artura Rojka