Cierpienia młodego Polaka, czyli traumatyczne spotkania z Anglią (FELIETON)

Zobacz również:Głupi i głupszy – w godnym Monty Pythona wyścigu bezmyślnych istot brawurowa ucieczka Greenwooda i Fodena
fot. Robbie Jay Barratt - AMA/Getty Images

Są mieszanką dumy i cierpienia. Wzdychają do 1966 roku, a jednocześnie żyją nadzieją, że już na pewno następny turniej będzie tym, w którym znów zaświeci dla nich złoto. Los lubi stawiać ich na naszej drodze, a my wolelibyśmy tego unikać, ale musimy podjąć wyzwanie, zazwyczaj zakończone klęską. Reprezentacja Anglii zawsze budziła w polskich kibicach olbrzymie emocje.

W 1993 roku mój kumpel z liceum powiedział, że jedzie na mecz. Na Stadionie Śląskim w Chorzowie Polska grała z Anglią, a my, nastolatkowie zafascynowani futbolem, poszliśmy na trening wyspiarskiej kadry na Stadionie Ludowym w Sosnowcu, mieszczącym się obok naszego ogólniaka. Oglądaliśmy z podziwem gwiazdy angielskiej piłki. Na mecz ostatecznie nie pojechałem. Nałożyło się kilka problemów – dostępność biletów, cena (nie miałem sumienia nękać rodziców), ale też bezpieczeństwo.

W tamtych latach – dziś pewnie trudno uwierzyć w to młodym kibicom – mecze kadry były zarazem polem do manifestowania przynależności klubowych, co często kończyło się zadymami na stadionie. Kiedy realizator pokazywał w telewizji obrazki rodem z pola bitwy, latające ławki, wyrywane przez krewkich kiboli, zrozumiałem, że zrobiłem przysługę rodzinie, odpuszczając to spotkanie. To były czasy bez telefonów komórkowych, nie mogłem więc napisać do kolegi esemesa i zapytać, czy on, jego brat i tato są cali. Próbowałem szukać ich twarzy w migawkach telewizyjnych, ale to było oczywiście skazane na niepowodzenie. Potem kolega powiedział mi, że jego ojciec na pewno już na żaden mecz nie pójdzie. My zaś musieliśmy osiągnąć dorosłość, by móc jeździć, już bez ojców, na mecze kadry. Duchy tamtego widowiska drzemią uśpione na YouTube, jeśli ktoś nie lubi piłki, a interesują go rozróby, może sobie zerknąć.

Piłkarsko zawsze odstawaliśmy, niestety. To znaczy – pamiętam mecze, w których nawiązywaliśmy walkę, jak ten słynny przegrany, na Wembley, gdzie prowadziliśmy po golu Marka Citki. Tyle że to zawsze było jednak czekanie na oklep. Jakimś cudem mogliśmy wyszarpać remis, postraszyć Anglików, lecz nasza rywalizacja idealnie zawiera się w sytuacjach, jakie sam na sam z Chrisem Woodem marnował Marek Leśniak. Strach, przegrana zazwyczaj już w tunelu. Fajną rzecz opowiadał kiedyś Kazik Węgrzyn. Że w tunelu stoją Anglicy i Polacy, a Terry Butcher, ksywa „Rzeźnik”, bo grał z zakrwawioną głową, owiniętą nasiąkniętym bandażem (dziś nierealne), krzyczy: „Come on, let’s go! Fuckers! Yeeeahhh!”, na co nasz obrońca Roman Szewczyk, cienkim głosikiem: „Na nich, panowie...”.

ŁZY GAZZY

I tak to wyglądało. Kiedy nam się zadawało, że mamy ich na widelcu, zawsze się wyślizgnęli, jak nie Gary Lineker, to Alan Shearer, zawsze ktoś nam strzelił, ktoś nas skarcił, ktoś nas wyrzucił z dużej imprezy. Nie będę ukrywał, parę razy ryczałem przez nich w dzieciństwie.

Ale płakali i oni, jak Paul Gascoigne podczas Italia 90. I to też było ciekawe doświadczenie dla młodego kibica z polski, przywykłego do traumatycznych sesji z angielską piłką. Okazało się bowiem, że są jednak ludźmi. Pięknie wtedy grali z Niemcami. I chyba tak naprawdę rok 1990 był tym, w którym moje serce zaczęło bić mocniej w kierunku wyspiarskiego futbolu. Z dużym zaciekawianiem obserwowałem, jak kolejne pokolenia marnowały swój potencjał, bo dziś mówi się o mocnej drużynie z Harrym Kane’em w ataku, ale czy ta, w której grali Lampard, Gerrard, Rooney, czy Ferdinand i Beckham nie była piekielnie mocna?

Dziesięć lat temu menedżer Ian Holloway powiedział publicznie to, czego inni się bali. Że gra Anglii jest nudna. Ludzie, którzy uważali się za wynalazców dyscypliny, sami nie nadawali się do oglądania. – To jest tak nudne, że wszedłem na eBay, żeby kupić stół – stwierdził Holloway.

Ale na nas to prawie zawsze wystarczało. Choć moje pokolenie dorastało na pięknym micie o Wembley z Janem Tomaszewskim mającym dwadzieścia rąk, bohaterami Kazimierza Górskiego z 1973 roku, musieliśmy wyobrażać sobie sukcesy reprezentacji. Lata 90 były rozpędzoną katastrofą i dopiero Jerzy Engel znalazł hamulec ręczny.

MUNDIAL NA POCZTÓWCE

Ostatnia nasza potyczka o stawkę, eliminacje MŚ 2014 i porażka, bezdyskusyjna, pamiętam ją lepiej niż dobrze. Prowadziłem tamtego dnia „Przegląd Sportowy”, daliśmy dwie jedynki z rzędu, najpierw „MĘŻCZYŹNI JADĄ NA MUNDIAL, CHŁOPCY DO DOMU”, ze zdjęciem Rooneya na pierwszym planie, a następnego dnia kolejna, z widokówką panoramiczną Rio de Janiero, które polska drużyna narodowa mogła podziwiać tylko na pocztówce właśnie. Ale przez tych kilka lat sporo się zmieniło, myśmy byli w ćwierćfinale EURO, Anglia błysnęła na mundialu w Rosji, my pokonaliśmy Niemców, oni doczekali się całej grupy młodych, zdolnych zawodników i sięgali po ważne tytuły w kategoriach młodzieżowych. Nam się pięknie rozwinął Robert Lewandowski, im wspomniany Kane.

Coś nas łączy. My też tęsknimy za wielkością. Za 1974, potem 1982, medalami, uznaniem, oni za 1966 i chwałą ekipy z wielkim kapitanem Bobbym Moore’m. W tej tęsknocie jesteśmy na swój sposób podobni. I nam, i im, wydaje się często, że jesteśmy lepsi niż tak bywa w istocie, oczywiście, zachowując pewną skalę. Nas dziś prawie nikt się nie boi, za Anglią za to nie przepadają. Chodzi o ego, o to poczucie wyższości, ale też o fanów, którzy jeżdżąc na wielkie turnieje zostawiali co prawda zawsze dużo kasy, jednak robili też sporo problemów. Kiedy Anglia starała się o organizację mistrzostw świata w 2018 roku, Jack Warner, wiceprezydent FIFA, powiedział wprost: – W Europie nikt ich nie lubi. Anglia wymyśliła dyscyplinę, ale nigdy nie miała wielkiego wpływu na światowy futbol.

LEWY KONTRA KANE

Nie zgodzę się z tym. Liga, choć jest oczywiście tworem-bańką, nastawionym na zyski, oderwanym od rzeczywistości, generuje jednak gigantyczne zainteresowanie i sprawiła, że futbol stał się popularny na innych kontynentach. Dzisiaj, kiedy kibice z Azji czy USA mogą podziwiać takich zawodników, jak Kane, Trent Alexander-Arnold, Jadon Sancho, Raheem Sterling, Jack Grealish, śmiało można powiedzieć, że to Anglicy, nie zaś najemni przybysze z kontynentu, rozsławiają piłkę na świecie.

Zresztą, już Pele mówił przed laty, że kilka wybitnych jednostek, choćby Gordon Banks, czy wspomniany Moore, Jack Charlton, mogliby grać w reprezentacji Brazylii, ceniąc ich klasę.

Są daleko przed nami. Spotkanie z nimi to znów będzie lekcja, i dobrze. Jedno się zmieniło, mamy zawodnika, którego naprawdę podziwiają. Angielska prasa przedstawia tę konfrontację jako pojedynek Kane’a z Lewandowskim, co mnie nie dziwi. I kiedy myślę sobie, jaka jest największa różnica pomiędzy naszymi starciami z Anglią w latach 80. i 90., poza rzucaniem ławkami, rzecz jasna, to właśnie Lewandowski. Kiedyś mieliśmy wielu zdolnych graczy, którzy – ze względu na polityczne uwarunkowania – nie mogli wyjeżdżać na Wyspy Brytyjskie, a pojedyncze epizody, jak ten Kazimierza Deyny, nie były owiane wielką chwałą. Dzisiaj mamy piłkarza, który – brzmi to dziwacznie – nie chce grać w Premier League, a miał przecież stamtąd mnóstwo ofert. Istnieje więc coś, a raczej ktoś, kogo nie mogą mieć w lidze, jaką uważają za najlepszą na świecie (tutaj się zgadzamy). Na początek dobre i to.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.