Lubimy, kiedy muzyka wywołuje emocje. Tu może też wywołała, ale niestety nie wiemy, bo przy słuchaniu trochę przycięliśmy komara.
Ale żeby nie było - przy dobrych albumach też fajnie się zasypia. To na przykład case Passion, Pain and Demon Slayin’ Kida Cudiego, o ile chcecie mieć kolorowe i abstrakcyjne sny. Albo Mutable Set Blake’a Millsa – tu już bardziej na hamakową chillerę. A już Burial to w ogóle klasyk tematu.
Są też takie albumy, przy których zmorzy was sen nie dlatego, że uspokajają. To te krążki, przy których bezwiednie zamykamy oczy, bo po jakimś czasie przestajemy nawet zwracać uwagę, że lecą. Te, na których nie dzieje się nic ciekawego. Nie miały być takie, a jednak są.
Na dodatek wybraliśmy tylko tych wykonawców, których cała dyskografia jest po prostu dobra. Nie spodziewalibyśmy się, że będą w stanie kiedykolwiek wypuścić album, który mocno nas rozczaruje. A jednak! Będzie spanko, szykujcie piżamy.
1
Chance, The Rapper - The Big Day
Wielki dzień w życiu Chance’a The Rappera okazał się zmorą dla jego fanów. Nie chcemy odbierać przyjemności i szczęścia towarzyszącym ożenkowi. Na The Big Day naprawdę słychać, że Chance jest spełniony i radosny jak skowronek na wiosnę. Prawdopodobnie gdyby to właśnie on był autorem niepoprawnego earworma Happy (Pharrella Williamsa), to numer byłby jeszcze bardziej hurraoptymistyczny, a przez to… asłuchalny i nudny. Ile razy na płycie trwającej prawie godzinę i 20 minut można wspominać o tym, że w końcu jest się w stabilnym związku? The Big Day jest naszpikowane dość płytkimi przemyśleniami na temat małżeństwa, obrączkową braggą i wyczerpującą się już formułą gospelowego rapu. Zadowolony Chance, zadowolony. Koledzy, trener też, żona w domu także.
2
Wiz Khalifa - Rolling Papers
Dla niektórych ten wybór może się wydawać obrazoburczy i nie do przyjęcia, ale przeanalizujmy sobie jeden z najgłośniejszych albumów Wiza Khalify na spokojnie. Do 2011 roku Wiz zasłynął ze swoich stonerskich piosenek utrzymanych w west-coastowym, kalifornijskim rapowym klimacie. Drugi Snoop Dogg? Nikt nie odważył się tego powiedzieć głośno, ale podobieństw było mnóstwo. Definicją stylu, za który fani pokochali Khalifę, było Kush & Orange Juice – niespieszne, niemal g-funkowe, przepełnione ciekawymi linijkami. A Rolling Papers? To już niemal popowy krążek, którym Wiz chciał wypłynąć na zdecydowanie szersze wody.
I to mu się udało. Każda piosenka na płycie ma dokładnie ten sam schemat: niezbyt mocne teksty w na popowych beatach i generycznych refrenach. Powiedzieć, że fani nie byli zadowoleni, to jak nic nie powiedzieć. Sam Wiz postanowił napisać list do słuchaczy (zaczął od słów I’m high as fuck), w którym przeprasza za błąd polegający na zbyt wczesnym odsunięciu się od gatunku, który znaczył wiele dla fanów.
Tak, jest tam Black and Yellow. Tak, jest też Roll Up i No Sleep. Coś, czego nie ma, to przyjemność ze słuchania Rolling Papers od początku do końca – ten album po prostu męczy.
3
Kid Cudi - Speedin’ Bullet 2 Heaven
Albumy Kida Cudiego zawsze miały tendencje do bycia odrobinę przydługimi. Wynikało to z pewnej konwencji – to emocjonalne krążki, na których raper lubił obrać koncept onirycznej i narkotycznej przewózki. Speedin’ Bullet 2 Heaven to najdłuższe wydawnictwo w całej karierze Cuddera. I choć prawdopodobnie miało być najbardziej przełomowym, to wyszło… nudno. Scott postanowił wykonać ostry zakręt, a może nawet zrobić spektakularnego bączka muzyczną stylistyką – wcielił się w rolę rockmana. Czy miał wszystko, by to zrobić? Przecież doskonale wiemy, że Cudi potrafi śpiewać (i to całkiem nieźle). Co w takim razie poszło nie tak? Eksploracja nieco już przebrzmiałych gatunków takich jak punk czy grunge. To brzmi jak pastisze skrojone pod Scotta. I to brzmi, jakby były zrobione na darmowej wersji Fruity Loops i podbite Garage Bandem. Powtarzalne riffy, niezachwycające linijki i przytłaczająca wręcz emocjonalność sprawiły, że Speedin’ Bullet To Heaven nie tyle poruszało słuchaczy, co irytowało. A początkowa irytacja podczas odsłuchu szybko zamienia się w znużenie.
4
Nas - Nastradamus
Szklana kula w naszej redakcji wypełniła się czarną, lotną i gęsta substancją. Gdy z głośników zaczął sączyć się wokal: What’s happenin’ brothers and sisters? / Welcome to our time, kula zaczęła się trząść i z hukiem spadła na podłogę. Prawdopodobnie przewidziała to, że należy obudzić redaktorów, którzy przy słuchaniu Nastradamusa zachowują się jakby mieli narkolepsję. Ale chwila – jak to? Nas to przecież jeden z najlepszych raperów wszech czasów i powie to każdy, kto choć trochę się na hip-hopie zna (może oprócz tych, którzy w topce wymienią Lil Pumpa i XXXTentaciona). No tak – nawet na swoim absolutnie najgorszym albumie w całej dyskografii Nas pokazuje, że i tak jego podłoga to sufit innych. Ale jakby tak zestawić z resztą jego płyt... Niezbyt angażujące produkcje (mimo udziału Timbalanda i DJ-a Premiera) i kompletnie zgubiony i przestrzelony koncept albumu rapera-profety.
Kiedy już znajdowały się linijki, w których ekscytacja odrobinę rosła, Nas rzucał na przykład coś takiego: The new Don Trump is Bill Gates / Not because of his occupation, it’s ’cause we respect his cake. No tak. My również szanujemy ciasto Nasa, ale gdy słuchamy jego dyskografii (to kto w końcu ma lepszą i jest nowym Nasem?), to z przerwą na drzemkę między I Am… i Stillmatic.
Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!
Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.