Trzeci sezon Sukcesji obfitował w mocne sceny. Ale chyba najmocniejszą z nich było przesłuchiwanie potencjalnych republikańskich kandydatów na prezydenta Stanów Zjednoczonych.
W niej, jak w żadnej innej, zawiera się to, co najważniejsze w pozycji rodziny Royów i ich stosunku do świata. Demokracja, gospodarka, ba, nawet relacje międzyludzkie - wszystko służy interesowi i potędze. To nie są środki do jakiegoś wydumanego celu. Horseshit! - zapluwa się senior rodziny, Logan, kiedy słyszy jakiekolwiek słowa o wartościach. Sukcesja maluje bardzo niekorzystny, ale raczej realistyczny obraz elit. Nihilistycznych, małostkowych, chciwych. Ale również głupich, nierozumiejących otaczającego ich świata poza horyzontem własnego majątku. Nikt z Royów - poza drobną wzmianką Kendalla, że jakieś traumatyczne wydarzenie outsourcuje terapeucie - nie mówi o terapii, nikt nie próbuje zrozumieć siebie i naprawić zniszczonych więzi rodzinnych. Panuje podejrzliwość i resentyment, co jest już całkiem niezłą bazą do stworzenia niezłej historii, ale status Royów sprawia, że całość nabiera o wiele ciekawszego wymiaru.
Serial HBO już po dwóch pierwszych sezonach uznawano za jeden z najlepszych w historii telewizji. Trzecia odsłona Sukcesji pokazuje nie jednego Ludwika XVI pośród rewolucji, a całą rodzinę królewską, która kroczy po zgliszczach późnokapitalistycznego świata i dokłada do ognia. Niestety na razie nie zapowiada się, że za rogiem czeka na nią gilotyna.
Miałem szczere obawy przed tym, czy trzeci sezon Sukcesji udźwignie presję, którą nałożyły poprzednie dwa. Pod względem psychologicznej głębi i dramaturgii relacji między postaciami mieliśmy do czynienia z majstersztykiem. Każdy z Royów jest odrażającą jednostką, ale większość z nich jest znakomicie uzasadniona. Z subtelnych aluzji i dramatycznych historii z przeszłości układamy sobie mapę traum i odrzucenia, jakich doświadczają ludzie w otoczeniu Logana Roya. Widzimy siatkę zależności i manipulacji, jaką zarzucił na swoją rodzinę. Niemal wyczuwamy chmurę toksycznego gazu, którą zastąpił normalne rodzicielskie zachowania i uczucia. Praktycznie żadne słowa, jakie wychodzą z jego ust, nie są szczere, wszystko jest elementem gry. Prawdziwe oblicze pokazuje wtedy, kiedy poddaje się niekontrolowanym wybuchom gniewu. Czasami zaraz po nich powtarza te same słowa jadowicie łagodnym głosem, niejako utwierdzając swoje dekrety w mocy. Logan Roy jest jak słońce, wokół którego krążą inne planety.
W przeciwieństwie do takiej gwiazdy, nestor rodu dowolnie zmienia orbity każdego z ciał niebieskich, uzależniając swoją łaskę bądź niełaskę od posłuszeństwa i wyników. Oczywiście, najmocniej dręczy Kendalla, człowieka kompletnie wypalonego, złamanego i udręczonego psychicznie. W pierwszym sezonie Ken jest przebojowym gościem, młodym wilczkiem, który bezkrytycznie wierzy w doktrynę ojcowskiego biznesu. Ale na przestrzeni serii widzimy, jak ojciec go niszczy, wielokrotnie rozbiera na części pierwsze, by złożyć podług własnego widzimisię. Mam w swoim bliskim otoczeniu osobę, która w osobie Roya rozpoznała swojego ojca, działającego w biznesie, oczywiście na o wiele mniejszą skalę. Tacy ludzie istnieją, ranią innych, niszczą świat. Sukcesja pokazuje kompletną kompromitację modelu rodziny opartej na patriarsze, który jest centrum świata swojego otoczenia. Komunikuje się słabo, bądź w bardzo manipulacyjny sposób, więc reszta ciągle próbuje odgadnąć, co chodzi mu po głowie, jakie myśli chciał przekazać tym gestem, albo tamtym spojrzeniem. To nie jest zdrowy model funkcjonowania ani rodziny, ani firmy, szczególnie, jeśli mówimy o ogromnej korporacji, która jest właścicielką wpływowej stacji telewizyjnej ATN (ekwiwalent prawicowej stacji Fox News).
I tu przechodzimy do klucza sukcesu trzeciego sezonu Sukcesji. Pierwsze dwa wchodziły na tematy globalne, ale robiły to niejako towarzysząco, jako tło do rodzinnego dramatu. Ostatni sezon nie porzuca tego rdzenia - byłoby to raczej niemożliwe przy tak misternie skonstruowanych postaciach - ale kładzie mocniejszy nacisk na rzeczywisty wpływ rodu Royów i charakter naszego świata. Obserwujemy absolutny upadek amerykańskiego systemu demokratycznego, casting na kanapie, na której żałośnie wiją się kolejni kandydaci na prezydenta. Tutaj nasuwa się analogia z braćmi Koch, bodaj najgorszymi ludźmi, którzy żyją obecnie na Ziemi. To oni wciąż zatruwają amerykańską demokrację i zbliżają nas do katastrofy klimatycznej, kurczowo trzymając się paliw kopalnych. Zresztą sam temat katastrofy klimatycznej pojawia się tu i ówdzie w Sukcesji jako element pakietu progresywnych wartości, którymi gębę wyciera sobie Kendall, kiedy robi swój rebranding.
To kolejny dowód geniuszu serialu. Widzimy, że nawet najbardziej wzniosłe hasła i buzz wordy nie znaczą nic, jeśli nie idzie za nimi szczere działanie i organiczny charakter społeczności. Kendall Roy, wyrzucający z siebie najbardziej krindżowe teksty z lewicującego Twittera, jest wcieleniem pink i greenwashingu. Kiedy mówi o potrzebie pozbycia się dinozaurów, które niszczą tę planetę - poniekąd bardzo słuszny postulat - sam do końca w to nie wierzy. Zmiana oznaczałaby nie tylko pozbycie się osobistego luksusu, ale kompletne przemodelowanie (optymalnie: destrukcję) systemu, który wyniósł go samego i jego rodzinę do statusu bogów kroczących pomiędzy maluczkimi. Wie o tym dziadek Grega Hirscha, który również stoi w rozkroku między tym, co powinien (podrzucając wnukowi lewicowego prawnika), a pewnego rodzaju korporacyjną inercją, w jakiej trwa jako ważny udziałowiec Waystar Royco. Sam Greg, człowiek ze społecznych nizin, pokazuje, że absolutna władza i absolutne pieniądze korumpują - też absolutnie. Jego toksyczny związek z Tomem to podstawa komediowej dynamiki serialu, ale także upiorny przykład na to, że kiedy system jest zły, nawet najbardziej naiwni ludzie dają się zatruć jego charakterem. Na trzecim sezonie swoje piętno odcisnęła prezydentura Trumpa - coś, co zaczęło swój żywot jako poważna satyra na medialnego magnata Ruperta Murdocha, kończy jako przejmujący obraz Ameryki w stanie kompletnego rozkładu. Zarówno pod względem instytucji, jak i wartości.
Sukcesja jest dość nihilistyczna, ale to dobrze. Twórcy dość trafnie rozpoznają wielkie oszustwo stojące za big techem. Alexander Skarsgård gra Lukasa Matssona, CEO, w którym nietrudno zobaczyć nawiązania do Elona Muska. Matsson nie jest heraldem nowej ery, wprost przeciwnie - o Loganie Royu mówi OG i reprezentuje ten sam nihilizm, który pcha do przodu upiorną rodzinkę. Nic dziwnego, nawet jeśli big tech operuje nowymi technologiami, to porusza się po tych samych koleinach, co stare korporacje. Sukcesja na przestrzeni swoich trzech sezonów pokazuje różne twarze późnego kapitalizmu - od startupów, przez tradycyjne medialne imperia aż po big tech - i żadna z nich nie świeci ludzkim blaskiem. To różne odcienie wampiryzmu, w którym nie liczy się zwykły człowiek, a antyludzkie machinacje socjopatów, ciągle powiększających swoje absurdalne majątki. Kojarzy mi się to z The Wire, który na warsztat wziął wszystkie aspekty działania ówczesnej Ameryki - od policji, przez system edukacji aż po media. Sukcesja nie ma aż takiego rozmachu, jest o wiele bardziej skupiona na rodzinnej dynamice, mniej na instytucjach i ich działaniu (chociaż pojawiają się i takie wątki). Nie jest też tak jawnie marksistowska, jak The Wire (twórca serialu, David Simon, wprost mówił, że taki był jego zamiar). Szkoda, że serial zadowala się jedynie patrzeniem, a nie podsuwaniem rozwiązań, ale nie można mieć wszystkiego. Bogactwo wątków i tematów poruszanych przez serial wręcz onieśmiela - pewnie po opublikowaniu tego tekstu będę pluł sobie w brodę, że ominąłem to czy tamto. Ale to tylko udowadnia, jak świetny to serial. Po premierze finału trzeciego sezonu od razu obejrzałem całość jeszcze raz. I nie żałuję.