Bandcamp wyrósł na jedną z wiodących platform sprzedaży muzyki i merchu. Co więcej, jej specjalne akcje pozwalają przetrwać branży dotkniętej pandemią.
2020 był ciężkim rokiem dla branży muzycznej? Mało powiedziane. Pandemia szczególnie mocno uderzyła w ekosystem oparty na występach na żywo, a ci, którym udało się zarobić na koncertach online, to bardzo nieliczna grupa. Streaming, choć wygodny i absurdalnie wręcz tani dla użytkowników i użytkowniczek, dla strony artystycznej jest mocno problematyczny pod względem ekonomicznym (żeby nie użyć mocniejszych słów). Kiedy CEO Spotify, Daniel Ek, rugał muzyków, że wydają za mało płyt (w zasadzie użył gorszego i mniej adekwatnego określenia: contentu), platforma Bandcamp miała za sobą kilka piątków, które zmieniły życie wielu ludzi.
Od marca tego roku, w ramach wsparcia dla artystów i artystek, w pierwsze piątki każdego miesiąca Bandcamp rezygnuje ze swojej prowizji. Mało znaczący gest? Nic bardziej mylnego - twarde liczby mówiąc coś zgoła innego. Pierwszy Bandcamp Friday przyniósł artystom i artystkom 4,3 miliona dolarów - piętnaście razy więcej, niż w trakcie dni, kiedy nie było specjalnej akcji. Pierwszego maja ta liczba wyniosła 7,1 miliona dolarów. Dzięki sieci polecanek, wsparciu mediów i zwykłych miłośników i miłośniczek muzyki, wiele osób mogło zapłacić czynsz i rachunki czy odsunąć od siebie wizję głodowania. Więcej liczb na pocieszenie: w trakcie tych akcji 93% pieniędzy trafia do artystów i wytwórni (7% to prowizje płatnicze), a bandcampowe piątki skusiły 2,5 miliona ludzi do wydania 145 milionów dolarów na muzykę i merch.
Platforma sprzyja artystom i wytwórniom nie tylko w trakcie wyjątkowych dni, bo jeszcze przed pandemią uchodziła za najuczciwsze miejsce do zawierania transakcji między tymi, którzy muzykę dostarczają, a tymi, którzy chcą ją kupić. To ostatnie słowo jest kluczowe - przy całej wygodzie streamingu, której nikt o zdrowych zmysłach nie odważy się podważyć, publiczność nie ma prawa do własności muzyki, którą streamuje. Wystarczy, że wytwórnia usunie album z platformy streamingowej i nasze ulubione dźwięki, które tak pieczołowicie zebraliśmy na playlistach, po prostu znikają, czasem bezpowrotnie.
Na pewno spotkała was niemiła niespodzianka, kiedy okazało się, że jakaś płyta czy piosenka znienacka okazała się niedostępna. Pliki zakupione na Bandcampie nie tylko nie znikają, ale siedzą na naszych dyskach, a w każdej chwili możemy je ściągnąć ponownie. Problem własności dotyczy nie tylko muzyki, ale także gier, filmów i seriali: jesteśmy uzależnieni od plątaniny umów licencyjnych. I jeśli te się kończą bądź przechodzą w inne ręce, nie możemy znowu sięgnąć po nasze ulubione dzieła kultury i rozrywki. To największe niebezpieczeństwo cyfrowch treści: znikanie, brak archiwizacji, a w konsekwencji brak dostępu. Nie mówiąc o tym, że w trakcie wycieczki rowerowej po lesie, podróży pociągiem bądź samochodem nie zawsze możemy liczyć na dobre połączenie z internetem. A wtedy ze słuchania muzyki na streamingach nici.
Tak jak mistyczne algorytmy Spotify wpłynęły na to, jak się dzisiaj komponuje i strukturyzuje utwory, tak bandcampowe piątki wpłynęły na politykę wydawniczą niezależnych wytwórni. Dlaczego tylko niezależnych? Wielkie labele nie do końca narzekają na wypłaty ze streamingu - ich przepastne katalogi popularnych artystów i artystek zapewniają stały i wysoki dopływ gotówki (co oczywiście nie znaczy, że artyści i artystki z dużych wytwórni na streaming nie narzekają - wprost przeciwnie, podpisane przez nich umowy bywają okrutnie niesprawiedliwe). Małe wytwórnie, dla których Bandcamp to uczciwa i bezpieczna przystań, uzależniły swój kalendarz wydawniczy od specjalnej akcji platformy. Obecnie większość z nich planuje wypuszczanie nowej muzyki właśnie na pierwsze piątki miesiąca. A że pandemia nie odpuszcza, to bandcampowe piątki zostały zapowiedziane aż do maja przyszłego roku. Poza uczciwymi i przejrzystymi zasadami współpracy, to właśnie podejście platformy podbija serca wytwórni, artystów i miłośników muzyki na całym świecie. Kiedy globalny kryzys zdrowotny wrzucił sporą część branży do głębokiego dołka, Bandcamp wyciągnął pomocną dłoń, a komunikaty cały czas podkreślały wartość wsparcia i solidarności. Kontrast z CEO Spotify, który w tym samym czasie, grożąc palcem, pouczał artystów i artystki, a drugą ręką podpisywał skandalicznie wysokie kontrakty z ludźmi pokroju Joe Rogana, jest szokujący.
Nie mamy złudzeń, że streamingową rewolucję da się zatrzymać. To w końcu wygodna i przystępna technologia, z której sami korzystamy. Ale jeśli chcemy poza słuchaniem muzyki także wspierać jej twórców i twórczynie, warto zajrzeć na Bandcampa, szczególnie w pierwsze piątki miesiąca. Co ważne, na platformie kupimy nie tylko muzykę w postaci plików, płyt winylowych, CD, czy kaset - 2020 to rok, kiedy każdy próbował poprawić swój merch game. Ciekawe, a czasem po prostu piękne ubrania i gadżety dosłownie zalały Bandcampa - przeszliśmy długą drogę od nazwy zespołu wrzuconej sitodrukiem na jakąś szmatę. Słuchać możecie na streamingu, ale fajnie zarzucić teesa ulubionego artysty na grzbiet. Pandemia boleśnie obnażyła niesprawiedliwości pewnych branżowych mechanizmów, dlatego dobrze, że Bandcamp, choć w zasadzie wciąż niszowy, próbuje je złagodzić. Platforma rośnie cały czas i od 2008 roku wygenerowała ponad 700 milionów dolarów zysku dla tych, którzy z niej korzystają.
Przyszłość Bandcampa wygląda jasno, a artyści, artystki i niezależne wytwórnie mogą choć trochę odetchnąć w trudnej, pandemicznej rzeczywistości. Muzyka pozwala przetrwać gorsze momenty - warto dbać o tych, którzy ją tworzą.