Przez te kilka godzin po zażyciu grzybów przy basenie w Cuernavace dowiedziałem się więcej o psychologii i potencjale ludzkiego umysłu niż podczas piętnastoletniej pracy naukowej. W tym świadectwie odbicie znajduje cała moc objawienia, jakim było odkrycie psylocybiny przez harwardzkiego profesora, który miał stać się prorokiem hipisów. A później także wrogiem numer jeden prezydenta Richarda Nixona i sąsiadem Charlesa Mansona w więzieniu Folsom.
Artykuł pierwotnie ukazał się w grudniu 2023 roku
Timothy Leary miał trzydzieści lat, gdy zrobił doktorat w Berkeley. Prowadził przy tym rozległe badania psychiatryczne i znajdował się w awangardzie naukowców, wierzących w skuteczność terapii grupowej, podczas gdy wciąż jeszcze powszechnie stosowano lobotomię. Wszystko zmieniło się dla niego wraz z przyjęciem posady na Uniwersytecie Kalifornijskim i podróżą do Meksyku, żeby przekonać się o właściwościach grzybów psilocybe mexicana, o których opowiedział mu znajomy akademik.
Właśnie tam – pod Acapulco – przeszedł intelektualną i duchową przemianę. W środkach psychodelicznych dostrzegł nie tylko źródło mistycznej transgresji, ale też skuteczne narzędzie leczenia zaburzeń psychicznych. Leary chciał za pomocą psylocybiny wyciągać uzależnionych z nałogów; jak Terence McKenny wierzył, że rozwój naszego gatunku nie nabrałby takiego przyspieszenia, gdyby w Afryce Północnej nie występowały magic mushrooms.
Skwapliwie wykorzystał te doświadczenia po powrocie do Stanów. Zasłynął choćby za sprawą słynnego eksperymentu w więzieniu Concord, który miał wykazać, że połączenie psychoterapii z grzybami wpływa na obniżenie skłonności do recydywy wśród więźniów. W tym czasie na jego macierzystej uczelni funkcjonował już Harvard Psilocybin Project. Testy specyfików przynosiły raczej pozytywne efekty, skoro uczestnicy deklarowali w większości, że trip był przyjemny, a drzwi percepcji stanęły przed nimi otworem, ale w środowisku akademickim wkrótce zrobił się kipisz. Leary'emu zarzucano manipulację z doborem próby i wywieranie presji na studentach, żeby brali udział w przedsięwzięciu. Pojawiały się sensacyjne oskarżenia, że razem z Aldousem Huxleyem pracują nad prawdziwym odpowiednikiem somy – narkotyku z powieści Nowy wspaniały świat, który generował iluzję utopii, a równocześnie służył kontroli społeczeństwa.
Skala histerii to jedno, ale faktycznie Leary chyba stopniowo zaczął się odklejać, o czym świadczy dokumentacja, przez którą przebrnął Greg Miller na potrzeby artykułu w Wired. O ile początkowo ekscentryczny profesor starannie – często na maszynie – wypisywał raporty, to w marcu 1963 roku nerwowo zakreślał swój wiek w kwestionariuszu i oznaczał go znakiem zapytania, a w rubryce zawód napisał: ANIOŁ. Kilka tygodni później został wyrzucony z pracy, a w przyszłości powszechnie będzie zarzucać się mu, że zamknął przed innymi możliwość rzetelnego badania nad psychodelikami...
Od tego momentu jego życie zaczyna przypominać absurdalny film sensacyjny. Trafia pod skrzydła dziedziców fortuny Andrew Mellona, którzy ulokowują go w potężnej posiadłości na zadupiu stanu Nowy Jork. Psychodeliczne eksploracje mają tam miejsce w anturażu niekończącej się imprezy. Leary potrafi napisać list do Alberta Hoffmanna z prośbą o przysłanie ze Szwajcarii 100 gramów LSD. Zaczyna mieć przy tym poważny wpływ na nurt popkultury, ogniskuje wokół siebie pisarzy z nurtu Beat Generation, acid rockowców, wywrotowych aktywistów, a jego działalność staje się kołem zamachowym ruchu hipisowskiego. Zakłada też Ligę Duchowych Odkryć; kościół czy ruch religijny, gdzie praktykowane jest przyjmowanie kwasu jako komunii, co w dużej mierze było przekminione jako sprytny wybieg prawny. Bo aparat państwa nie zamierzał dłużej pozostawać obojętny wobec rozprzestrzeniającego się szaleństwa na punkcie rozwoju duchowego poprzez odlot. W tym kontekście nasuwa się prowokacyjne spostrzeżenie, że trudno o tolerancję władz dla humanistycznego i demokratycznego zastosowania LSD, gdy w laboratoriach CIA bada się możliwość używa kwasu jako broni chemicznej.
W tym samym roku (1966) udzielił niestworzonego wywiadu Playboyowi, gdzie opowiadał o leczeniu homoseksualizmu psychodelikami czy setkach orgazmów osiąganych przez kobiety podczas kwasowych sesji i został aresztowany za posiadanie narkotyków. Groziło mu trzydzieści lat pozbawienia wolności, ale wyszedł na wolność po wygranej batalii prawnej i podważeniu konstytucyjności Marihuana Tax Act. Kiedy wpadł po raz kolejny, uciec pomogli mu miejscy partyzanci z organizacji Weather Underground. Trafił do Algierii, potem do Szwajcarii, Austrii i Libanu, ale wciąż na jego tropie byli gończy administracji Nixona, która wzięła sobie na sztandary hasło War on drugs. Timothy Leary wpadł ostatecznie na lotnisku w Kabulu (1972). Został przewieziony do Ameryki i trafił do więzienia Folsom, gdzie w celi obok siedział Charles Manson, który nie mógł się nadziwić absolutnemu brakowi makiawelicznych ambicji profesora.
A ten wyszedł w '76. Okoliczności pościgu i kulisy zwolnienia obrosły na przestrzni dekad niezliczoną liczbą mitów. W filmie dokumentalnym Kapłan LSD, miłość i ja - My Psychedelic Love Story opowiadała o tym Joanna Harcourt-Smith, partnerka psylocybinowego trendsettera. Swoją drogą – oskarżana przez poetę Allena Ginsberga, że była wtyką CIA, która miała seksualnie zmanipulować Leary'ego. Za cenę wolności kapłan LSD poszedł na współpracę z FBI. Podobno zrobił szpagat, ale grożono mu farmakologicznym doprowadzeniem do szaleństwa; miał wskazać kryjówkę Weathermanów, ale nikomu nie postawiono zarzutów.
Choć opowieści o ucieczce z cielesnej powłoki czy kodzie DNA zaklętym w kartach tarota mogą świadczyć, że zaliczył za daleki odlot – wizjonerem pozostawał do późnej starości. Postrzegał się jako futurystę; zafascynowany komputerami zmienił swoje flagowe hasło z Turn on, tune in, drop out na Turn on, boot up, jack in i już na początku 90sów określił PC-ty mianem nowego LSD. Wiele lat później w ten sam sposób określił wirtualną rzeczywistość.
Dożył siedemdziesięciu pięciu lat. Jego ostatnie słowa miały brzmieć: Why Not? i Yeah.
Komentarze 0