„Nie!”: słodki smak totalnego zdezorientowania (RECENZJA)

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
Nie!, reż. Jordan Peele
Nie!, reż. Jordan Peele

Co tu się dzieje? To częsta reakcja na niezbyt sprawnie poprowadzone filmy. Jordan Peele umyślnie prowokuje to właśnie pytanie, mimo że kieruje swoim dziełem sprawniej niż Max Verstappen na Grand Prix Brazylii.

Od premiery Uciekaj – żarliwej satyry rasowej i debiutanckiego dzieła Jordana Peele’a – minęło niedawno pięć lat. Może się wydawać, że komik i filmowiec dokonał w ten sposób małego przewrotu kopernikańskiego w amerykańskiej kinematografii. To my było niezwykle zręczne i wsparte dużo pokaźniejszym budżetem, ale z perspektywy czasu wydaje się nie mieć nawet połowy siły przesłania przewrotnego horroru, który przyniósł Peele’owi Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny, a Daniela Kaluuyę uczynił jednym z najbardziej obiecujących młodych aktorów. Mimo tego – wraz z premierą Nie! – można było się zastanawiać, czy jeden z najciekawszych współczesnych amerykańskich reżyserów będzie celował w hat-tricka. Jak się okazuje – nie tylko w niego celował, ale wyegzekwował go z lekkością z jaką Lewy wbił pięć bramek w ciągu dziewięciu minut pamiętnego meczu z Wolfsburgiem.

Po konfrontacji z trailerem Nie! miliony kinomaniaków i kinomaniaczek na świecie zastanawiało się, o czym w zasadzie jest ta fabuła. I po wyjściu z kina wiele osób nadal pozostanie z tym pytaniem. To bez wątpienia najbardziej otwarta formalnie z dotychczasowych propozycji byłego scenicznego partnera Keegana-Michaela Keya. Precyzja w doborze stylistycznych deskryptorów każe też doprecyzować, że ten film w zasadzie nie jest horrorem, a chillerem. Tak określa się w literackim świecie podgatunek paranormalnego thrillera, gdzie to, czego się boimy jest ciężkie do zdefiniowania i przez długi czas pozostaje spowite mgłą tajemnicy.

Recenzencki obowiązek nakazuje zrekonstruować historię na tyle, na ile to możliwe. OJ (fenomenalny Daniel Kaluuya) oraz Em (świetna Keke Palmer) to rodzeństwo, które po tajemniczej śmierci swojego ojca przejmuje opiekę nad ranczem, na którym hoduje się konie z myślą o produkcjach filmowych. Ich losy splatają się z Jupem (Steven Yeun) – byłym dziecięcym aktorem serialowym, który po tragedii na planie z udziałem szympansa, kończy przygodę z filmem i otwiera park rozrywki. Tu pojawia się pierwszy wspólny mianownik łączący główne postaci – kontakt ze zwierzętami, reprezentantami sił natury. Fabułę popycha z kolei do przodu seria dziwnych zdarzeń, którą prowokuje niezidentyfikowany obiekt ukrywający się na niebie. I tyle w zasadzie można powiedzieć, by nie wejść w terytorium potencjalnych spoilerów.

Na tym etapie też można podjąć jedną z dwóch głównych dróg w kontakcie z Nie! – spróbować dać się porwać fabule i widowisku lub wytężyć wzrok i słuch w poszukiwaniu podtekstów i paraleli, które układają się razem w metaforyczną warstwę całego filmu. Peele podchodzi do zadania niezwykle ambitnie. Z jednej strony porywa się na stworzenie spektaklu porównywalnego z wczesnymi dokonaniami Spielberga (Bliskie spotkania trzeciego stopnia to oczywiście najmocniejsza z zawartych tu referencji). Pomaga mu w tym pokaźny budżet oraz mistrzowskie zdjęcia Hoyte Van Hoytemy (wcześniej odpowiedzialnego chociażby za Dunkierkę czy Her). Podobnie synergicznie działa tu muzyka autorstwa Michaela Abelsa. W sferze scenariuszowej, Peele wyrusza jednak dziarsko w stronę filozofii oraz etyki. Otrzymujemy cicho-głośny moralitet o konsekwencjach ludzkiej pychy – motywie dobrze znanym także w kinie rozrywkowym, ale tutaj ugryzionym w sposób wyjątkowo przekonujący i niebanalny. Poziom wyżej mamy z kolei do czynienia z rozważaniami nad naturą samej fabuły, metakomentarzem odnośnie oczekiwań oraz próbą odtworzenia spotkania z czymś nieznanym i niemożliwym do zbadania z perspektywy kinowego fotela.

Peele aktywnie komentuje głód wiedzy zaspokajany przez internet oraz ludzkie zapędy do udowadniania dominacji nad światem natury na każdym kroku. Znajduje też miejsce na celną szyderę z przemysłu filmowego i rozrywki jako takiej. Po raz pierwszy w swojej filmografii wchodzi w polemikę z własnymi odbiorcami. Przy okazji Uciekaj i To my działo się to retroaktywnie – reżyser komentował wysiłki internetowych detektywów starających się zidentyfikować każde mrugnięcie okiem zawarte w kadrze lub scenariuszowej strukturze. Teraz dialog ten, z elementami lekkiej drwiny, odbywa się w czasie samego seansu.

Powódź cytatów i wszelakich odwołań na niemal każdej płaszczyźnie Nie! będzie gratką dla jednych oraz gehenną dla drugich. Bo ten sposób konstrukcji może się przekładać także na hermetyczność. Można się zastanawiać, czy Peele był w stanie, bez pokaźnych kosztów w warstwie znaczeniowej, podkręcić jeszcze najbardziej najbardziej bezpośrednie walory swojego dzieła. I stworzyć z niego widowisko, które da się też czytać po zdjęciu warstwy hollywoodzkiej patyny (taką praktykę od lat, z lepszymi i gorszymi skutkami, uskutecznia przecież Christopher Nolan). Ale groźba, nomen omen, alienacji być może jest nieodłącznym elementem tego filmu. Każdy, kto spodziewa się klasycznego horroru, może wziąć ze sobą na wszelki wypadek poduszkę. Miłośnicy i miłośniczki uprawianej przez Peele’a dekonstrukcji mogą z kolei zapiąć pasy i dać się ponieść w nieznane, choć przyjemnie znajome.

„Nie!” mieliśmy okazję zobaczyć w kinie KinoGram na terenie warszawskiej Fabryki Norblina. Aktualny repertuar kina KinoGram znajdziecie tutaj.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
W muzycznym świecie szuka ciekawych dźwięków, ale też wyróżniających się idei – niezależnie od gatunku. Bo najważniejszy jest dla niego ludzki aspekt sztuki. Zajmuje się także kulturą internetu i zajawkami, które można określić jako nerdowskie. Wcześniej jego teksty publikowały m.in. „Aktivist”, „K Mag”, Poptown czy „Art & Business”.
Komentarze 0