Na mniejszych scenach lub o wczesnych porach, a i tak przeszkadzają.
Pierwsze, od trzech lat, festiwalowe lato właśnie staje się faktem. Owszem, niektóre z imprez odbyły się w zeszłym roku. Ale to właśnie w 2022 roku wakacyjny rozkład jazdy wraca pod wieloma względami do normy. Powrót nie jest jednak łatwy. COVID-19 wcale nie odszedł. Tylko 29 czerwca potwierdzono ponad 882 tysiące nowych przypadków zakażeń na całym świecie. Ze względu na zakażenie tą chorobą swój występ na Open’erze, już w trakcie trwania festiwalu, byli zmuszeni odwołać The Chemical Brothers – gwiazdorzy pierwszego Open’era 20 lat temu nie będą mogli domknąć symbolicznej klamry kompozycyjnej, a organizatorzy starają się o godne zastępstwo. Warunki pracy przy dużych imprezach z zagranicznymi gwiazdami są więc trudne. Nie pomaga w tym także na pewno sytuacja ekonomiczna – kurs euro sprawia, że negocjowane wiele miesięcy wcześniej wynagrodzenia mogą w momencie danego występu być sporo wyższe po przeliczeniu na złotówki. A to tylko część utrapień czekających na bookerów, którzy liczą na udany powrót na rynek.
Długa przerwa przekłada się na duże oczekiwania. Niemal każdy festiwal ma być świętem – wspólną celebracją powrotu pod sceny i namioty. To z kolei tworzy presję. Pod pewnymi względami zrozumiałą. Są osoby, które karnety na dane imprezy mają od 30 miesięcy, a czasami prognozowany line-up zmieniał się kilkukrotnie. To w jakiś sposob nieznane wody, a konkretnie morze chaosu, po którym wszyscy musimy żeglować. Nie wszyscy muszą rozumieć dlaczego Taylor Swift, mająca być headlinerką Open’era w 2020 roku, nie mogła się pojawić na imprezie dwa lata później. Albo dlaczego sprowadzenie Billie Eilish – najpewniej w tym momencie najbardziej pożądanej gwiazdy na rynku – w zastępstwie za kogoś innego nie jest możliwe na 10 dni przed imprezą. Konsumenci i konsumentki nie mają obowiązku orientować się w festiwalowych realiach. Z ich perspektywy duże festiwale mogą wszystko i przyzwyczaiły ich do tego przez poprzednie lata sprowadzając wymarzonych wykonawców najróżniejszego formatu. A wielka moc to wielka odpowiedzialność.
Odkłądając na bok zrozumiałe frustracje oraz zupełnie zrozumiały głód wrażeń po długich miesiącach poszczenia, nie sposób nie zauważyć krytycznego tonu, który przebija z komentarzy pod online’owymi aktywnościami największych festiwalowych polskich marek. Zwłaszcza dotyczy to ogłaszania polskich wykonawców. Najjaskrawszy przykład zdecydowanie stanowi tu CLOUT Festival. Debiutujące po ponad dwóch latach zapowiedzi stołeczne wydarzenie ma zamiar stać się największą trapową imprezą w Polsce. I faktycznie, gdy spojrzymy na headlinerów w postaci Jacka Harlowe’a, DaBaby’ego, Ferga czy Lil Pumpa oraz takie nazwy jak Maxo Kream czy Fivio Foreign, ambitne plany wydają niezwykle wiarygodnie. 12 zagranicznym występom towarzyszyć będą 4 polskie koncerty. Oprócz Malika Montany w warszawskim Expo XXI pojawią się także Young Multi, Rusina i Vkie oraz składy White Widow i Gugu Gang. I to młodsza generacja rodzimych raperów wzbudza najwięcej kontrowersji. Ogłoszeniom na facebookowych profilach towarzyszyły w przeważającej części reakcje haha oraz komentarze, że na CLOUT miała grać czołówka światowej sceny oraz niezbyt parlamentarne wypowiedzi pod kątem organizatorów. I ciężko zrozumieć, o co w zasadzie tutaj chodzi. Dlaczego 25% całego line-upu oraz otwierające całe wydarzenie live’y tak bardzo przeszkadzają setkom potencjalnych odbiorców.
Co rzadkie na polskim rynku eventowym, gospodarze festiwalu postanowili skomentować falę hejtu na krajowych raperów: Wierzymy, że pomimo podziałów i skrajnych emocji, przez podziękowania, radość i uwielbienie za zagraniczne bookingi do hejtu na rodzimych artystów, ostatecznie wygra rap i wszyscy spotkamy się w Warszawie na CLOUT Festival 2022 – czytamy w oświadczeniu, które uzasadnia udział lokalsów oraz przypomina jak dużo zagranicznych gwiazd pojawi się w stolicy w połowie lipca.
I to właśnie polski rap wzbudza najwięcej kontrowersji. Gdy chorzowski FEST Festival ogłosił, że obok Stromae i The Chainsmokers trzecim headlinerem będzie w tym roku Quebonafide – jeden z najpopularniejszych polskich artystów, który właśnie zakończył niezwykle ambitną trasę koncertową oraz zapowiedział, że będzie się żegnał z występami na żywo – na social mediach zawrzało. Komentarze rodzaju Ten Pan może być supportem w remizie w Wejherowie a nie head. Wstyd! oraz liczne zapytania czy to nie prima aprilis, zdecydowanie przeważyły nad zadowoleniem. Ciekawi to o tyle, że na zagranicznych festiwalach lokalni headlinerzy to coraz częstszy fenomen. Na tegorocznym Roskilde – jednym z najbardziej uznanych europejskich festiwali – w jednym szeregu z Tylerem, the Creatorem są m.in. Jada i Thomas Helmig, czyli duńskie gwiazdy. Łatwo też przypomnieć sobie, że Taconafide na Open’erze w 2018 roku przyciągnęło pod główną scenę dziesiątki tysięcy osób, a Mata, Taco czy Dawid Podsiadło grają pojedyncze koncerty przyciągające więcej osób niż większość krajowych festiwali przez cały swój czas trwania. Polscy headlinerzy będą się pojawiać coraz częściej i należy się do tego przyzwyczajać – liczby, zarówno zasięgi jak i kursy zagranicznych walut, mówią same za siebie. Ale FESTowi dostawało się w zasadzie niemal przy każdym ogłoszeniu nowoszkolnego polskiego rapu i popu (m.in. Young Leosi, Smolastego czy Kizo). Można więc odnieść wrażenie, że jedno nazwisko dla niektórych jest w stanie przekreślić całą kilkudniową imprezę.
Ciekawe rzeczy dzieją się także na katowickim OFF-ie. Pojawienie się Bedoesa może faktycznie być sporym zaskoczeniem. W wypadku imprezy, która od lat aktywnie stara się rozbudować swoją rapową ofertę wydaje się to jednak całkowicie naturalną drogą ewolucji, która zupełnie nie wpływa na to, że w Dolinie Trzech Stawów będzie można też zobaczyć mistrzów tuareskiego bluesa z Nigru, różnej maści songwriterki i songwriterów czy wybuchowe posthardcorowe i postmetalowe eksperymenty. A jednak coraz odważniejszy w swoim wizerunku Bedi nie jest przez wiele osób tutaj mile widziany. Podobnie jak Papa Dance, które odegra swoje kultowe Poniżej krytyki. Ale tu wystarczy jedynie posłużyć się historią Zbigniewa Wodeckiego, którego ogłoszenie w 2013 roku było uważane przez wielu za żart, a ostatecznie stało się początkiem najwspanialszego comebacku w historii polskiej muzyki rozrywkowej.
Statystyki nie kłamią, a kolejne marki odpowiadają na trendy i chcą by obok światowej czołówki najróżniejszych gatunków pojawiali się też gwiazdorzy z Polski. Reakcją jest jednak głośny krzyk i wyzywanie od najgorszych. Napięcie spowodowane niemal trzyletnim odwykiem od festiwalowych emocji jest zrozumiałe. Jednak można odnieść wrażenie, że polski młody odbiorca rozbestwił się i ma bardzo wygórowane oczekiwania. Tylko co powiedzieć w momencie, w którym są one spełniane, a narzekanie dotyczy często występów, które stanowią jedynie alternatywę znajdującą się na odległej o kilkaset metrów scenie.
Komentarze 0