Jakiś czas temu D12 zachwalali zalety bycia w składzie. Od tamtego czasu wiele się zmieniło.
Hip-hopowy zespół to twór stary jak sam gatunek. RUN-D.M.C., N.W.A., A Tribe Called Quest, De La Soul, Wu-Tang Clan, Cypress Hill, Outkast, Three Six Mafia, UGK, Kaliber 44, Paktofonika, Wzgórze Ya-Pa 3 i wiele, wiele innych - szczególnie lata 90. były pełne ważnych grup, często decydujących o obliczu rapu. Czym bliżej naszych czasów, tym mocniej ta tendencja słabła, a wahadło coraz bardziej przesuwało się w stronę indywidualnych artystów i artystek.
Dzisiaj w amerykańskim mainstreamie liczy się indywidualny star power, a słabnący powoli Migos i City Girls są wyjątkami potwierdzającymi regułę. Co innego w Polsce, gdzie po ideę hip-hopowego zespołu (innego niż uliczne składy, które swoje nazwy biorą z rzucania nożem w alfabet) sięgają i rozpoznawalne nazwiska, i wschodzące gwiazdy. OIO i Lowpass to nie wykwity excelowskich tabelek i cross marketingu, a artystyczne ekipy z krwi i kości, z organicznym trybem współpracy. W zanadrzu czeka jeszcze bonsonowska Grupa Wsparcia, a nie możemy przecież zapomnieć o chillwagonie - owszem, ostatecznie inicjatywa okazała się zawodem, ale przez chwilę wszyscy na ten pojazd wskoczyliśmy z radością, bo bangerowy potencjał był niezaprzeczalny (i w jakimś stopniu jednak spełniony).
Co z tymi rapowymi zespołami? Dlaczego zniknęły z amerykańskiego głównego nurtu, a trzymają się nieźle w Polsce?
Zacznijmy od kolebki hip-hopu. Zanikanie rapowych grup łatwo wytłumaczyć radykalnymi zmianami, jakie cyfrowa rewolucja wprowadziła w branży muzycznej. Podpisywanie całych składów w latach 90. i na progu nowego tysiąclecia było dla majorsów nie tylko naturalne (mają za sobą dekady doświadczenia z zespołami popowymi i rockowymi), ale także opłacalne. Rosnący rynek płyt CD sprzyjał rozrzutności, a o wiele większe koszta prowadzenia i obsługi zespołów względem artystów i artystek indywidualnych nie stanowiły żadnego problemu. Szczyt popularności amerykańskich grup rapowych przypadł na złote czasy tradycyjnego modelu rynku muzycznego. I nie jest to przypadek. Majorsi mieli pieniądze na skautów, wysyłanych w miasto na koncerty i w pocie czoła przekopujących stosy demówek, mogli także finansować całkiem niezły styl życia całych grup muzycznych (chociaż niekoniecznie na warunkach korzystnych dla samych muzyków).
Kiedy uderzyła rewolucja cyfrowa, piractwo stało się nieznośne, rynek płyt CD dosłownie się załamał, a branża muzyczna musiała przemyśleć praktycznie cały model biznesowy. Pierwsza dekada nowego millenium była trudna, ale wielkie wytwórnie miały zbyt gigantyczne zapasy kapitału, żeby upaść pod naporem zmian. Po osadzeniu się streamingu - co do którego początkowo były sceptyczne - i drugiej rewolucyjnej fali w postaci mediów społecznościowych i serwisów w rodzaju Soundclouda, wykształcił się nowy model działania. Zniknęły zastępy skautów, zaczęło się wyszukiwanie artystów i artystek viralowych, lub tych z już wykształconą publicznością. Skończyła się era zespołów, przez które puchły koszta w każdej księgowej kolumnie, za to wystartował czas indywidualności i influencerów. W undergroundzie to oczywiście zupełnie inna historia, ale nie da się ukryć, że majorsom dzisiaj o wiele łatwiej (czyli taniej) podpisać jedną internetową gwiazdkę, niż pakować się w gordyjskie węzły współpracy grupowej. I tak, jak o latach 90. rozmawiamy w kontekście wielkich zespołów w rodzaju Wu-Tang Clanu, czy A Tribe Called Quest, tak o obliczu hip-hopu drugiej dekady XXI wieku decydowały postacie Kanyego Westa, Drake’a, czy Kendricka Lamara. Nowe pokolenie Cartich, Uzich i innych Trippie Reddów jeszcze pogłębiło tę tendencję. Z jednej strony rewolucja cyfrowa, z drugiej coraz bardziej zindywidualizowana narracja społeczna i kulturowa popchnęły rap w objęcia kultu jednostki. Żyjemy w egoistycznych czasach, a nasza muzyka jest ich odzwierciedleniem - szczególnie ta ze Stanów Zjednoczonych, światowej stolicy indywidualistycznych mitów.
Polska to osobna historia. U nas tendencja zespołowa jest coraz mocniejsza. Czy wynika to z innego kształtu branży muzycznej (o wiele mniejszego zaangażowania majorsów w hip-hop, szczególnie po fiasku, jakim był Pomaton EMI i Baza Lebel), czy wciąż mocnej, zajawkowej szkoły wspólnego muzykowania? A może kalkulacji, ale opartej na innych przesłankach? Ciężko stwierdzić, choć w pionierskich czasach wskazówką mogło być to, że zespołowy model, na wzór punkowy (czy ogólnie działalności undergroundowej), wydawał się najbardziej naturalny. A współcześnie nie da się ukryć, że udanych inicjatyw wskakujących na listy sprzedaży jest i było sporo.
Zacznijmy od tego, że podwaliny polskiego hip-hopu to właśnie zespoły: Wzgórze Ya-Pa 3 (RIP Radoskór), Kaliber 44, Molesta, czy Paktofonika muszą pojawić się w każdej rozmowie o klasyce i historii gatunku nad Wisłą. To właśnie zespół, czyli Alcomindz Mafia, wprowadzał polski rap w nową, trapową erę. W Polsce bardzo często używa się również słowa kolektyw, choćby mówiąc o takich grupach jak LSO. Można znaleźć trochę różnic między kolektywami a zespołami, ale sprawa najczęściej sprowadza się do semantyki. Przewijając do naszych czasów - spójrzmy na OLiS, a tam na podium pręży się OIO, co prawda supergrupa, ale pokazująca, że popularny rap nie musi być zindywidualizowany. Warto posłuchać Lowpassu, w którym Miły ATZ i Marceli Bober płyną na dźwiękowych falach spod palców producenta Miroffa i nadludzkiego basisty Wuji HZG (Błoto, EABS). chillwagon, choć niósł pochodnię sztosów tylko przez moment, również był dobrym pomysłem, niestety nierównym. Projektowi zabrakło konsekwencji, ale także bardziej zespołowych więzi, które mogłyby stworzyć coś bardziej trwałego niż sezonową efemerydę. WRR to mocne uderzenie od trzech raperek - i tak, jak nie przepadam za Wdową solo, tak w towarzystwie Ryfy Ri i Reny mocno zyskała, dowożąc kolejną transzę argumentów za ideą rapowego zespołu. Artystyczny sukces WRR, Lowpassu i OIO (szczególnie tego trzeciego, bo tutaj za wysokim poziomem idą równie wysokie liczby odsłon) są dobrą wróżbą na przyszłość. Gdzieś tam już się czai Bonson i jego Grupa Wsparcia (Bonson + Carter, Izabelka, Kari i Tkzetor). Po pierwszym singlu można stwierdzić, że warto czekać na więcej.
Potencjał tkwiący w rapowych zespołach - nieważne, czy złożonych z weteranów i weteranek branży, czy szczypiorów stawiających pierwsze kroki - jest ogromny. Z nostalgią możemy słuchać słownych pojedynków na 36 Chambers, czy doskonałych wymian między Joką a Dabem. Szczęśliwie, przynajmniej na polskim gruncie, co jakiś czas pojawiają się grupy, które ten potencjał realizują. Jest takie powiedzenie, że muzyka to sport zespołowy. Najczęściej odnosi się do całego sztabu ludzi, którzy odpowiadają za sukces danego artysty czy artystki. Ale lubię rozumieć je dosłownie i zawsze czekam na wieści o kolejnych, nowoutworzonych zespołach czy supergrupach. Muzyka tylko na nich zyskuje.