Jako zawodnik osiągnął niemal wszystko. Przez lata zaliczał się do światowej czołówki siatkarzy. Teraz, jak sam mówi, prowadzi zupełnie inne życie z niezmiennymi wartościami. Legenda reprezentacji Serbii Ivan Miljković w rozmowie z newonce.sport opowiada o bogatej karierze, pomyśle na nową Ligę Mistrzów czy kadrze Vitala Heynena.
Trudno było zamienić strój sportowy na garnitur?
Ivan Miljković: Miałem już odrobinę doświadczenia, bo tuż po zakończeniu kariery zostałem wiceprezesem serbskiej federacji siatkówki. Przestawienie się na „życie po życiu” było nie tyle trudne, co wymagające. Przez parę lat nauczyłem się jednak bardzo wiele. Cały czas wchłaniam wiedzę. Moja obecna praca w Stowarzyszeniu Profesjonalnych Klubów Siatkarskich to bardzo ciekawe zajęcie. Mogę poświęcić się siatkówce z nieznanej mi wcześniej perspektywy. Oczywiście, ogrom rzeczy był dla mnie nowych. Życie sportowca było bardzo poukładane. Harmonogram dnia przez większość roku wyglądał bardzo podobnie. Nagle to wszystko znika i musisz nauczyć się żyć po swojemu. Nie mogę jednak narzekać, bo dosyć solidnie się na to przygotowałem jeszcze zanim skończyłem grać.
Podczas kariery zwykł pan mówić: „Nie boję się niczego i nikogo”. Motto dalej aktualne?
Oczywiście. Miałem możliwość gry w wielu krajach. Wszędzie uczyłem się życia na nowo. Tak samo było tutaj w Zurychu. Nie miałem żadnych znajomości. Nawet języka nie znam, ale bardzo mi zależy, by się go nauczyć. Przeprowadzka do Szwajcarii była trochę ryzykiem, bo już nie gram zawodowo, a zabrałem się z całą rodziną. Zaczynałem od zera.
Z pana życiem wiąże się słowo „determinacja”. Czy to coś, co wyniósł pan ze sportowego domu, czy ewoluowana ona podczas zawodowej gry?
Nieważne, czy rozpoczynasz treningi siatkarskie, czy nową niesportową pracę. Zawsze musisz mieć odpowiednie umiejętności do jej wykonywania. Jakieś minimum, z którym startujesz. Później przez czas, gdy szlifujesz warsztat, będziesz umieć coraz więcej i więcej. Musimy sobie coś wyjaśnić. Siatkówka to tylko część, a nie całe moje życie. Przez ten okres nauczyłem się bardzo wiele rzeczy, które przydają mi się do dziś. Wspomniana determinacja bardzo przydała mi się w momencie zakończenia gry.
Wyprowadzka w młodym wieku z domu też była wymagająca?
W tamtym momencie w ogóle nie myślałem, czy będzie trudno. Poszedłem za głosem serca, za pasją do siatkówki. Z tyłu głowy i tak miałem, że nie ważne co mi się przydarzy, zawsze będę miał za sobą rodzinę, która mnie kocha. Nawet jeśli nie poszłoby mi i musiałbym wrócić do domu, moi najbliżsi i tak daliby mi znów dach nad głową.
Miał pan dylemat: zawodowstwo czy studia.
Racja. W 1998 roku zdawałem na studia. Dostałem się i nawet rozpocząłem naukę. W pewnym momencie musiałem zdecydować – albo stawiam na siatkówkę, albo odpuszczam i kontynuuję edukację. Wybrałem to pierwsze, ale zdobycie wykształcenia było jednym największych celów w życiu. Po skończeniu z grą mogłem się temu poświęcić. Jestem obecnie na trzecim roku studiów z zakresu finansów i ekonomii. Pozostał mi tylko rok, bym zrobił to, co planowałem od dawna.
Przejdźmy do sportowej kariery. Jak pan wspomina pierwsze chwile we Włoszech? Jako młody zawodnik trafił pan do najlepszej ligi świata i został w niej na dziewięć sezonów.
Byłem niesamowicie szczęśliwy z otrzymanej szansy. Mogłem pokazać szerszemu światu, co potrafię. Przed transferem do Maceraty miałem już na koncie medale z reprezentacją Serbii. Kluczowe okazały się igrzyska w Sydney, na których zdobyliśmy złoto. Zacząłem odgrywać dużą rolę w zespole, byłem częścią wyjściowego składu. Włochy jawiły się dla mnie, jako miejsce, gdzie mogę pokazać swoją wartość. Każdego roku rozwijałem się coraz mocniej i mocniej. To Italia ukształtowała mnie jako zawodnika i człowieka, którego dziś znacie.
Odnajduje dziś pan w sobie coś jeszcze z włoskiej kultury i życia?
Bez dwóch zdań. Spędziłem tam przecież tyle lat. W sumie to ze wszystkich krajów coś zaczerpnąłem. Grecja, Turcja, Katar – każde miejsce czegoś nauczyło moją rodzinę. Jesteśmy teraz taką mieszanką różnych kultur.
Jak najbliżsi radzili sobie z pana podróżami?
Zanim podpisałem gdziekolwiek kontrakt, musiałem być pewien, że będzie to dobre miejsce do życia dla rodziny. Nigdy nie związywałem się z klubem, do którego nie miałem takiej pewności. To jest dla mnie świętość, którą stawiam ponad wszystkim innym. Rodzina podróżowała ze mną wszędzie. Jest też i dziś tu w Szwajcarii.
Dino Radja zwracał mi uwagę, jak dba się na terenach byłej Jugosławii o relacje rodzinne.
Można powiedzieć, że tkwi w nas kultura. Każdy niesamowicie troszczy się o każdego członka rodziny. To jest jedna z różnic, która dzieli nas od innych regionów między innymi Europy. Mamy to w tradycji, by spędzać bardzo wiele czasu z najbliższymi.
W Maceracie prowadził pana niezbyt dobrze pamiętany w Polsce Ferdinando De Giorgi. Jak pan go zapamiętał?
Tkwi mi w głowie jako jeden z najlepszych trenerów, jakich miałem. Zebrał niesamowity zespół z grupy różnych zawodników. Stworzył wspaniałą atmosferę do pracy. Odpłaciło to się mistrzostwem Włoch w 2006 roku. Do dziś wykorzystuję wiele z jego fachu w codziennym życiu.
Czemu nie wyszło mu w reprezentacji Polski?
Trudno to wytłumaczyć. To naprawdę świetny trener. Pamiętaj, że na wyniki składa się nie tylko praca szkoleniowca. To też na przykład mentalność zawodników albo nadmiar malutkich problemów, które trapią w danym momencie klub czy reprezentację.
Była mowa o Maceracie i sezonie 2005/06. Tuż przed jego rozpoczęciem tragicznie zginął Arkadiusz Gołaś. Miał być pańskim nowym kolegą z zespołu.
Niesamowicie smutna i tragiczna historia. Straciliśmy świetnego zawodnika, co nie pozostawało bez znaczenia w kontekście rywalizacji w lidze. Walka o mistrzostwo miała dodatkowy wymiar. Chcieliśmy to zrobić dla niego. Po triumfie zadedykowałem tytuł Arkowi i jego rodzinie.
Wspominał pan w jednym z wywiadów, że transfer do Grecji przeprowadzony był „na ostatnią chwilę”. Dlaczego?
Byłem po sezonie w Rzymie. Nagle przed rozpoczęciem następnej kampanii okazało się, że zarząd nie zgłosił zespołu do rywalizacji w Serie A1. To stało się nagle, zupełnie nieoczekiwanie. W ostatniej chwili musiałem szukać nowego klubu. Problem w tym, że praktycznie wszyscy mieli już zapełnione składy. Nie było szansy, abym mógł zostać we Włoszech. Nieocenioną robotę wykonała moja manager. Pomimo skomplikowanej sytuacji, znalazła mi miejsce w Olympiakosie.
Dziś nie ma żadnej greckiej drużyny w Lidze Mistrzów.
To pytanie do greckich klubów i federacji. Za moich czasów byli świetną drużyną. Mieliśmy silny i poukładany zespół. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Pomimo tego, że trafiłem w ostatniej chwili, czułem się niesamowicie. Mam same pozytywne wspomnienia. Potrafiliśmy walczyć jak równy z równym z największymi tuzami. Przypomina mi się zawsze sezon 2009/2010 i rywalizacja z Zenitem Kazań. U nich w składzie grał Lloy Ball, Clayton Stanley czy czołowi rosyjscy zawodnicy. Sprawiliśmy niespodziankę, eliminując ich w fazie play-off. Myślę, że marka Olympiakosu nadal przekonuje wielu zawodników. Nie będę jednak ukrywał, że dla poziomu obecnej Ligi Mistrzów to dobrze, że nie ma teraz klubu z Grecji.
Dlaczego? Teraz ogólnie jest coraz trudniej słabszym siatkarsko krajom o udział w Lidze Mistrzów. Mamy dominację klubów z Włoch, Rosji, Polski i Turcji.
Spójrz na ostatnie 15 lat zarówno w męskiej, jak i żeńskiej edycji rozgrywek. Przeszukując czołówkę każdego sezonu, natrafisz na kluby z tych samych krajów. U mężczyzn – trzy pierwsze wspomniane przez ciebie, a u kobiet wystarczy, że zamienisz Polskę na Turcję. Czasem zdarzało się, że w Final Four meldował się ktoś spoza tej grupy, ale była to tylko chwilowa niespodzianka. Dlaczego w rywalizacji nie liczą się kraje takie jak Hiszpania, Portugalia, Niemcy, Dania, Francja? Pytanie powinniśmy kierować do Europejskiej Federacji Siatkówki. Uważam, że to ona powinna poczynić działania, by rozwinąć siatkówkę w tych państwach.
Podobna sytuacja ma miejsce w koszykarskiej Eurolidze. Kilka lat temu przybrała zamknięty charakter i obecnie zmienia się tylko parę zespołów, hegemoni grają cały czas.
Pomimo tego, że znamy ją jako najlepsze rozgrywki w Europie, to należy pamiętać, że jest to prywatna firma. Nie możemy nakazać jej wpuszczania różnych zespołów. Mogą robić, co chcą, mają do tego pełne prawo. W przypadku Ligi Mistrzów tak nie jest. Dobór drużyn jest zależny od sukcesów, wartości sportowych. W Eurolidze wpływ ma rynek i sponsorzy, czyli pieniądze.
Jeśli miałby pan możliwość wprowadzenia zmian w europejskiej siatkówce, co to by było?
Na pewno kontynuowałbym praktykę wpuszczania kilku klubów z najlepszych lig do rozgrywek. Mamy dzięki temu lepszy poziom rozgrywek. Postarałbym się znaleźć również sposób, jak zaangażować duże rynki, które obecnie słabo sobie teraz radzą. To ważna sprawa, aby umiejętnie pomóc tym krajom. Chciałbym, by w przyszłości potrafiły na dobrym poziomie rywalizować z czołówką, bo obecnie skazane są na porażkę. Marzy mi się coś będącego połączeniem Euroligi z obecną siatkarską Ligą Mistrzów. Wspomniałeś, że nie ma obecnie żadnej ekipy z Grecji. To duży problem, bo obaj wiemy, że to kraj, który przez lata miał solidnych przedstawicieli. Państw, których brakuje mi w rozgrywkach jest bardzo wiele. Dodałbym jeszcze kraje Skandynawskie. Szczególnie zależałoby mi też na poprawie we Francji i w Niemczech, bo choć ich kluby występują, to odgrywają w europejskim czempionacie małe role.
Dziś w Lidze Mistrzów dochodzi do sytuacji, że drużyna dysponująca ośmiomilionowym budżetem mierzy się z klubem ponad pięciokrotnie biedniejszym. To jest dobre, jeśli patrzymy przez pryzmat samej siatkówki i osób z nią związanych, ale bardzo złe z perspektywy biznesowej. Ponadto wpływa to niekorzystnie na postrzeganie dyscypliny przez osoby, które nie śledzą jej na co dzień. Co to ma być za promocja sportu, gdy taki mecz skończy się gładkim 3:0 w godzinę albo półtora?
Innym problemem trapiącym siatkówkę są opóźnienia albo braki w płatnościach. Czy da się temu jakoś odgórnie zaradzić?
W normalnym świecie, na przykład w fabrykach, też się takie historie zdarzają. To nie jest nic dziwnego, oni też mogą nie dostać wypłaty w terminie. Nikt nie powiedział, że zawodnicy będą mieli zapłacone 100 procent. Uważam, że w tej kwestii siatkarze powinni mieć takie same prawa, ale i obowiązki jak każdy człowiek zatrudniony w firmie. Powtarzam: prawa, ale także i obowiązki. Dziś stykają się częściej z tym drugim.
Ludzie niezwiązani ze sportem mają przeważnie normalne, o wiele mniejsze umowy. Płacą składki i uzyskują na starość emeryturę. W polskim sporcie zdarza się, że zawodnik zakłada jednoosobową działalność gospodarczą i wystawia klubowi fakturę.
Kto na to pozwolił? Polskie prawo daje taką możliwość, to tak robią. W ostatecznym rozrachunku komu zalega klub? Firmie, nie zawodnikowi. Mamy sytuację, w której jedno przedsiębiorstwo nie płaci drugiemu. Identyczne sytuacje mają miejsce w innych branżach, nie ma jakiegoś specjalnego wyróżnienia dla sportowców. Przecież, jakby zawodnicy chcieli, to mogliby zostać zatrudnieni przez kluby, prawda?
Myślę, że w przypadku wysokich kontraktów jest to u nas mało prawdopodobne. Kluby na umowie zatrudniają niewiele osób i są to głównie pracownicy administracji lub obsługi.
Oczywiście wszyscy dobrze wiemy, dlaczego tego nie robią. Jest to spowodowane kwestiami finansowymi, a dokładniej podatkowymi. Na ryzyko w takim przypadku pisałyby się i kluby i siatkarze. Każdy odczułby to w kieszeni.
A może pomogłoby w tej kwestii powołanie czegoś na wzór stowarzyszenia lub unii zawodników, tak jak to ma miejsce w NBA czy od niedawna we wspomnianej wcześniej Eurolidze?
Tam to zawodnicy podpisują kontrakty z zespołami, a nie firmy.
Tylko, że zakładanie firm przez sportowców nie jest regułą. Decydują się na to przede wszystkim gwiazdy zarabiające duże pieniądze, chcąc uniknąć płacenia wysokich podatków.
Tak długo, jak zawodnicy nie stworzą jedności, jeśli chodzi o działania zmierzające ku poprawie ich sytuacji, nic się nie zmieni. Nikt inny nie zajmie się ich interesem. Jeżeli zależy im, by mieć godziwe warunki, muszą mówić jednym głosem. To samo tyczy się klubów, sędziów czy lig – wiele z nich ma swoje stowarzyszenia. Nie adresuję tych słów w kierunku Polski tylko całej Europy. Chcesz coś zmienić? Zbierz kolegów po fachu i załóżcie stowarzyszenie, unię – jak zwał, tak zwał. Wtedy będziecie mieli siłę, aby dbać o swoje prawa.
Rozmowy o poprawie sytuacji w siatkówce mamy za sobą. Wróćmy do pana życia i końca kariery. Wszystko było zaplanowane?
Czułem, że to dobry moment, by powiedzieć: dość. Chciałem to zrobić po grze we Włoszech, ale z Cucine Lube Civitanova nic w sezonie 2015/2016 nie wygrałem. Powiedziałem sobie: "Moja 17-letnia kariera musi zakończyć się zwycięstwem". Właśnie dlatego zdecydowałem się na przeprowadzkę do Turcji. Wiedziałem, że w Halkbanku mogę to zrobić. Udało nam się zdobyć mistrzostwo. Pamiętam, że pomyślałem wtedy: "OK, jest tak, jak powinno być. Teraz mogę odejść".
Odczuwał pan już wtedy trudy kariery?
Myślę, że nie. Wiedziałem, że jest wiele fajnych rzeczy, które mogę zrobić. Bardzo chciałem zacząć działać w czymś innym. Siatkówka ma miejsce w moim sercu, ale cały czas robiłem to samo. W końcu przyszła pora na zmiany.
W rozmowie z Polską Ligą Siatkówki podzielił pan zawodników, będących po zakończeniu kariery na dwie grupy: pierwsza, u której ochota do gry wraca po około dwóch latach i druga, która w ogóle o tym nie myśli. Naprawdę, przez tyle lat nie pojawiła się choćby minimalna chęć rywalizacji.
Nie, naprawdę! Po skończeniu z siatkówką uznałem, że nie chcę o niej już więcej myśleć w kontekście gry. W życiu masz wiele pięknych rzeczy, które możesz robić. Dziś poza pracą naprawdę mało myślę o „siatce”. Mam masę innych pozasportowych zainteresowań plus rodzinę, która sprawia, że jestem szczęśliwym człowiekiem.
Wspominał pan na początku o karierze reprezentacyjnej i złocie z Sydney. Z czego wziął się sukces kadry Zorana Gajicia?
Przede wszystkim należy powiedzieć, że sporo nas dzieliło. Kluczem okazało się nasze podejście. Potrafiliśmy wszelkie niesnaski odstawiać na bok. Kiedy był mecz, wszyscy myśleliśmy tylko o nim i o triumfie. Liczył się zespół.
Widzi pan jakieś podobieństwo swojej reprezentacji do obecnej kadry Polski?
Ciężko mi odpowiedzieć, bo niestety nie śledzę teraz tak mocno waszej reprezentacji. Lepiej pamiętam czasy na przykład Mariusza Wlazłego.
Tworzyliście światową czołówkę atakujących.
Mam dużo wspomnień z nim. Wiem, że teraz po 17 latach postanowił zmienić klub. Trzymam kciuki za to, by zakończył karierę z sukcesem.
Kiedyś powiedział pan, że powinniśmy znaleźć sobie drugiego Wlazłego, bo nie może tak być, żeby wynik kadry zależał tylko od jednego zawodnika.
Dzisiaj na szczęście macie innego czołowego atakującego świata – Bartosza Kurka. Zawsze tworzycie świetny zespół. Czy tym razem będzie on na tyle silny, by zdobyć medal na igrzyskach? Tutaj wszystko zależy od Vitala Heynena, przygotowań czy harmonogramu turnieju, bo w obecnej sytuacji wszystko szybko się zmienia. Jestem przekonany, że stać was na dobry wynik, bo macie niesamowity potencjał.
A co pan może powiedzieć o obecnej reprezentacji Serbii? Jesteście mistrzami Europy, ale na przykład Neven Majstrović, jeden z zawodników tej kadry, przed sezonem zdecydował się na grę na zapleczu PlusLigi.
Spójrz… masz oddzielne interesy: zawodnika, agenta i klubu (Miljković kręci głową i chwilę zastanawia się nad odpowiedzią - przyp. MW). Powiem tylko, że za moich czasów gry w reprezentacji, praktycznie każdy grał we Włoszech, najsilniejszej lidze świata. Dzisiaj kadrowicze porozwalani są po całej Europie. Część z nich nadal występuje w topowych rozgrywkach, lecz reszta się tam nie łapie. Osiągnęli sukces, więc chyba jest z reprezentacją dobrze, ale nie pokuszę się o porównanie jej na przykład do drużyny z 2000 roku.
Odnalazłby się pan w dzisiejszej drużynie?
Siatkówka 20 lat temu, a dzisiejsza to dwa różne sporty. Nie ma porównania. Będę szczery, nie potrafię ci odpowiedzieć. To bardzo trudne pytanie.
Mając tę wiedzę z dziś, na co zwróciłby pan uwagę młodemu Ivanowi wyjeżdżającemu z Serbii do Włoch?
„Nie zmieniaj się. Rób wszystko tak samo, jak robiłeś przez 20 lat życia”. Staram się być niezmienne tym samym Ivanem. Moje główne wartości od lat pozostają takie same. To zasługa mojej rodziny, na którą zawsze mogłem liczyć. Oczywiście, z biegiem lat każdy się zmienia. Idziemy jedną ścieżką, aby zaraz pójść drugą. Najważniejsze to mieć swoje podstawowe wartości i trzymać się ich nawet wobec przeciwności losu.