Stworzył oręż z bycia kimś w rodzaju eskapisty-antybohatera. I udowodnił, że można zostać uznanym za głos milionów nawet wtedy, gdy na każdym kroku ucieka się od wielkich słów i jeszcze większych diagnoz.
Ciszej jedziesz, dalej zajedziesz. To powiedzenie pasuje jak ulał do rapera, którego PESEL zaczął wskazywać właśnie na trzeci krzyżyk. Nadarzyła się więc doskonała okazja ku temu, by przyjrzeć się karierze Taco – ciągle prowadzonej w sposób, który najpewniej przyprawiłby o zawał specjalistów od wizerunku.
Sociale? Z rzadka. Wywiady? Praktycznie zero. Skandale? W ogóle. To najmniej medialny, a zarazem największy movement polskiego rapu. Sprowadzanie go wyłącznie do stwierdzenia, że niekomercyjność ma swoją wartość komercyjną, to tylko mała część prawdy o jego przyczynach. Ważniejsze jest niechodzenie na niczyim pasku i trafianie bez pudła w to, czego akurat potrzebują polscy słuchacze.
Jak to się właściwie stało?
Na początku był eksperyment
To z pewnością najbardziej pomijany etap w życiu artystycznym Hemingwaya. A niesłusznie, bo wydźwięk mało znanych materiałów mówi sporo nie tylko o ówczesnym, ale także późniejszym podejściu rapera do zarządzania samym sobą.
Krążek Who killed JFK, wypuszczony w 2011 roku jeszcze pod ksywką Foodvillain, to ważna ciekawostka. Mamy tu bowiem gospodarza latającego zachrypniętym, agresywnym głosem po podkładach pożyczonych od MF Dooma w sposób, który znamionował klasyczne, mocno braggowe rozumienie rapu. Kontekst mieszkania za granicą jest oczywisty, ale powiedzcie sami – czy nie łatwiej byłoby po prostu rozpocząć od nawijania po polsku, a plany światowej ekspansji (nawet przy bardzo dobrym posługiwaniu się angielskim) odłożyć na nieco później? To był pierwszy sygnał, że ta przygoda może być nietuzinkowa. I być może... freakowa.
Jak wiadomo, w tamtym czasie mogli się o tym przekonać nieliczni, zresztą podobnie jak na poziomie Young Hems, gdzie za bity odpowiadał Rumak. Nawijka została nieco zuniwersalizowania, a wokal zaczął przypominać ten, który poznaliśmy na Trójkącie. Zagraniczna kariera jednak nie pyknęła, a Taco zaliczył twardy reset.
Dał głos niesłyszanym
Jak pisaliśmy w tym tekście wspominkowym, wejściem do gry możemy nazwać dopiero Trójkąt Warszawski – materiał, który zaczął zmieniać grę już w dniu premiery. To za jego sprawą Taco stał się bohaterem jedynego w swoim rodzaju organicznego hajpu, który tylko pozornie mógł wydawać się mało logiczny. Owszem, mówimy o raperze, który ówcześnie nie błyszczał warsztatem i pisał proste teksty, a co bardziej wnikliwi dostrzegą pewnie, że zdecydowanie sprawniejszy był podczas tworzenia w języku angielskim. Nie to jest jednak ważne. Zaproponował bowiem tematykę, po którą nikt dotąd tak świadomie nie sięgnął.
Jako chłodny narrator zaczął relacjonować – pod przykrywką historii miłosnej – nocne życie stolicy, ze wszystkimi jej nazwami ulic i klubów. Puszczenie oka do wielkomiejskiego odbiorcy stało się jeszcze wyraźniejsze przy będącej owocem ogromnego progresu Umowie o dzieło, która teoretycznie mówi o Warszawie, ale tak naprawdę bierze pod lupę prekaryjne, aspirujące do ładnego życia pokolenie, operując hasłowością i ciągami marek (co też oczywiste dla naszego rapu wtedy nie było). Popularność obu płyt dowodziła, że grupa, która dotąd miała rymy i bity w nosie, wreszcie znalazła człowieka, który mówi do niej jej językiem i jest w tym autentyczny.
Perspektywa stała się szersza, a niektórzy publicyści z mediów głównego nurtu zaczęli cmokać z zachwytu, myśląc, że oto mają przed sobą kolejnego po Łonie i Fiszu alternatywnego rapera do kochania, a przy okazji takiego, którego za moment będą mogli wsadzić na konia o imieniu: głos pokolenia. O ile pierwsze stało się faktem, o tyle z drugim nie było już tak łatwo, bo sam zainteresowany miał inny pomysł na rozwój. Tytuł był i jest, nomen omen, papierowy.
Problemy w raju
Po sukcesach Hemingway zamilkł wydawniczo na rok, co (jak pokazały późniejsze lata) stało się pewną regułą. Singiel Deszcz na betonie, który ukazał się 5 lipca 2016, wskazywał, że projekt jest w drodze i faktycznie trzy tygodnie później słuchacze poznali EP-kę Wosk, a w listopadzie także LP Marmur.
Ten dwustopniowy etap jest najmniej spektakularnym w jego karierze. Możemy go nazwać wręcz miotaniem się, mającym na celu wyjście z szufladki modnego gawędziarza. Próba odnalezienia nowej formuły nie przebiegła gładko. Pierwsze polskie krążki były narratywne, za to dwa kolejne introspektywne. Opowieści o innych zastąpiło mówienie o sobie – nagle pojawiły się blaski i cienie sławy, zmęczenie oraz widma przeszłości, połączone z chęcią ucieczki ubranej w wyjazd do wiadomego hotelu. To niespodziewane odsłonięcie się przed słuchaczami i stanie się po prostu ludzkim spotkało się też w czasie z unowocześnianiem samej muzyki. Ostatecznie, czego nie pokazują liczby, wyszedł lekki flop. Kroki w nowym kierunku zostały już jednak zrobione. A zamiast nowej Nosowskiej zaczął dochodzić do głosu polski Drake.
Z popem na stadiony
Chociaż trudno uznać 2016 rok za udany dla Filipa pod względem artystycznym, miał on jednak ogromne znaczenie. Wyrzucony na bitach bagaż emocjonalny zaczął mu nieco mniej ciążyć, co w rezultacie doprowadziło do zuniwersalizowania kolejnych projektów. Nie to, że Taco zszedł z raz obranej drogi, podczas której postanowił dzielić czas na obserwowanie otoczenia i siebie – po prostu słusznie uznał, że zaczyna być zamykany w bańce powagi i mimo wszystko alternatywy, więc zrobił kolejny już w karierze unik.
Szprycer, jak sama nazwa wskazuje, miał być czymś lekkim i funkcjonującym jako przystawka przed mocniejszymi rzeczami. Rzadko zdarza się, by tytuł materiału tak dobrze korespondował z jego formą; w treści pojawiały się poważniejsze wątki, ale mieliśmy tu wariacje w temacie bawienia się efektami na wokalu czy traktowania rapu w bardziej popowy sposób. Ten pomysł był zresztą poniekąd kontynuowany w Taconafide – tu bity złożyły się w superprodukcję najeżoną radio-killerami, a wersy, mimo że dotyczące chociażby depresji, niosły się po kraju wirusowo, niczym kiedyś rapowe opisy na Gadu-Gadu. W tym momencie było już jasne, że Taco i Quebo to najwięksi raperzy w grze. I że mogą objeżdżać Polskę wzdłuż i wszerz z dowolną liczbą koncertów, nawet tych stadionowych, a i tak nie grozi im choć jeden brak sold-outu.
Apogeum postępującej drake'izacji twórczości stało się Cafe Belga, będące przykładem pop-rapu, w którym chodzi o coś więcej niż ładne, wpadające w ucho flow i melodie. To był właśnie najgłębszy odcień nowego koloru, zwieńczony tributem w postaci anglojęzycznego 4 AM in Girona. Wentylem bezpieczeństwa stało się zaś Flagey, w którym bywa agresywniej przy mikrofonie. Dla każdego coś miłego, dwie materie w jednym czasie, a więc i większy zasięg.
Trybun z trybun
Gdy osiągnie się już taką pozycję w świecie popkultury, polaryzowanie fanów nie jest raczej najlepszym pomysłem z marketingowego punktu widzenia. Niby straty w ludziach przy tak ogromnych fanbase'ach nie bywają zazwyczaj szczególnie dotkliwe, ale wizerunkowo umieją dopiec. Jak jednak doskonale wiemy, w Polsce toczymy zażarte dyskusje o dosłownie wszystko, a do nich, wyczuwając odpowiedni moment, włączył się także Hemingway, wykorzystując swoją pozycję.
Kolejny zwrot zasygnalizował na swój sposób – czyli najpierw wrzucając kilka wersów przy okazji krążka mówiącego w gruncie rzeczy o czymś innym, a później rozwijając temat w osobnym tekście.
Wydana z partyzanta Pocztówka z WWA, Lato '19 zapewne byłaby zwyczajnie przyjemnym materiałem, gdyby nie fakt, że to właśnie tutaj gospodarz wrzucił sporo gorzkich linijek dotyczących obecnych nastrojów, ze szczególnym naciskiem na jedną z części Kabrioletów, w której, po wstępie z podniosłych smyczków, mówi o nienawiści na tle rasowym i orientacji seksualnej oraz martwi się o młodych Polaków, dla których najrozsądniejszym wyborem może być wyjazd z kraju. Wystrzałem z armaty był jednak dopiero kawałek Polskie Tango, w którym dostaliśmy powrót do żwawej i porywistej nawijki oraz barsy będące ukłonem do czasów dzikiego kapitalizmu z jednoczesnym punktowaniem durnych teorii na temat 5G, szczepionek i gender oraz rządów miernot czy olewania ekologii przez forsowanie węgla.
Tej szarży raczej nikt się nie spodziewał, ale jest ona logiczna. Gdy sporo osób myślało, że będzie miało do czynienia wyłącznie z gwiazdą popu mówiącą o sobie, przyszło kolejne przeobrażenie. Nieuchwytność w praktyce.
Tak duże uwielbienie dla Taco wynika z jego nieustannego odżegnywania się od bycia głosem pokolenia połączonego z rozumieniem, że nic nie jest czarno-białe. Wygląda na to, że zdaje sobie sprawę, iż mówienie o pokoleniu w tak specyficznych, socialmediowych czasach jest pułapką. A że dużo ludzi wzięło go sobie za przewodnika? Z kimś takim jak on – mozolnie się przebijającym, opisującym z odpowiednim timingiem to, co dzieje się wokół i nagrywającym w przystępnej formie – łatwo się utożsamić. Inaczej niż z rzekomym raperem-superbohaterem, który rości sobie prawo do bycia alfą i omegą.