Zajawka na Son Gokū, Bulmę, Piccolo i resztę animowanej ferajny trwa w Polsce już niemal ćwierć wieku. To nie marka, to arka.
Lata 90. były w polskiej telewizji krajobrazem jednocześnie dzikim i fascynującym. Oferta kablówek dała dostęp do nowych połaci popkultury. Głównie zachodniej, ale dzięki rykoszetowi - np. z Francji - mogliśmy cieszyć się również ograniczoną ofertą anime. Dzisiaj japońska animacja stanowi nieodłączny element kultury popularnej, także wśród dorosłych - można się nawet pokusić o stwierdzenie, że bycie weebem (osobą zafascynowaną japońską popkulturą) jest modne, a Netflix nie nadąża za zamawianiem i kupowaniem nowych produkcji. Ale pod koniec ostatniej dekady XX wieku i na początku nowego millenium manga i anime były kojarzone głównie z rozrywką dla dzieci lub niszowym, dziwnym hobby. Mimo tego mieliśmy dostęp do polskich wydań głośnych tytułów w rodzaju Neon Genesis Evangelion czy Ghost In The Shell, od 1997 wychodził również magazyn Kawaii. Mimo niezrozumienia przez media głównego nurtu i pogardliwych określeń w rodzaju chińskie bajki można powiedzieć, że pod koniec ubiegłego tysiąclecia przechodziliśmy pierwszy boom na mangę i anime. Ale jeden tytuł wykraczał znacznie poza to wąskie grono i zyskał kultowy status nie tylko w środowiskach pierwszej generacji polskich otaku. Mowa oczywiście o monumentalnym dziele Akiry Toriyamy - serii Dragon Ball.
W Japonii seria zaczęła wychodzić w 1984 roku, w kultowym czasopiśmie Shōnen Jump. Dość szybko zyskała niesamowitą popularność i już dwa lata później pojawiła się animowana adaptacja. Do Polski trafiła ponad dziesięć lat później, dzięki wydawnictwu Japonica Polonica Fantastica - co ciekawe, obecnie planowane jest krajowe wydanie oryginalnej mangi w kolorze. Małe zeszyciki robiły furorę, ale to anime udało się osiągnąć status pokoleniowego doświadczenia. Na RTL7 zadebiutowała jesienią 1998 roku, a potem, od 2002 do końca emisji w 2003, Dragon Ball leciał na TVN7. Seria cieszyła się tak dużym powodzeniem, że stacja emitowała ją trzykrotnie.
Z perspektywy czasu nietrudno uśmiechnąć się pod nosem na najróżniejsze zmiany, podyktowane tym, że dostaliśmy wersję w dubbingu francuskim. Piccolo Daimaō stał się Szatanem Serduszko (mimo istnienia Mister Satana, w rodzimej wersji zwanego Herkulesem), a Son Gokū otrzymał miano Songa. Językowe kurioza czytane głosem lektora Zbigniewa Dobrzańskiego na bok - Dragon Ball był pozycją kultową. Zasłużenie i z wielu powodów. Wiele tropów kojarzonych dzisiaj z mangą i anime, miało swoje źródła właśnie w serii Akiry Toriyamy, która bezpowrotnie odmieniła oblicze shōnen, czyli mangi i anime kierowanych do młodych chłopców (12 - 18 lat). Dragon Ball wprowadził poziomy mocy i towarzyszący im fabularny schemat oparty na napotykaniu silniejszych wrogów, oklepie bohaterów i późniejszym treningu (tak - dużo treningu!). W przeciwieństwie do innych shōnenowych bohaterów, jak np. Kenshira z Fist Of the North Star, Son Gokū był frywolnym, pogodnym i niezbyt rozgarniętym herosem - co znalazło swoje odbicie w późniejszych hitowych seriach, choćby w postaci Luffy’ego z One Piece, współcześnie jednej z najpopularniejszych mang i anime. Dragon Ball opierał się również na wielkich historiach, zwanych sagami, rozciągniętych na wiele odcinków - do tej pory dominował format epizodów cotygodniowych, za każdym razem zawierających innych wrogów. Najróżniejsze transformacje postaci, wielofazowe walki i ciągła, efektowna ewolucja technik to również wkład dziejów Gokū i jego ferajny. Przy całej kosmicznej skali konfliktów, Dragon Ball bywa zaskakująco i przyjemnie przyziemny: między kolejnymi walkami mamy długie okresy względnego spokoju, co pozwala bardziej przybliżyć się do bohaterów i bohaterek, oglądanych w codziennych sytuacjach, przy spożywaniu i przygotowywaniu posiłków czy realizowaniu domowych obowiązków.
Ale wszystko to nie miałoby tak dużego znaczenia, gdyby nie kreska Akiry Toriyamy. Jego charakterystyczny styl jest rozpoznawalny na pierwszy rzut oka, a stworzone przez niego postaci są ikoniczne: plastyczna, uśmiechnięta mordka Gokū (i koniecznie ostre włosy!), kosmiczna obcość Furīzy (w polskiej wersji Frezer), insektoidalny Cell (polski Komórczak)... Przykłady można mnożyć. Talent Toriyamy można podziwiać także m.in. w grach z serii Dragon Quest, gdzie dostarczył równie kultowych projektów.
Oczywiście w Polsce nie mieliśmy świadomości kontekstu, z jakiego wywodził się Dragon Ball. Nie kminiliśmy shōnenowych tropów, które niedługo potem zaczął przełamywać Hirohiko Araki w JoJo’s Bizzare Adventures. Siadaliśmy przed telewizorem z rozdziawioną japą i razem z Gokū krzyczeliśmy kamehameha! Mechanizm wskrzeszania przez Smocze Kule pozwalał na dramatyczne śmierci bohaterów i bohaterek, a my łykaliśmy to jak pelikany, nieświadomi - albo udający nieświadomych - że za jakiś czas ta postać wróci w glorii chwały. Na tle reszty oferty telewizyjnej, Dragon Ball był jak przybysz z innego świata, co pod wieloma względami było prawdą. Zwariowana kosmologia tego świata, dramatyzm nieporównywalny z niczym innym, efekciarstwo o poziomie ponad 9000 - w słabo obeznanej z japońską popkulturą Polsce trzy wyemitowane serie robiły potężne wrażenie. Nawet słabiutkie GT, według legendy tłumaczone nie jako Grand Tour, a jako Gomenasai Toriyama-san (przepraszam, panie Toriyama - oryginalny twórca miał ponoć zabronić tworzenia serii, co nie jest do końca prawdą: z jego wypowiedzi wynika, że po prostu nie miał na nią czasu, a samo GT traktuje jako historię poboczną) broniło się w młodocianych oczach doskonale. Zresztą nic dziwnego - wielkie małpy, które naparzają się z mocą całych planet, to miód na nastoletnie serce.
Dragon Ball, a szczególnie epicki Dragon Ball Z, jest nieodłącznym elementem dorastania wielu milenialsów. Kiedy tworzyła się memosfera, kadry i animacje z serii Akiry Toriyamy dość szybko podbiły internet, z over 9000! na czele. I chociaż z tego całego tabunu młodocianych fanów i fanek Dragon Balla w sferze japońskiej popkultury pozostali nieliczni, to nie da się ukryć, że seria cieszy się ogromną nostalgią i jest nieodłącznym elementem każdej rozmowy o dorastaniu na przełomie wieków. Patrząc globalnie, gdyby nie Dragon Ball, to przebojowe serie w rodzaju Naruto, Bleach czy One Piece miałyby zupełnie inną, o ile jakąkolwiek, formę. A wszystko dzięki pogodnemu Akirze Toriyamie i jego pasji do chińskiej powieści Wędrówka na Zachód. Jak z tamtego miejsca dotarł do ostrowłosych zipów, strzelających energią Ki, do kosmicznego tyrana, wie tylko sam twórca. Arigato Toriyama-san!