Emocje po najważniejszym wydarzeniu koncertowym związanym z polską muzyką w tym roku dopiero opadają, ale ważne wnioski nie mogą czekać.
Musielibyście spędzić ostatnie dni w jaskini ukrytej gdzieś na skraju świata, by nie odnotować faktu, że w sobotę 28 września wydarzyła się rzecz, która na nowo definiuje myślenie całego kraju o kwestiach koncertowych.
Stadion Narodowy był wreszcie oblegany nie dzięki zagranicznej gwieździe muzyki, lecz dwóm twórcom znad Wisły – a to wydarzenie, które wypada opisać nieco szerzej niż za pomocą suchej setlisty i relacji minuta po minucie. Taco Hemingway i Dawid Podsiadło stworzyli nową jakość, a my przyjrzeliśmy się jej z uwagą.
Wszystkie ręce na pokład
Jeśli z jakiegoś powodu nie pamiętacie, co robiliście w sobotę wieczorem, to istnieje spora szansa, że byliście właśnie tu. Jak przekonują organizatorzy, sprzedało się ok. 60 tysięcy biletów, w co łatwo było uwierzyć, gdy podróżowało się w kierunku stadionu tramwajem, stając się jednym z elementów nieudanej partyjki Tetrisa.
Ba, spóźnienie się raptem kilka minut na któryś ze środków transportu mogłoby sprawić, że część tego tekstu musiałaby zostać napisana w stylistyce gonzo – jeszcze parę minut przed 19:00 przy głównej bramie kłębiły się dwie duże kolejki, a pokonanie którejkolwiek z nich oznaczało wyłącznie sygnał do płynięcia wraz z wezbraną ludzką falą do kolejnego checkpointu.
Na miejscu, a dokładnie na płycie, na część fanów czekała mała niespodzianka. Być może trudno w to uwierzyć, ale kolejka do piwnych nalewaków stworzyła po prawej stronie wał, który wydzielił sporawą, łysawą, niezbyt oddaloną od sceny wyspę, na której człowiek mógł się poczuć wręcz osamotniony – bo do kolejnej osoby miał dobre kilkanaście metrów. Żart, że przez sporą część wydarzenia mogłyby tam stać zupełnie nie niepokojone dostawczaki, sztuk trzy, wcale żartem nie jest.
Koncert? Jako-Taco
Do ostatniej chwili nie było wiadomo, jak będzie wyglądało to wydarzenie. Dało się to zresztą wyczuć w tłumie, który w podgrupach przerzucał się kolejnymi teoriami. Może będą grali po kawałku na zmianę? Może najpierw jeden pięć tracków, potem drugi? A może w ogóle wyjdzie z tego jakiś osobliwy, zupełnie jednorazowy mash-up, stanowiący preludium do wspólnego projektu?
Pojawienie się na scenie samego Taco Hemingwaya wzbudziło na widowni ogłuszający pisk, co nie powinno nikogo dziwić – w końcu to nie był jeszcze jeden mniej lub bardziej środowiskowo umocowany gig, lecz nieznajdujący dla siebie punktu odniesienia gigant.
Po pierwszej części wypadałoby jednak powiedzieć raczej: kolos. Może nie na glinianych, ale też nie na tytanowych nogach. To wrażenie zostało rzecz jasna wzmocnione przez drugi etap wydarzenia, ale zupełnie bez dodatkowego kontekstu – wyszło nieznośnie przyzwoicie, bez większych fajerwerków, za to z całkiem porządnymi wizualizacjami. Na plus wypada poczytać szeroki przejazd po dyskografii; wiadomo, typ słuchacza działał tu na zasadzie granicznego rozstrzału, o czym przekonywało choćby luźne rzucenie okiem na trybuny. Ostatecznie było jednak jednostajnie, ze szczątkową interakcją z publiką i błyskami takimi jak energiczna wbita Quebo, gościna Rasa czy highlight w postaci pewnego siebie rapera Otsochodzi. Najbladziej wypadły odwiedziny Pezeta – można było odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z niezamierzonym slapstickiem, w którym dwaj artyści w jednym momencie poślizgują się na jednej skórce od banana, uderzają się mikrofonami, a na koniec przybijają sobie piątki stopami.
Ostateczna koronacja
Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że o rzeczach, które nam się nie podobają, pisze się łatwiej. Ot, puszczasz wodze fantazji, wyciągając co bardziej jadowite linijki z głowy i już, możesz puszczać tekst. Z tymi bardzo dobrymi łamane na szóstkowymi sprawa się komplikuje, bo łatwo popaść w patos i zaślepienie.
Ale cóż, sytuacja dziejowa wymaga klaskania i cmokania z zachwytu, bo oto na jakiś czas w najlepszy możliwy sposób ucięto dyskusje, kto jest obecnie najważniejszym estradowo artystą w Polsce – jeśli kogoś trzeba bezwarunkowo szanować i propsować na tym rynku, by nie wyjść na krytykanta lub atencjusza, to właśnie kolegę Dawida.
Jedyne w swoim rodzaju wydarzenie dostało jedyną w swoim rodzaju oprawę – był tu od początku fenomenalny, momentami poważny, momentami poważnie żartobliwy kontakt z publiką, była zupełnie naturalna chemia z całym zespołem i zabawa formą, był też szeroko rozumiany event, na który złożyły się bogatsze niż poprzednio wizualizacje oraz różnorakie efekty specjalne, jak choćby deszcz ognia, no i dobrze skrojona wizerunkowo stylówka (sporo osób pytało: buty Podsiadły to Co.Creative Puma x Jannik Wikkelsø Davidsen Alteration PN-1, które znajdziecie tu). O czystym, niezaliczającym dolin śpiewaniu nawet nie ma co wspominać. Rozumie się samo przez się.
Wspólny lot (?)
Pewnie nikomu już nie chodzą takie pytania po głowie, bo filmy latają po sieci, ale i tak warto spytać: gdzie w tym wszystkim taco-podsiadłowa przecinka? Była obawa, że zakończy się na wrestlingowym klepnięciu i zmianie na scenie, ale szczęśliwie tak się nie stało. Część wspólna wypadła mocno przemyślanie – więcej niż dobrze zagrał tenis stołowy ze skrojonym pod rozgrywkę visualem, na scenie było niewymuszone porozumienie, a puszczenie ogromnych kul na publikę wyglądało na nienachalny wstęp do kolejnego podbijania aren ramię w ramię.
Ta popowo-rapowa, czterogodzinna suma stylów każe jednak zastanowić się nad tym, czy ostatnia ze wspomnianych wcześniej rzeczy jest najlepszym z możliwych pomysłów. Nie ma co ukrywać, że performerski, bandowy lot Podsiadły obnażył nie tyle braki samego Hemingwaya, ile skostnienie i wtórność formy koncertu rapowego w zestawie MC-DJ. W USA próbują sobie z tym radzić na różne sposoby, choćby dodając do arsenału moshpity czy sięgając właśnie po zagrywki z gatunku performance'owe przy udziale (pół)playbacku. Jeśli to podbijanie rynku ma mieć swoją sensowną, obustronną kontynuację, wypadałoby w przyszłości zaproponować coś ekstra – coś, co pozostanie w obrębie rapu, ale da mu nowy kolor, inny niż u kolegów po fachu. Wyjątkowo niewdzięczny challenge, ale jak już się uda... Zobaczy to więcej niż 60 tysięcy ludzi.
(autorem wszystkich zdjęć jest kuczkowsky)