"Miss Americana", czyli netflixowy dokument o Taylor Swift, to ważniejszy film, niż się wydaje

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
taylor-swift.jpg

Dokument o Taylor Swift pozwala przyjrzeć się krytycznie nie tylko mechanizmom branży, ale także przemyśleć to, jak traktujemy gwiazdy popu.

Miss Americana to kolejny dokument muzyczny Netflixa, tym razem o Taylor Swift, która z nastoletniej gwiazdy country stała się ikoną globalnej muzyki popularnej. Tego typu produkcje rzadko kiedy wychodzą poza irytującą sacharozę, której celem jest niewiele więcej ponad dostarczenie fanom i fankom bezpiecznych i kojących treści. Z kolei kiedy strona artystyczna ma do powiedzenia za dużo, dostajemy coś w rodzaju Travis Scott: Look Mom I Can Fly, z którego ciężko wyciągnąć cokolwiek na temat osobowości bohatera, realizującego swoją twórczą wizję konsekwentnie, ale niezbyt klarownie.

Miss Americana to ciekawy przypadek, bo jako film dokumentalny przybrał formę ciężką, miejscami wybitnie nieciekawą. Nie ma żadnego powodu, żeby sceny, kiedy ludzie jedzą, trwały tak długo. Ba, większość scen z jedzącymi ludźmi, jaka trafia do muzycznych dokumentów jest zbędna, a jednak wciąż musimy je oglądać - OK, czaimy, jadacie dobrze, czy możemy już wrócić do sensownej treści? Ale kiedy przetrwamy nudniejsze momenty, z ekranu wyłania się intrygujący obraz nie tylko Taylor Swift, ale przede wszystkim najróżniejszych mechanizmów, jakim podlega branża muzyczna. Miss Americana próbuje rozliczeń - ze sobą, ale też z całym systemem, który nie tylko blokuje prawdziwe osobowości i poglądy artystów i artystek (jakkolwiek bezpieczne i sanitarne by one nie były), ale wytwarza ogromną presję na jednostkę, która staje się obiektem posiadania wszystkich - publiczności, wytwórni, managementów - tylko nie siebie.

Łatwo czuć niechęć do Taylor Swift, jak zresztą do większości megagwiazd popu. Tę niechęć wzmacniały przekazy medialne o jej kolejnych romansach (swoją drogą ciekawe, że romansujący mężczyzna może liczyć na łaskę prasy, ale kobieta zazwyczaj nie), lub nieudane wydawnictwa. 1989 to naprawdę fenomenalny album, ale Reputation to dźwiękowy koszmar. Oglądając Miss Americanę widzimy, jak artystka walczy o swoje po medialnym barażu i porażce albumu, które przygwoździły ją do samego dna. Widzimy, ile presji kładzie na nią management i rodzice, którzy wychowali ją na gwiazdę. Wreszcie jest wątek Kanye Westa, na którym warto zatrzymać się na chwilę.

Przez wiele lat jego wbitka na scenę Video Music Awards w 2009 i sławetna przemowa o tym, że Beyonce powinna wygrać, była postrzegana jako radosna ciekawostka. Ach ten Kanye, w sumie to zabawne, że przeszkodził jakiejś gwieździe pop. Miss Americana świetnie buduje kontekst dla emocjonalnej katastrofy, jaką był ten incydent dla piosenkarki. Oto bardzo młoda osoba, którą całe życie uczono, że sława i nagrody są najważniejsze, zostaje upokorzona na scenie, na oczach milionów ludzi. Łatwo się znęcać nad taką konstrukcją myślową, ale przecież dotyczy człowieka - do tego człowieka nie do końca ukształtowanego psychicznie i osobowościowo. Kiedy świat szerował memy i natrząsał się z tej sytuacji, Swift cierpiała po cichu, co gorsza - to nie był jedyny cios ze strony kontrowersyjnego artysty.

Wers w Famous, który zresztą został podstępnie przedstawiony światu jako aprobowany przez wokalistkę (no cóż, wężowe sposoby Kardashianek są prawdziwą, lecz skuteczną plagą) wydaje się niewinnym strzałem, kolejną popisówą Kanye. Ale reperkusje dla Swift są potężne - tak, te słowa podważają jej sukces, ale co gorsza, wywołują kolejną falę nienawiści. Scena, w której Kanye podburza tłum do skandowania fuck Taylor Swift, jest szokująca i powoduje jeszcze więcej empatii do artystki. Tutaj warto podkreślić, że Swift jest jedną z nielicznych gwiazd popu, która pisze swoje własne piosenki, łącznie z tekstami. Owszem, podpiera się producentami, ale w przeciwieństwie do Westa, który nie pisze większości swoich tekstów, a przy produkcji lubi po prostu wykorzystywać pracę innych, jest niemal samowystarczalna. Abstrahując od naszych preferencji estetycznych (a w przypadku tekstów naprawdę dobrze by było, żeby zaczęła korzystać z pomocy innych), wypada to uszanować. Tymczasem jednym głupim wersem została otwarta puszka Pandory i kolejny powód tego, że Tay usunęła się na moment w cień.

taytay.jpg

Innym ciekawym wątkiem w Miss Americana jest polityczny zwrot Taylor. Całe życie uczona, że jest tylko ładną buzią śpiewającą piosenki, wehikułem marzeń dziewczynek z całej Ameryki, swoje poglądy polityczne musiała chować głęboko. Być może nawet sobie ich nie uświadamiała. Droga, jaką przeszła w ciągu ostatnich kilku lat, nasunęła jej dobrą myśl - ma platformę, ludzie jej słuchają, może im coś przekazać. Oczywiście, Taylor Swift nie stanęła na czele woke rewolucji, a scena, w której czuje się zdruzgotana, bo jej przesłanie nie pozwoliło na odbicie Tennessee z rąk konserwatystów, sypie cringem z rękawa niczym kowboj asami. Ale jej odwaga, straty liczone w realnych kwotach (w końcu wywodzi się ze świata country, które nie wybacza żadnych progresywnych wycieczek), wreszcie wejście na pozycję osoby popierającej postulaty ruchów LGBTQ+, zasługują na szacunek. Gwiazdy pop mają wyrwane kręgosłupy - ostatnie, czego chcą wytwórnie, to jakiekolwiek deklaracje, niezależnie od ich słuszności, czy nawet łagodności. Nie chcemy alienować żadnej publiczności - deklarują w swoim tchórzowskim pędzie po wszystkie pieniądze tego świata. I nagle Taylor Swift, ikona białej Ameryki, najbardziej neutralna i mdła postać sceny pop, ten kręgosłup odzyskuje. Rozpacza jej ojciec, rozpaczają starzy biali faceci w garniakach, którzy stanowią prawie połowę jej teamu. Ale Taylor odzyskuje podmiotowość. Szkoda, że film nie idzie o krok dalej i nie zestawia politycznego przebudzenia artystki z politycznym upadkiem Kanye, który biega w czapce Make America Great Again i opowiada, że niewolnictwo było wyborem, a Trump jest spoko.

Miss Americana to film nierówny, ale ważniejszy, niż może się wydawać. Nie tylko pokazuje dość brzydką kuchnię branży muzycznej na najwyższym szczeblu (czasami wbrew sobie), ale także pozwala się zastanowić nad tym, co robimy z naszymi gwiazdami. Kompletne odhumanizowanie, które pozwala na natrząsanie się z ludzkiego nieszczęścia czy porażki. Budowanie toksycznej relacji, które każe nam myśleć, że mamy jakieś prawa i roszczenia wobec osoby na scenie. Ta osoba może i zbliża się do nas przez swoją muzykę, ale w żadnym wypadku nie daje nam to prawa do oceniania jej życia, stawiania żądań, czy anulowania jej, kiedy powie coś, co nam się nie podoba. Tak, to miejscami nudnawy, bardzo sacharynowy czy sztuczny film. Ale pozwala nam dostrzec człowieczeństwo w miejscu, z którego je zabraliśmy i wlaliśmy swoje uprzedzenia czy pasje (zależnie od gustu). Czekamy na podobny film o Kanye, chociaż mamy niejasne podejrzenia, że tego człowieczeństwa będzie u niego mniej...

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz, muzyk, producent, DJ. Od lat pisze o muzyce i kulturze, tworzy barwne brzmienia o elektronicznym rodowodzie i sieje opinie niewyparzonym jęzorem. Prowadzi podcast „Draka Klimczaka”. Bezwstydny nerd, w toksycznym związku z miastem Wrocławiem.