Pomimo młodego jak na trenera wieku jest zaliczany do ścisłego grona najlepszych szkoleniowców świata. Prowadzone przez niego A. Carraro Imoco Conegliano z Joanną Wołosz w składzie nie znalazło pogromcy od września 2019 roku. Świeży triumfator Ligi Mistrzyń i selekcjoner reprezentacji Chorwacji Daniele Santarelli w długiej rozmowie zabiera za kulisy trenerskiego życia. Co znaczy asystentura u doświadczonego trenera? Jak układać relacje z zawodniczkami? Dlaczego jego sukcesy zbudowane są dzięki polskim siatkarkom?
Michał Winiarczyk: Co młody libero Daniele ma wspólnego z czterdziestoletnim trenerem jednej z najlepszych drużyn na świecie?
Daniele Santarelli: Chyba tylko imię i nazwisko. To dwa różne życia. Kiedy byłem młody, wszystko wydawało się proste. Liczyła się tylko siatka, nic poza nią. Uwielbiałem spędzać czas przy ukochanej dyscyplinie z najlepszymi przyjaciółmi. Miałem zakodowany jeden cel: gra na najwyższym poziomie, w Serie A. Niestety ciało niechętnie współpracowało i trzeba było zmienić kierunek w życiu (śmiech). Nastawiłem się na zostanie topowym trenerem. Miałem szczęście, bo trafiłem na Davide Mazzantiego (obecny trener reprezentacji Włoch – przyp. M.W). Praca z nim to ważny etap w mojej karierze. Całość dopełnia praca w topowym klubie, jakim jest Conegliano. Traktuje to jako okazję życia. Nawiązując do pytania, wszystko się pozmieniało. Czuję się zupełnie innym Daniele. Codziennie myślę już nie o tym jak mogę poprawić swoje umiejętności siatkarskie, ale jak być lepszym szkoleniowcem. Nie ma chwili, gdybym nie zastanawiał się, jak mogę pomóc zawodniczkom czy członkom sztabu. To inny rodzaj presji, niż ten znany z gry, ale przez lata przygotowywałem się na to. Nie mam prawa być niezadowolony z dotychczasowej osiągnięć.
Doświadczenie zawodnicze ma dziś zastosowanie w warsztacie trenerskim?
Bez wątpienia. Pamiętajmy, że grałem jako libero. Na tej pozycji niezbędne jest dobre przyjęcie i obrona. Wiem z doświadczenia, jak zachowują się zawodnicy na różnych pozycjach. W tym przypadku widzę same plusy, ale, co ważne, sama gra nigdy nie czyni od razu ekspertem. Potrzebowałem ogromu nauki, fachowej wiedzy. Pomimo sukcesów, takie pragnienie towarzyszy mi i dziś.
Z pracą trenerską jest pan już związany ponad dekadę. Co najbardziej utkwiło w pamięci z jej początków?
To, że byłem bardzo młody (śmiech). Pamiętam jak postanowiłem skończyć z grą. Dołączyłem do sztabu Pesaro. Dziesięć lat temu byli najlepszą drużyną w kraju. Dostałem okazję do pracy przy świetnym zespole. Nie rzucałem się od razu na głęboką wodę. Przyszedłem z nastawieniem, by podpatrywać pracę pierwszego i drugiego trenera. Wiedziałem, że aby mieć przyszłość w zawodzie, muszę mieć otwarte oczy i uszy oraz być w pełni zaangażowany w pracę, nawet jeśli nie pełniłem kluczowej roli. Po latach mogę powiedzieć, że miałem też dużo szczęścia, bo zawsze dokonywałem właściwych wyborów dla rozwoju kariery. Co sezon pracowałem z najlepszymi trenerami we Włoszech.
Riccardo Marchesi i Alessandro Chiappini zgodnie stwierdzili, że w ich przypadku wieloletnia praca u boku znakomitych trenerów była kluczowa w dzisiejszych wynikach oraz że włoscy trenerzy rzadko porywają się na samodzielną pracę w początkowym etapie kariery, stawiając właśnie naukę na pierwszym miejscu.
Nie wydaje mi się, że ktokolwiek tuż po kursie trenerskim jest gotowy, by pracować jako pierwszy trener. Każdy doświadczony szkoleniowiec czegoś cię nauczy. Powiem więcej, warto współpracować z różnymi trenerami. Masz wtedy do czynienia z odmiennymi punktami widzenia. Później wiesz, że w danej kwestii najwięcej racji miał jeden trener, a w innej drugi. Pracowałem trzy sezony z być może najlepszym włoskim trenerem, Davide. Niemniej, cały czas tkwiło we mnie marzenie o byciu pierwszym szkoleniowcem. Olbrzymią inspirację stanowił Ze Roberto. Byłem bardzo ciekawy jego warsztatu trenerskiego. To ważne, aby trener nie zamykał się w wąskim kręgu. Jestem otwarty na wiedzę od każdego, niezależnie od tego skąd pochodzi. Brazylijska szkoła trenerska jest inna, japońska czy z innego kraju również. Chciałbym móc wziąć coś po części z najróżniejszych regionów świata. Miałem możliwość również oglądania pracy trenerów w Stanach. Podpatrywałem treningi kadry. Dobrze wiem, że zależnie od stron świata, szkoleniowcy inaczej pracują, przez co wiele można się od nich nauczyć.
Skoro mowa o czerpaniu inspiracji od najlepszych trenerów, to rodzi się pytanie, co dziś odróżnia pana od nich?
Ha! Trudne pytanie. Przykładowo, ze Stanów przywiozłem sposób prowadzenia treningów. Kocham ich podejście do zajęć. Kładzie się duży nacisk na rytm, ale trener pozostaje spokojny, nie musi się wydzierać. Karch Kiraly zwracał uwagę, że bez krzyku łatwiej możesz przekazać wiedzę. Nie nakładasz zbędnej presji w trakcie ćwiczeń. Odmienne podejście ma Giovanni Guidetti. Nawet podczas treningu jest chodzącym wulkanem energii. Wszędzie go pełno, przez co masz wrażenie, że sam też ćwiczy. Nie dziwi więc, że u niego duży rytm łączy się z wysoką intensywnością. Z kolei Ze Roberto jest jeszcze inny. Jego praktyczne nie widać na parkiecie. Chodzi po całej hali i spokojnie wszystko obserwuje. Jeśli ma zastrzeżenie, to bierze zawodniczkę na stronę i w rozmowie jeden na jeden tłumaczy. To mi się bardzo podoba, bo masz dobry podgląd na wszystko oraz możesz przekazać ważne informacje zawodniczce bez wydzierania się na całą halę. Brazylijczycy przykładają olbrzymią wagę do przygotowania fizycznego. Ćwiczą z dużymi ciężarami, a na treningach siatkarskich powtarzają ćwiczenia niezliczoną ilość razy. Każdy trener jest inny. Uważam, że to cechuje mój styl pracy to po prostu selekcja najlepszych cech czołowych szkoleniowców. Każda szkoła trenerska niezależnie od szerokości geograficznej pasuje do warsztatu.
Wspomina pan czasem telefon od Mazziantiego? Zadzwonił z propozycją pracy w Casalmaggiore.
Trudno teraz myśleć, co by było, gdyby tego nie zrobił. Na szczęście wykręcił poprawny numer. Miałem w tym czasie również inne oferty, między innymi od Marchesiego. Musiałem zdecydować, czy chcę pracować z Riccardo, czy z Davide. Nie wiem skąd wzięło się te „czucie”, że zawsze miałem nosa do dobrych decyzji i osób. Przecież wszystko w karierze zaczęło się od telefonu od Luciano Pedulli. Serce zawsze świetnie podpowiadało co wybrać, gdzie pójść. Jestem w stu procentach pewny, że podjąłem dobrą decyzję dołączając do sztabu Mazzantiego. To były wspaniałe trzy sezony.
Jak wyglądała relacja z obecnym selekcjonerem kadry Włoch? Dzieli was zaledwie pięć lat różnicy, a jednak przychodził pan po naukę.
To od pierwszego dnia przypominało znajomość dwóch przyjaciół. Zanim rozpoczęliśmy współpracę w klubie, Davide zadzwonił z ofertą pracy przy młodzieżowej reprezentacji na dziesięć dni. Już po pierwszych godzinach zgrupowania zrozumieliśmy, że nadajemy na tych samych falach. Niby dzieliła nas pozycja i wiek, ale szybko doszliśmy do wniosku, że jeden może liczyć na drugiego. Obaj wiedzieliśmy, kiedy wprowadzić trochę luzu, a kiedy przycisnąć. Zdawaliśmy sobie sprawę, że mamy w życiu sporo szczęścia. To dodatkowo motywowało do pracy, bo przecież nie masz pewności, że cały czas wszystko będzie dobrze się układać. Po blisko trzech sezonach pracy Davide odchodząc powiedział: „Nasza współpraca na linii pierwszy-drugi trener dobiega końca. Dani, uważam, że jesteś już gotowy, by samodzielnie poprawić zespół. Wiem, że jesteś w stanie osiągnąć wiele”. Mocno ucieszyły mnie te słowa. Czułem, że nie była to kurtuazja, tylko czysta szczerość.
Mazzanti był pewny, że Santarellemu się powiedzie. A pan?
Gdy prezes zaproponował funkcję pierwszego trenera, powiedziałem: pracowałem całe życie na tę ofertę. Część mnie nie miała cienia wątpliwości, że podołam. Miałem zakorzenione w głowie, że prędzej czy później spełnię marzenie o byciu szkoleniowcem na najwyższym szczeblu. Chciałem pokazać siatkarskiemu światu, że się nadaję. Z drugiej strony, musiałbym być naprawdę głupi, żeby nie wiedzieć, że praca pierwszego a drugiego trenera diametralnie się różni. Inną, niezwykle istotną sprawą jest klub. Nie dostałem oferty z bylekąd. Conegliano to nie dostarczyciel punktów, ligowy słabeusz, tylko potężna marka. Przychodzisz i od razu zderzasz się z masą oczekiwań. Codziennie musisz udowadniać, że jesteś odpowiednią osobą na stanowisku.
Jakie było pierwsze, najtrudniejsze wyzwanie, z jakim przyszło się panu zmierzyć w roli głównego trenera.
Trudno znaleźć jeden konkretny moment. Z prostego względu – cały premierowy sezon stanowił dla mnie ogromne wyzwanie. Do rangi wyzwania urosły tak proste rzeczy jak pierwszy trening czy zebranie, na którym przedstawiłem filozofię gry. Przygotowałem to w formie video i papierowej. Chciałem, żeby dziewczyny zdały sobie sprawę, że jestem przygotowany na tę rolę i zrobię wszystko, by zajść daleko. Na pewno zdobycie Superpucharu Włoch miało olbrzymie znaczenie. Wiedzieliśmy, że współpraca zaczyna przynosić korzyści, co miało być pomocne w zmaganiach w pozostałych rozgrywkach. Podczas pierwszego roku wyzwanie czaiło się na każdym kroku.
Mówił pan o zmianie relacji. Trudno było przestawić styl komunikacji z zawodniczkami? Do tej pory znały pana jako innego człowieka.
Niby jesteś tą samą osobą, ale jednak patrzącą z innego punktu widzenia. Kiedy zawodniczkę trapi jakiś problem, najbliższą osobą ze sztabu, do której udaje się jest drugi trener, nie pierwszy. Siatkarka wie, że asystent ją wysłucha, zrozumie i wesprze dobrym słowem bez ostrej krytyki. W relacji „head coach” - zawodniczki też musi być wszystko w porządku, ale jednak potrzeba w niej małej ściany, sitka. W przypadku kontaktów z „drugim” tego nie ma, każdy traktuje go jak kumpla. Z „głównym” rozmawia się przeważnie w naprawdę ważnych sprawach. Z tego powodu moje nastawienie uległo zmianie. Jako ten sam Daniele patrzę na każdą zawodniczkę inaczej niż kiedyś.
Marchesi mówił mi, że jako pierwszy trener trzeba znać się nie tylko na siatkarskim fachu, ale także na zarządzaniu czy psychologii. Jego rola stanowczo wykracza poza znane kibicom ramy.
Nie ma dnia, w którym nie rozmawiałbym z prezesem i kierownikiem zespołu. Do moich zadań należy też sprawdzenie, czy wszystko się zgadza jeśli chodzi o harmonogram podróży na mecz wyjazdowy – co, gdzie, kiedy. W trakcie sezonu zastanawiasz się już nad składem na następny sezon – rozmawiasz z zawodniczkami czy agentami. Oprócz tego często dyskutuję na temat zdrowia z fizjoterapeutą czy lekarzem klubowym. Do tego dochodzą szeroko rozumiane pilne sprawy. Praca asystenta jest zupełnie inna. Nie masz „pozasiatkarskiej” presji, żyjesz swoim życiem. Jako drugi trener miałem więcej włosów na głowie i mniej worów pod oczami. Teraz śpię o wiele mniej, ale przecież sam tego chciałem.
Zmiana nastawienia na tryb pierwszego trenera przyszła ot tak?
W pierwszym sezonie byłem kompletnie innym człowiekiem niż zazwyczaj. Presja, jaką na mnie nałożono nie pozwalała być sobą. Miałem w głowie jeden cel: uwodnić światu, że jestem dobrym wyborem. Łapałem się na tym, że nie panuję prawidłowo nad emocjami. Dziś, po latach zmieniłem nastawienie. Myślę, że mój sposób komunikacji znajduje się pomiędzy stylem Mazzantiego i Guidettiego. Czasem się kontroluję, a czasem nie. Potrafię być spokojny podczas treningów i meczów, ale wiem, że czasem dziewczynom potrzeba mocnej reakcji na przykład krzyku, szczególnie gdy tracą koncentrację. Na szczęście dobrze mnie znają. Taki mam styl, w żadnym wypadku nie jestem furiatem.
Co daje praca z reprezentacją Chorwacji, czego nie dostaje pan w Conegliano?
Różnica jest istotna. Gdy trzy lata temu obejmowałem kadrę, zdawałem sobie sprawę, że czeka mnie wymagające zadanie. Przez to jeszcze bardziej nie mogłem doczekać się zajęć. Każda praca, wyzwanie czy spotkanie może czegoś nauczyć. Czasem od razu, a czasem dopiero po jakimś czasie. Wiedziałem, że jeśli zamknę się tylko na Imoco, to będę znał siatkówkę wyłącznie z perspektywy Conegliano. Nie ukrywajmy, to byłoby złudne myślenie, bo większość zespołów taka nie jest. Chciałem otworzyć głowę na nowe horyzonty. Jako trener reprezentacji muszę dużo pracować w krótkich okresach. Chorwacka siatkówka nie stoi na wysokim poziomie. Na kadrę przyjeżdżają zawodniczki, z którymi nie mam na co dzień styczności. Grają w różnych klubach, co za tym idzie mają w nogach inne obciążenia. Styl gry znany mi z czołowych włoskich klubów jest inny niż ten widoczny w Chorwacji. Cieszę się, że mogę pracować z kadrą, bo za każdym razem coś od niej wyciągam. Chyba nie zabrzmię arogancko jeśli powiem, że mam wrażenie, że oni też uczą się ode mnie. Chcę kontynuować pracę reprezentacyjną, bo kadra wraz z Conegliano pomagają mi stać się lepszym trenerem.
Czy trener klubowy naprawdę może zaangażować się w stu procentach w pracę z drużyną narodową, wiedząc, że przecież spędzą z nią przeważnie trzy, cztery miesiące? Przez większość roku musi być skupiony na rozgrywkach ligowych.
Przede wszystkim nie każdy nadaje się do pracy z reprezentacją. Umówmy się, żaden czołowy trener klubowy nie pracuje z kadrą dla pieniędzy. Robi to dla doświadczenia i wiedzy. Moją główną motywacją przy obejmowaniu reprezentacji Chorwacji była chęć pozyskania wiedzy, stania się lepszym w fachu. Mam szczęście, że jako trener Conegliano kończę sezon w maju. Wiem jednak, że jestem wyjątkiem, bo większość szkoleniowców gra ostatnie mecze pod koniec marca albo na początku kwietnia. Sezon klubowy rozpoczyna się przeważnie we wrześniu. Pięć czy sześć miesięcy bez siatkarskiej pracy? Przecież to jakiś kosmos, nie wyobrażam sobie siedzeć bezczynnie tak długo. Trener jest jak sportowiec. Wyobraź sobie, że przerywasz treningi w kwietniu. W sierpniu po miesiącach siedzenia na tyłku wracasz i od razu chcesz prezentować wybitny poziom? Nie masz żadnych szans, bo na twoje miejsce czeka setka osób, która przez wolny czas ani na chwilę nie odpuszczała. Jeżeli przez długi okres nie dostarczasz wiedzy do głowy, to jesteś daleko za konkurencją. Podkreślam jednak, że łączenie dwóch funkcji nie jest dla każdego, bo niektórzy trenerzy potrzebują odpoczynku. Gdy nie pracowałem z Conegliano, to długą przerwę wykorzystywałem na przykład na naukę w USA czy staż u Guidettiego w kadrze Turcji. Chciałem się czegoś nauczyć, a nie siedzieć bezczynnie. Teraz jest lepiej, bo z pracą przy reprezentacji wiążą się częste podróże. Przez to poznajesz nowe zawodniczki i trenerów z innym spojrzeniem na siatkówkę. Z obecnej perspektywy widzę tylko same plusy łączenia kariery reprezentacyjnej i klubowej.
Przechodząc do pracy w Conegliano. Pamięta pan swój największy błąd?
Masę! Za każdym razem gdy przegrywam mecz, zastanawiam się, co mógłbym wykonać lepiej. Czasem myślę o zmianie zawodniczki, lecz tego nie robię. W głowie toczę dyskusję: co by było, gdyby… To właśnie porażki w meczach tworzą ten największy błąd. Na początku pracy nie byłem w pełni świadomy fachu pierwszego trenera. Gdy wracam myślami do tego co czasem robiłem albo sądziłem cztery lata temu, to nie zostaje mi nic innego jak śmiech. To normalna kolej rzeczy. Kto wie, czy za dziesięć lat nie będę tak się śmiał z dzisiejszej wersji Daniele? Wiadomo, że nieraz na początku robiłem masę małych błędów związanych z doborem zawodniczek, przegrywałem wiele spotkań. Najważniejsze jest jednak to, aby zrozumieć przyczyny potknięć i rozmawiać o nich ze wszystkimi, którzy mogą pomóc. Dyskusja z zawodniczką czy ze sztabem jest istotnym krokiem w rozwoju każdej drużyny.
Trochę wydaje się śmieszne, gdy mówi pan o porażkach, podczas gdy Imoco nie przegrało spotkania od 12 września 2019 roku.
(Santarelli śmieje się) Bo patrzysz tylko przez pryzmat tego, co widać dziś. Uwierz mi, przegrałem sporo meczów i trofeów.
Nie uważa pan, że licząca już ponad 60 spotkań seria z każdym kolejnym spotkaniem zwiększa na was presję? Wiele osób czeka, kiedy tylko się potkniecie.
W pełni się zgadzam. Nigdy nie liczyłem zwycięstw, robią to dziennikarze. Przychodzą po każdym meczu i podają kolejną liczbę. Nasiliło się to od czasu Pucharu Włoch. – Macie pięćdziesiąt parę zwycięstw. Czy dołożycie następne? – pytali. Dziwiłem się, że tak mocno to poruszają, bo ani razu nie przyszło mi to do głowy samo z siebie. Odpowiedziałem, że przede wszystkim chcemy wygrać puchar, a nie śrubować serię. Na początku sezonu powiedziałem dziewczynom: zespół musi cały czas się rozwijać. Codziennie idziemy o jeden stopień wyżej. Dobrze wiem, że tylko w taki sposób mogą być w pełni skupione na walce o puchary. Każdego tygodnia towarzyszyła nam różna presja. Seria się powiększała, a większość drużyn przyjeżdżała do nas na luzie, bo wiedziała, że my musimy, a one co najwyżej mogą wygrać mecz. Często przeciwko „słabszym zespołom” grało się trudniej, bo rywalki nie miały dużych oczekiwań. Przyjeżdżały z nastawieniem, aby dać z siebie wszystko niezależnie od końcowego rezultatu. Codziennie wyznaczam dla zespołu następny cel. Kolejna wygrana do bilansu nie ma dużego znaczenia. Liczy się to, kim będziemy względem wczorajszego dnia i dokąd chcemy zajść.
Można znaleźć pola do poprawy gry, gdy zespół wygrywa spotkania 3:0 w mniej niż półtora godziny?
Skoro wygraliśmy 63 spotkania z rzędu (rozmowę przeprowadzono przed finałem Ligi Mistrzyń – przyp. M.W) to chyba muszę odpowiedzieć: nie wiem (śmiech). Mówiąc poważnie, nie zapomniałem o tym, że porażka jest częścią sportu. Gdy non stop wygrywasz, łatwo jest zapomnieć o szczegółach. Oczywiście, nikt w drużynie nie zastanawia się, co będzie, gdy przegramy. Myślimy tylko o tym co chcemy osiągnąć. Nie zamierzam kreować zespołu, na wszechpotężnego. Jestem w pełni świadomy, że porażka w końcu nastąpi. Kiedy? Tego nie wiem. Wiem, że ona może przyjść, ale z drugiej strony moim zadaniem jest zrobienie wszystkiego, by nadeszła jak najpóźniej.
Jakie to uczucie, gdy widzi się żonę zarówno w domu, jak i w pracy?
Moni (De Gennaro – przyp. M.W) to wielka profesjonalistka. Cały czas ma w głowie cel, jakim jest bycie najlepszą libero na świecie. Nie obchodzi jej to, czy pracuję z nią jako pierwszy, drugi trener czy rywalizujemy między sobą w różnych ekipach. Tak działo się lata temu podczas spotkań Casalmaggiore z Conegliano. Każdy był nastawiony na zwycięstwo swojego zespołu. Sentymenty odstawialiśmy na bok. Teraz gdy pracujemy razem na pewno jeszcze ważniejsze jest, aby trzymać się razem. Wiadomo, chcę, aby dobrze powodziło się i mi jej. Nie przekłada się to jednak na specjalne traktowanie. Żona nie jest już młodą zawodniczką, ma 34 lata. Z pełną świadomością można uznać ją za doświadczoną siatkarkę, eksperta w dziedzinie. Dzisiaj jeszcze mocniej cenię to, że mam u swojego boku tak utytułowaną osobę. Wiem, że mogę liczyć na jej pomoc w szatni czy podczas treningów. Jest świetną mentorką dla juniorek i asystentką podczas zajęć. Nie potrafię dziś wyobrazić sobie kariery bez Moni.
Nie mieliście obaw, jak na to zareagują inne zawodniczki czy reszta klubu?
Nie, bo tutaj każdy ją szanuje. To niesamowicie szczera i uczciwa osoba. Zawsze dotrzymuje obiecanego słowa. Nie jest tak, że co usłyszy w szatni, to od razu mi wyda. Nie! To, o czym dowiedziała się w tajemnicy, na zawsze nią pozostaje. Nie mówi tego, czego nie może. Skupia się tylko na najważniejszych informacjach, które mogą mieć wpływ na losy zespołu. W pełni to szanuję, bo wiem, że w przeciwnym wypadku, nikt by nie chciał mieć jej w drużynie.
Co znaczą dla pana relacje poza halą? Część trenerów wychodzi z założenia, że co zawodniczki robią poza zajęciami i jakie mają problemy, to ich sprawa, bo mają płacone za to, by grać.
Nie jestem typem przyjaciela dla zawodniczek. Uważam, że w siatkówce na wysokim poziomie nie ma miejsca na takie praktyki. Każda z nich musi we mnie widzieć tylko i wyłącznie trenera, nie kumpla. Oczywiście, cieszę się, że mam świetne relacje z każdą osobą w klubie. Jestem szczęściarzem, bo nigdy nie miałem z nikim otwartego konfliktu. Prawdopodobnie to kwestia dialogu, do którego jak wiesz przywiązuje olbrzymią wagę. Bardzo rzadko zdarza się, że spędzam wolny czas z zawodniczkami. Trzeba zrozumieć, że przecież widzimy się dzień w dzień.
W przeszłości pracował pan z Katarzyną Skorupą i Bereniką Tomsią. Jak je pan wspomina?
To kolejny przykład przedstawiający, jakie mam szczęście w życiu. Lata temu pracowałem z Kasią, a teraz z Asią – dwiema czołowymi rozgrywającymi świata. Uważam, że w Skorupie wciąż tkwi niesamowity talent. Prawdopodobnie ma najlepsze ręce w siatkówce, jakie w życiu widziałem. To, co również jest w niej świetne, to głowa – ma fenomenalną inteligencję. Praca z Kasią przez dwa sezony była wielkim zaszczytem. Teraz mam ogromną przyjemność pracy z Asią. Jest idealną rozgrywającą, jaką mógłbym sobie stworzyć w głowie. Uważam, że jest kompletną zawodniczką – nic jej nie brakuje. Berenika to z kolei inny rodzaj talentu. Pamiętam ją jeszcze z Pesaro. Świetnie grała jako środkowa, później zmieniła pozycję. To świetna osoba. Trochę zabrakło jej szczęścia gdy trafiła do Conegliano, bo nie szło jej tu najlepiej. Niemniej, podobnie jak z Kasią i Asią, nie potrafię mówić o niej inaczej jak w samych dobrych słowach.
Jakie są największe różnice pomiędzy Kasią a Asią?
Przyznam się szczerze, że nie spodziewałem się takiego pytania. (Santarelli długo zastanawia się) Należą do różnych grup rozgrywających. Kasia, obdarzona fantastycznymi rękoma, myśli na boisku jak komputer. Mam wrażenie, że w trakcie pojedynczej akcji ma w głowie multum wariantów, który potrafi co do szczegółu wcielić w życie. Ponadto wiem, że nie zamyka się na rozwój poza halą. Myśli o siatkówce nawet w wolnym czasie. Asia jest inna, choć tak samo świetna. Nie ma w jej grze cienia skazy. Dysponuje niesamowitą siłą i szybkością. Trudno znaleźć dla niej równą konkurentkę. To niesamowita przyjemność najpierw pracować przez dwa lata z Kasią, a teraz od czterech sezonów z Asią. Jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, moja kariera i osiągnięcia trenerskie zbudowane są dzięki waszym rozgrywającym. Muszę podziękować Polsce za wydanie siatkarskiemu światu tak wspaniałych zawodniczek.
Może zapadły panu w pamięć inne polskie zawodniczki, choćby te spoza Serie A?
Uważnie śledziłem poczynania waszej reprezentacji podczas ostatnich mistrzostw Europy. Nie wiem skąd, ale mam pewnego rodzaju słabość do waszej siatkówki. Może to dzięki Asi? Wiele opowiadała mi o polskiej szkole. Macie wiele wspaniałych młodych, a zarazem wysokich talentów. Przez to jest pewne, że jeszcze się rozwiną. Mam w głowie wasze osiągnięcia sprzed kilkunastu lat. Reprezentacja Polski była wtedy czołową marką na świecie. Uważam, że obecne zawodniczki za kilka lat mogą pójść w ślady starszych koleżanek.
Rozmawiamy przed pańskimi czterdziestymi urodzinami. Jaki będzie Daniele Santarelli za dwadzieścia lat?
Mam nadzieję, że nadal będę pracować na wysokim poziomie. Chciałbym kontynuować karierę w obecnym stylu. Jeśli się uda, to chciałbym otworzyć się jeszcze bardziej na zagraniczne szkoły siatkówki. Nie mogę jednak za bardzo wybiegać w przyszłość, bo teraz moim celem są jak najlepsze wyniki z Conegliano. Mogę tylko dziękować prezesowi za stworzenie tak dobrych warunków do pracy. Nie myślę teraz o tym, jak będzie wyglądać moja kariera poza Imoco. Nie będę kłamał, w sercu każdego trenera tkwi marzenie o prowadzeniu rodzimej reprezentacji. Tak też jest u mnie. Nie wiem kiedy, ale liczę na to, że poprowadzę świetną kadrę narodową.
Co ważnego były libero Santarelli, który właśnie związał się z Pesaro, powinien od pana teraz usłyszeć?
Oddychaj i słuchaj głosu serca. Będąc spokojnym, na pewno podejmiesz dobre decyzje. Rób dalej wszystko tak samo jak teraz i nie przeżywaj mocno wszystkich wydarzeń. Za młodu strasznie cierpiałem przez to, że okropnie się „napalałem”. A wystarczyło, żebym tylko spokojnie zaczekał. Daniele, rób swoje, a wszystko, co dobre, prędzej czy później do ciebie trafi.