Robert Diggs to człowiek-pomnik. Herszt i strateg Wu-Tang Clanu, ojciec chrzestny Wu-Family, ikona rapu, muzyki i popkultury. Jednak w przeciwieństwie do większości monumentów nie jest chłodny i niewzruszony.
Manhattan, Lower East Side. Upalne popołudnie sprawia, że nowojorskie powietrze można ciąć nożem, więc gros mieszkańców tego mrowiska chowa się przed skwarem w klimatyzowanych wnętrzach. W kultowym w pewnych kręgach sklepie płytowym A1 Records wentylacja co prawda pozostawia wiele do życzenia, ale lecący z głośników chłodny funk sprawia, że da się tu oddychać.
To właśnie tu spotkałem się z jednym z moich najważniejszych i najbardziej inspirujących nauczycieli muzyki. Człowiekiem, który stworzył ścieżkę dźwiękową pod moje dorastanie, po wielokroć trudne i wymagające życie w Warszawie schyłku zeszłego wieku. RZA, bo o nim mowa, wyciągnął tymczasem z półki album Don’t Turn Around tercetu Black Ivory i z zawadiackim grymasem pyta, czy to znam. O, człowieku, pewnie! Jak wiele innych płyt za twoją sprawą – „I Keep Asking You Questions“ samplowałeś na moim ukochanym „Criminology” Raekwona – odpowiadam bez chwili wahania, a on po raz kolejny rozpromienia się w uśmiechu, bo gadka klei się jak ciuchy w tym nieznośnym skwarze.
Wszystko zaczęło się od gramofonu
Gadka o muzyce, która, jak w mig się przekonałem, wciąż jest głównym motorem napędowym Roberta Diggsa znanego również jako Prince Rakeem, The Abbott, Bobby Digital czy Ruler Zig-Zag-Zig Allah. Czyli po prostu RZA. Człowiek ten równo trzydzieści lat temu zrewolucjonizował rap, muzykę rozrywkową i całą nowoczesną popkulturę, wydając nakładem Loud Records ikoniczny album Enter the Wu-Tang (36 Chambers). Debiutanckie wydawnictwo jego macierzystego Wu-Tang Clanu prędko okazało się mocnym i stabilnym fundamentem, na którym począł budować zapierający dech w piersiach, przebogaty pawilon. W jego licznych komnatach do dzisiaj wybrzmiewa muzyka, wyświetlane są filmy, odczytywane książki i komiksy. Zasiedlają go miliony ludzi z całego świata, dla których charakterystyczne logo Wu znaczy więcej niż jakikolwiek inny symbol. Od trzech dekad szkicują je na kartkach, wydrapują na ławkach i malują na murach, noszą na ciuchach, na skórze i w sercu. Zanim jednak obiegło cały glob, małoletni Bobby Diggs patrzył, jak kręci się przed nim co innego – płyta winylowa na talerzu gramofonu; urządzenia, które pół wieku później dało nam impuls do spotkania. Powstały we współpracy dwóch firm, Ballantine’s i Crosley, gramofon C6 swoją ksywą sygnuje właśnie RZA. On go zaprojektował i pobazgrał, on się uparł, żeby jego silnik działał również na 78 obrotów i żeby to w ogóle był gramofon. Bo jego przygoda z muzyką zaczęła się od bardzo podobnego sprzętu.
Zanim jeszcze moja mama kupiła swój pierwszy gramofon, płyt słuchałem głównie u babci. Moi dziadkowie mieli taki domowy zestaw audio, na którym zawsze kręcił się jakiś winyl. Pamiętam, jak moja ciotka i wujek puszczali na nim albumy Sama Cooke’a czy Harolda Melvina & The Blue Notes. Miałem wtedy ledwie kilka lat i to w ogóle moje pierwsze muzyczne wspomnienie – patrzenie na to jak płyta się obraca na talerzu i słuchanie „A Change Is Gonna Come” – wspomina RZA, który lata później wyciął fragment z tej piosenki i zamieścił go na debiutanckim, solowym albumie Ghostface Killah.
Muzyki słuchaliśmy w domu Ol' Dirty Bastarda
Dyskografia Roberta Diggsa może zresztą służyć za jeden z ciekawszych i najbardziej wyczerpujących almanachów czarnej muzyki Stanów Zjednoczonych XX wieku. Od albumów całego Clanu, przez autorskie płyty jego licznych reprezentantów i satelitów, aż po soundtracki do Ghost Doga czy Kill Billa i liczne kompilacje w rodzaju Shaolin Soul. RZA ocalił od zapomnienia i przekazał kolejnym pokoleniom jedne z najważniejszych, najwybitniejszych i – co w jego przypadku nie jest bez znaczenia – najbardziej emocjonalnych nagrań w historii rhythm’n’bluesa, soulu i funku. Nagrań, które w swoich domowych płytotekach mieli właściwie wszyscy dziadkowie, ciotki i wujowie generacji hip-hop. Gdyby jednak to pokolenie nie dorastało w czasach samplingu i z roku na rok coraz bardziej kreatywnego DJ-ingu, zapewne do dziś kurzyłyby się w ich piwnicach i na strychach.
W tamtym czasie muzyki najczęściej słuchaliśmy w domu Ol’ Dirty Bastarda – kontynuuje Bobby Digital, choć akurat w tym przypadku chyba bardziej na miejscu byłoby Bobby Analog. – Jego rodzice mieli wspaniały zestaw odsłuchowy, wszystkie płyty ułożone na półce w porządku alfabetycznym, a jego starszy brat za każdym razem, jak wyciągał kolejny krążek z okładki, to zanim jeszcze położył na nim igłę, wpierw przecierał go specjalną szczoteczką. Nigdy nie wiedzieliśmy, jaka piosenka poleci zaraz z głośników, ale każda okazywała się piękna, każda była kolejną lekcją.
Miałem jedenaście lat, kiedy kupiłem swój pierwszy gramofon. Poszliśmy z bratem na czternastą przecznicę na Manhattanie, gdzie znajdował się znany w całym mieście sklep ze sprzętem dla DJ-ów, bo, jak wszystkie dzieciaki w tamtym czasie, obaj chcieliśmy być DJ-ami. Kupiliśmy wtedy dwa gramofony. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że łatwiej by nam było zacząć, gdyby oba były takie same, więc wybraliśmy dwa inne – jeden był tani, a drugi… jeszcze tańszy. Oba natomiast stosunkowo mało zdatne do DJ-ingu – napęd paskowy i proste ramiona; typowy sprzęt odsłuchowy.
Chęć ułożenia świata w całość
W swojej fascynacji kolażową metodą robienia bitów Robert Diggs po wielokroć korzystał bowiem z breaków – perkusyjnych fragmentów funkowych utworów, które z płytotek swoich rodziców i dziadków wygrzebywali pierwsi rapowi selektorzy. Czy wybór wspomnianych gramofonów miał wpływ na to, że świat poznał go jako producenta i rapera, a nie DJ-a? Chyba nigdy się nie dowiemy. Jednak kwestię tego, jak w ogóle zaczęła się jego przygoda z produkcją muzyczną, wykłada mi sam Prince Rakeem.
Kiedy w ogóle zacząłem myśleć o robieniu muzyki, to nie miałem jeszcze samplera, więc eksperymentowałem z magnetofonem kasetowym. Moja głowa pękała już w szwach od przeróżnych fragmentów muzyki, które chciałem wykorzystać, więc po prostu kładłem igłę na gramofonie i zgrywałem krótkie próbki na taśmę. To były zapisy chwil, rekordy emocji, nagrania pojedynczych patentów, które najbardziej do mnie przemawiały. Już wtedy wiedziałem, że za ich sprawą będę mógł kiedyś opowiedzieć moją historię. Jednak dopiero w momencie, w którym dorobiliśmy się z bratem czterokanałowego miksera, mogłem po raz pierwszy zacząć je ze sobą kleić, zapętlać, nakładać je na siebie. Postrzegałem to wówczas jako kreatywny DJ-ing, bo nie miałem jeszcze pojęcia, kim tak naprawdę jest producent muzyczny. Zostałem DJ-em, bo chciałem móc jakoś połączyć wszystkie fragmenty muzyki, która tak bardzo mnie fascynowała. To mogło być perkusyjne solo z któregoś funkowego numeru, ale też wycinek z „Piotrusia Pana” albo przemówienia Martina Luthera Kinga czy Malcolma X wydanego na płycie winylowej. Albo nic mi nie mówiąca, najtańsza zdarta płyta z muzyką klasyczną, którą kupiłem za kilka centów od jakiegoś typa, co w Village sprzedawał je na rogu ulicy. Już jako nastolatek chciałem to wszystko pokleić w całość, więc kiedy wreszcie dorobiłem się mojego pierwszego samplera, ruszyło z siłą lawiny. To urządzenie pozwoliło mi wreszcie przemówić. Niesamowicie napędziło mój proces twórczy i wzbogaciło mój język wypowiedzi.
Pierwsze bity sprzedałem, jak miałem jakieś siedemnaście czy osiemnaście lat, ale to jeszcze nie było to… – Diggs z namysłem zawiesza głos, wspominając produkcje, o których milczą nawet najbardziej śledcze, fanowskie grupki. W oficjalnym obiegu RZA debiutował bowiem w 1991 roku. Wydana przez Tommy Boy Records EPka Ooh I Love You Rakeem była sygnowana ksywką Prince Rakeem, współprodukowana przez Easy Mo Bee i okazała się porażką tak komercyjną, jak i w dużym stopniu artystyczną, gdyż label naciskał na nowicjusza, by przyjął wizerunek rymującego bawidamka, z którym nie do końca było mu po drodze. A że jego bliski przyjaciel Gary Grice, znany lepiej jako Genius bądź GZA, miał ze swoją wytwórnią podobne przejścia, to obaj doszli do wniosku, że przemysł fonograficzny trzeba zaatakować od zupełnie innej strony, na swoich zasadach i najlepiej całą hordą. Wspólnie z grupą kuzynów i przyjaciół zawiązali Wu-Tang Clan, a reszta jest historią.
Rap jak kino drogi
Kiedy pracowałem nad „Enter the Wu-Tang”, bardzo często jeździłem do innych Stanów - do Północnej Karoliny, Ohio czy Pensylwanii – zawsze samochodem i zawsze z jakąś kasetą w magnetofonie – wspomina RZA, kiedy pytam go o to, skąd się wziął ten niepodrabialny filmowy sznyt jego produkcji. Kiedy spotkamy się tego samego dnia na sesji odsłuchowej zorganizowanej przez Ballantine’s, gdzie przy szklance whisky będziemy słuchać płyt winylowych z jego nowego gramofonu, wróci jeszcze do tego wątku i opowie o tym, jak wielki wpływ miały u niego na wskroś kinematograficzne kompozycje Isaaca Hayesa. Jednak teraz skupia się na kinie drogi.
Pamiętam, że nieraz wtedy myślałem, jak by to było, gdyby się dało w tym czasie oglądać filmy. Dlatego właśnie „Enter…”, „Liquid Swords” czy „Only Built 4 Cuban Linx…” postrzegam jako filmy; jako moją własną formę filmu w wersji audio. Zanim dorobiliśmy się telewizorów w naszych autach, już tak bardzo chcieliśmy oglądać w nich filmy, że znaleźliśmy na to sposób. I jak teraz o tym myślę, to też wydaje mi się, że duży wpływ na to miało radio, bo pośród tych wszystkich kaset, których wtedy słuchałem. było na przykład nagranie słuchowiska radiowego o Supermanie. Narrator opisywał scenerię, aktorzy wypowiadali swoje kwestie, a do tego było tam pełno efektów dźwiękowych - wystrzałów, wybuchów i warkotów, poświstów, przydźwięków i pogłosów. To wszystko składało się na tę historię. A przecież historie były dla mnie zawsze niesamowicie ważne. Da się to usłyszeć nie tylko w moich wersach, ale i bitach.
Zanim jeszcze pożegnamy się na te kilka popołudniowych godzin i pójdziemy zgarnąć płyty na wieczorną sesję, mijamy zestaw odsłuchowy w A1 Records – cztery gramofony poupychane w różnych miejscach zawalonego tonami winylu sklepu muzycznego. To dobry moment, żeby przegadać ideę stojącą za tym, żeby w ramach współpracy z destylarnią szkockiej whisky stworzyć właśnie gramofon.
Kiedy zastanawialiśmy się z marką Ballantine’s, z kim jeszcze moglibyśmy przy tej okazji współpracować, kto jest nam bliski energetycznie i estetycznie, a nawet filozoficznie, bardzo prędko pojawił mi się w głowie pomysł stworzenia gramofonu i stąd wynikła kooperacja z firmą Crosley – mówi RZA – Od gramofonu zaczęła się cała ta droga, którą od lat kroczę. Od tego jednego dnia, który dziś mi przypomniałeś, wziął swój początek RZA, Wu-Tang Clan i wszystko inne, co wydarzyło się do tej pory i jeszcze się wydarzy. Ramię gramofonu, podobnie jak szklanka whisky, jest czymś fizycznym; czymś, co musisz wziąć do ręki, żeby to zadziało, żeby to poczuć. Dźwięk usłyszysz dopiero wtedy, kiedy położysz igłę na płycie, a tu jeszcze dodatkowo możesz nim manipulować na różne sposoby. Bo tak samo jak moje pierwsze gramofony jest to sprzęt odsłuchowy, nie DJ-ski. Ale ma trzy prędkości – powszechnie używane 33 1/3 i 45 obrotów na minutę i nieco już zapomniane 78, którego nieraz w mojej pracy potrzebowałem, a kiedy robiłem bity na „Enter…” czy pierwsze solówki członków Wu-Tang Clanu, to nie miałem do niego dostępu. Jakbym miał taki gramofon, kiedy robiłem „Bring the Pain” Method Mana, bit byłby jeszcze lepszy, bo na ten sampler, z którego wówczas korzystałem, klasyczne E-mu SP-1200, można było zgrywać tylko próbki o długości do dwóch i pół sekundy. Żeby pomieścić tam jak najdłuższy fragment muzyki, musiałem przyspieszać płytę palcem. Tyle razy na to wtedy narzekałem, że mój pierwszy gramofon po prostu musiał mieć 78 obrotów. Gdyby ktoś chciał dziś robić bity na takim zestawie jak ja kiedyś, to ma tu ode mnie w bonusie hiper-prędkość.
Nowy Jork lat 90. i Warszawa lat 90.
Podczas naszego powtórnego, wieczornego spotkania RZA prezentował różne techniki zwalniania i przyspieszania sampli. Chociażby na puszczonym przez niego Nautilusie Boba Jamesa, który w swojej podkręconej wersji dał początek bitowi do Daytona 500 Ghostface Killah. Ja tego wieczoru dzielę się z nim utworem I’m Sorry, I’m Not Your Driver zespołu Laboratorium, który wyszedł w klasycznej serii Polish Jazz, a w przerwie pomiędzy kolejnymi numerami łapię go na chwilę, żeby przekazać mu stos płyt, które dostałem od jego licznych, polskich wychowanków. Opowiadam mu o tym, jak bardzo jego muzyka pasowała do miejskiego, ciężkiego klimatu Warszawy lat 90. i że logo Wu-Tang Clanu można było znaleźć wymalowane na każdym nadwiślańskim blokowisku; o tym, że słuchając Can It Be All So Simple w całym tym rozgardiaszu było nam przynajmniej na chwilę trochę lżej.
Dla nas to też były mroczne, trudne czasy. Nie dla całych Stanów Zjednoczonych, ale dla Nowego Jorku, szczególnie tych dzielnic i osiedli, na których się wychowaliśmy – w mig rozumiejąc, o co mi chodzi, mówi Robert Diggs. Muzyka powinna być zawsze odzwierciedleniem tego, co cię otacza i przez co przechodzisz. Szczególnie, kiedy dopiero zaczynasz. Gdy istniejesz jeszcze w kreatywnej pustce i wszystko, co tworzysz, opierasz na intuicji, a nie zrozumieniu. Bo dziś ja rozumiem muzykę. Wiem, czym jest koło kwintowe, trójdźwięk dominantowy i na czym opiera się progresja akordów. Mogę oprzeć się na intuicji i informacji, a wtedy opierałem się tylko i wyłącznie na intuicji i inspiracji, którą dawało mi to miasto; miasto, które – z tego, co mówisz – było nieco podobne do twojego. Jak spojrzysz tu przez okno, to pośród tych wszystkich nowoczesnych wieżowców, tam po lewej, zauważysz ten odrapany, szaro-bury budynek. Na jego dachu stoi zbiornik na deszczówkę – jest zniszczony, brudny, jakbyśmy otworzyli okno, to na pewno usłyszelibyśmy syrenę policyjną; idealnie by do tego pasowała. Kiedy byłem młody, syreny dodatkowo jeszcze powodowały we mnie stres i adrenalinę, bo mogły jechać po mnie. Dziś na szczęście już tak nie jest, ale wciąż mogę sobie przypomnieć te emocje, bo mam całkiem sporo ścieżek dźwiękowych, które nagrałem pod podobne obrazy; wciąż mam z tym łączność.
Pasja. Tak to robię
Po tych kilku godzinach, jakie spędziłem z Robertem Diggsem, w tym mieście, które od ponad trzech dekad tak celnie opisuje dźwiękiem, jestem w pełni przekonany, że jest mu blisko nie tylko swojej do prywatnej historii; tego, co sam przeszedł. Ilekroć kładł kolejną płytę na swoim własnym, spersonalizowanym gramofonie, oczy płonęły mu czystą, niewzruszoną pasją, a anegdoty sypały się z jego ust – jak na rapera przystało. Nieważne, czy był to stary funkowy album, na którym wymazano wszystkie opisy na naklejce, czy będzie to któryś nowy polski longplay z tych, które mu przywiozłem – a które obiecał, że sprawdzi zgodnie ze swoim porannym rytuałem picia kawy i słuchania codziennie całej nowej płyty – muzyka wciąż jest jego głównym motorem napędowym. A to wcale nie takie częste w branży. Gdy drogę od przysłowiowego zera do bohatera pokonujesz w przeciągu niespełna kilku miesięcy, a swój wysłużony gramofon i z trudem zdobyty sampler zmieniasz na studio, w którym godzina kosztuje więcej niż zarobiłeś przez ostatni miesiąc, łatwo przecież się pogubić i zapomnieć o tym, skąd się jest, czemu się to w ogóle robi i co tak naprawdę ważne, a co ważne nie jest.
RZA o tym wszystkim pamięta, bo... Wszystko musi mieć swój mocny, stabilny fundament. Spotkaliśmy się tu za sprawą Ballantine’s i kampanii, która nosi nazwę „Tak To Robię” czy też po angielsku „Stay True”. Pierwsze pytanie, na które musiałem sobie przy tej okazji odpowiedzieć, dotyczyło tego, czemu ja sam pozostałem wierny? - mówi mi Robert Diggs, gdy przychodzę stuknąć się na pożegnanie szklanką. – Odpowiedź była bardzo prosta. Tym pierwszym założeniom, wspomnianym fundamentom, na których od lat stawiam co rusz kolejne konstrukcje. Nieważne, czy to będą płyty, filmy, komiksy, książki czy teraz na przykład gramofon. I tak samo jest z whisky – ta butelka, przy której tu teraz siedzimy, zaczęła się od ziarna, przeszła cały proces destylacji. Jako że jest blendem – swoją drogą bardzo hiphopowe słowo – wymagała długiego zastanowienia, które smaki wybrać i jak je zrównoważyć. To samo tyczy się muzyki. Jeśli chcesz stworzyć w niej swój własny, niepowtarzalny smak, to też musisz zacząć od ziarna, pomysłu. I wydestylować go później w domu czy też studiu. Zastanowić się, co wybrać i jak to zrównoważyć. Dla mnie tym zaczątkiem nigdy nie jest to samo – wycięty z płyty hi-hat, nuta zagrana na fortepianie czy… - RZA zaczyna tu robić beatbox, bierze łyka i kontynuuje - ...czy dźwięk wychodzący z moich ust, ale to zawsze jest to ziarno – fundament, na którym zaczynam później budować. Bez względu na to, czy zgrywałem w domu sample z winyli na kasetę magnetofonową, czy komponuję na orkiestrę kameralną, którą nagrywamy w jednym z najdroższych studiów tego globu, to zawsze zaczątkiem tego jest czysta, niczym niezmącona inspiracja, spora doza intuicji i pewna domieszka informacji. Tak to robię.
Sponsorem tekstu jest marka Ballantine's
Komentarze 0